"Pan Popper i jego pingwiny" - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 10-08-2011 21:45 ()


Pingwiny to zwierzęta nad wyraz urocze. Pociesznie drepczące i chyboczące się na boki nieloty stały się bohaterami wielu filmów o komediowo-familijnym charakterze. Widzieliśmy już między innymi jak tańczą, surfują oraz wykonują tajne misje. Nie dane nam jednak było zobaczyć ich u boku Jima Carreya. Muszę przyznać, że chociaż Carrey jest poniekąd postacią kultową w świecie filmu to ominęła mnie przeważająca większość filmów z jego udziałem - nie oglądałem „Głupiego i głupszego” ani „Kłamcy”, nie widziałem również „Maski”. „Pan Popper...” był zatem świetną okazją, aby przypomnieć sobie styl Carreya i przekonać się czy aktor przetrwał próbę czasu.

Film opowiada historię agenta zajmującego się pozyskiwaniem nieruchomości od trudnych klientów. Nasz bohater dzieciństwo miał nie do końca szczęśliwe z racji ciągłej nieobecności ojca związanej z pracą. Popper wychował się więc na twardego i racjonalnego faceta, który choć sam zwracał niewielką uwagę na emocje, to potrafił nimi doskonale manipulować, aby wpływać na klientów. Jego zaangażowanie w pracę sprawiło, że rozpadła się jego własna rodzina. Pewnego dnia zostaje odnaleziony testament ojca Poppera, w efekcie którego dziedziczy on pingwina. Ptak zaczyna wpływać na życie i światopogląd swojego właściciela w sposób, który na zawsze zmieni jego postępowanie.

  Tak pokrótce przedstawia się fabuła najnowszej produkcji z „aktorem jednej miny” - jak niepochlebnie określa Jima Carreya wielu kinomanów. Niestety muszę się z tą opinią zgodzić, jego aktorstwo pozostawia wiele do życzenia. Chociaż w trakcie projekcji ukazuje on na swojej twarzy różne emocje, to giną one pod głupkowatym grymasem, sprawiającym wrażenie nieco już rozciągniętej wiekiem gumowej maski. Wyraźnie widać, że aktor posunął się w latach. Reszta obsady, stanowiąca do bólu ograną zbieraninę postaci, które w kinie familijnym widzieliśmy w setkach innych produkcji, również wypada mdło i wcale nie pomaga temu fakt, że jest nieustannie przytłaczana przez rozbuchaną ekspresję Carreya. Mimo że grają poprawnie to umyka to widzowi pod lawiną dziwacznej mimiki głównego bohatera. Scenariusz także nie porywa. W sposób typowy dla budżetowego i produkowanego masowo kina familijnego jest on przewidywalny, pretensjonalny oraz stereotypowy. W zasadzie już po pierwszej scenie wiemy, że bohater przeżyje głęboką duchową przemianę, scali z powrotem rodzinę i porzuci swój dotychczasowy tryb życia pod wpływem nowo odkrytego zaangażowania w sprawy pingwinów. Choć w filmie znajdzie się kilka ciekawych dialogów to większość scen jest jedynie pretekstem do ukazania zgrai pingwinów grasujących po apartamencie tudzież innych typowych dla środowiska miejskiego lokacjach.

  Ponieważ „Pan Popper i jego pingwiny” jest w założeniu komedią familijną warto omówić szerzej jego aspekty dydaktyczne i komediowe. W sferze kreowania pozytywnych wzorców i postaw film radzi sobie przyzwoicie, choć w sposób bardzo „staroszkolny”. Bohater odnajduje szczęście w zachowaniach prorodzinnych, a „karany” jest przez los i pingwiny, gdy próbuje postępować według dawnych nawyków. Scenarzyści nie pokusili się o jakiekolwiek wzbogacenie tego schematu, które mogłoby uczynić obraz ciekawszym. Co do kwestii humoru to nie jestem pewien czy pasuje on do konwencji. Jak to w filmie ze zwierzętami w roli głównej bywa jest on oparty na ich interakcjach z obcym dla nich środowiskiem. Nie wiem jednak dlaczego scenarzyści zdecydowali się, aby wyjątkowo prominentnie ukazać wydalanie przez ptaki wysoce przetworzonych produktów procesu trawienia. Spora część gagów opiera się na plastycznie ukazanej defekacji, co w dziele dla młodszej widowni wydaje się nie na miejscu. Mogę zrozumieć, że amerykańskie społeczeństwo głupieje, ale w większości scen poziom humoru osiąga ten znany z najbardziej niechlubnych przykładów jankeskiej kinematografii komediowej. O tak, śmiałem się oglądając pingwiny radośnie oddające w rozmaitych okolicznościach kał, jednak był to śmiech powiązany bardziej z faktem, że ktoś z realizatorów mógł uznać, że dzieci najbardziej rozbawią wypróżniające się gdzie popadnie pingwiny. I choć w filmie znajduje się kilka naprawdę zabawnych dialogów oraz one-linerów to nieustannie spycha je w niepamięć zalew... wiecie czego.

Całość ogląda się dziwnie. Film o odbudowywaniu relacji pomiędzy członkami rodziny, o odpowiedzialności i porozumieniu pomiędzy ludźmi wymieszany z kloacznym humorem stanowi dziwaczny koktajl trudny do przełknięcia. Film bywa miejscami zabawny i przekazuje pozytywne treści, jednak inteligentny humor rozmywa się na tle dowcipów o defekacji, a pozytywne wzorce oraz postawy ukazywane są w wiejący nudą i sztampowy sposób. Po głębszym zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że nie poleciłbym „Pana Poppera i jego pingwinów” rodzinie udającej się do kina. Za pieniądze, które przeznaczyliby na bilety dla siebie i pociech bez problemu można by kupić kilka bardzo dobrych filmów familijnych na dvd.

 5/10

Tytuł: "Pan Popper i jego pingwiny"

Reżyseria: Mark Waters

Scenariusz: Sean Anders, John Morris, Jared Stern

Na podstawie powieści Richarda Atwatera

Obsada:

  • Jim Carrey
  • Carla Gugino
  • Angela Lansbury
  • Madeline Carroll
  • Clark Gregg
  • Jeffrey Tambor
  • David Krumholtz
  • Philip Baker Hall

Muzyka: Rolfe Kent

Zdjęcia: Florian Ballhaus

Montaż: Bruce Green

Scenografia: Stuart Wurtzel

Kostiumy: Ann Roth

Czas trwania: 95 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...