Przemiana - opowiadanie

Autor: 111 Redaktor: Thythwack

Dodane: 17-11-2008 12:09 ()


Przemiana

 

     Moja matka zmarła przy porodzie, a ojciec trzy lata później. Nie miałem nikogo, kto mógłby się mną zająć. Trafiłem do sierocińca Św. Marii Magdaleny gdzie osiągnąłem pełnoletniość. Nie muszę mówić chyba jak trudno jest być sierotą, wyrzutkiem, nie mieć nikogo naprawdę bliskiego. Długimi pobytami w bibliotece publicznej starałem się  zagłuszyć smutek goszczący od lat w moim sercu.

     Dzięki rozległej wiedzy znalazłem dobrze płatną pracę co pozwoliło mi żyć na przyzwoitym poziomie. Moje mieszkanie nie było zbyt obszerne, ale własne. Regały wypełnione były książkami, których studiowaniem oddawałem się w każdej  wolnej chwili. Po raz pierwszy w życiu czułem się szczęśliwy. Wszystko jednak ma swój kres. Mimo szczęścia, czułem, że czegoś mi brakuje. Właściwie kogoś, nie miałem nikogo z kim mógłbym się dzielić radością. Wtedy właśnie spotkałem mojego  mrocznego anioła, który przyczynił się do mej zguby. Wracałem właśnie z biblioteki obładowany książkami gdy potrąciła mnie kobieta niesamowitej wręcz urody. Przeprosiła mnie i w ramach rekompensaty zaprosiła na kawę. Gdybym tylko wtedy odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Nie zrobiłem tego jednak, byłem w jej mocy, a ona o tym  wiedziała. Po kilku spotkaniach zwierzyła mi się, że wpadła na mnie specjalnie gdyż od dłuższego czasu mnie obserwowała i uważa, że jestem jej pokrewną duszą. Podzielała także, o dziwo, moje zainteresowania oraz zamiłowanie do ksiąg. Jakiż byłem głupi. Spijałem każde słowo z jej ust niczym miód. Nie wyczułem jadu w nich zawartego. Wiele wieczorów spędziliśmy na niekończących się rozmowach. Był to okres, w którym osiągnąłem pełnię szczęścia. Jednakże jak mówiłem, wszystko się kończy.

     Którejś nocy moja tajemnicza piękność zapytała, czy chciałbym wziąć udział w czymś niesamowitym. Zarzekała się, że jest to zarezerwowane dla garstki ludzi światłych i wykształconych. Nie byłem pewien, ale ona umiała mnie przekonać.  Urobiła mnie tak, że wykonywałem jej rozkazy nawet o tym nie wiedząc. Podała mi adres,  pod który miałem się udać następnego dnia o północy. Obiecała, że będzie tam na mnie czekać. Nie wiedząc nawet dokładnie o co chodzi  spełniłem jej prośbę. Na miejscu czekał na mnie samochód z szoferem. Cynthia, bo tak miała na imię, siedziała w środku. Zająłem miejsce obok niej. Przewiązała mi oczy czarną chustą. Była to rzekomo niezbędna część rytuału. Droga trwała jakieś pół godziny jednak nie wiedziałem nawet w jakim kierunku się udaliśmy gdyż kierowca wielokrotnie skręcał, jakby chcąc zmylić pogoń. Gdy dotarliśmy na miejsce zostałem chwycony pod ramiona i powleczony w dół po schodach. Przepaskę zdjęto mi dopiero gdy znalazłem się w jakimś  podziemnym sanktuarium. Pomieszczenie było okrągłe i bardzo wysokie. Na środku znajdował się otwór wypełniony wodą. Obok niego znajdowały się cztery ołtarze. Każdy z dziwnym rdzawym nalotem. Dlaczego blokowałem do siebie dostęp prawdzie? Wiedziałem skąd wzięła się brązowa barwa, ale nie chciałem w to uwierzyć. Dookoła paliły się setki świec ustawione w okręgi. Wtedy ją ujrzałem. Była prawie całkiem naga, rozmawiała z jakimiś zamaskowanymi ludźmi. Towarzyszyły jej cztery podobnie ubrane, choć to zbyt dużo powiedziane,  kobiety. Wszystkie zdawały się być w jakimś transie. Zapewne podano im narkotyki. Rozejrzałem się uważnie, oprócz mnie, Cynthii i kobiet wszyscy nosili maski. Coraz mniej  podobało mi się to miejsce. Po około dwóch minutach kobiety ułożono na ołtarzach. Chwilę później wrzasnąłem z całej siły i prawie straciłem przytomność, gdy czterej mężczyźni w rytualnych szatach zabili je na moich oczach. Krew spływała z ołtarzy wyrytymi w nich tunelikami i wpadała do otworu wypełnionego wodą. Próbowałem się wyrwać, ale nie miałem dość sił. Kiedy zwymiotowałem dostałem w twarz. Zacząłem  kiwać się jak w transie i powtarzałem w kółko, że to nie może się dziać. Ale działo się. Najwyraźniej teraz nadeszła moja kolej gdyż wszyscy obecni zwrócili się w moją stronę. Cynhtia wyrosła jak z podziemi za moimi plecami i wziąwszy mnie za rękę prowadziła mnie do otworu w podłodze. Spojrzałem na nią, ale jej wyraz twarzy nie zdradzał żadnych emocji. Zrozumiałem wtedy, że nasz związek był tylko grą. Uderzyłem ją z całej siły w  twarz i spróbowałem się wyrwać, ale ku memu ogromnemu zdziwieniu cios nie wywarł na niej najmniejszego wrażenia. Zdążyłem jeszcze uchwycić kątem oka czyjąś pięść lecącą w moją stronę. Potem nastąpiła eksplozja bólu i nicość.

     Nie wiem ile czasu byłem nieprzytomny ani co się ze mną działo. Obudziłem się we własnym łóżku. Jedynym dowodem na to, że to nie był sen było podbite oko i denerwujący ból. Cynthia, czego się spodziewałem, przepadła bez śladu. Próbowałem zapomnieć o całej makabrycznej sprawie, ale bezskutecznie. Od tego też czasu zaczęły męczyć mnie koszmary senne. Początkowo niewyraźne z czasem stały się coraz bardziej rzeczywiste. Widziałem tajemnicze budowle i bluźniercze rytuały, o których dla własnego dobra staram się z całej siły zapomnieć. Oglądałem rzeczy, nie przeznaczone dla oczu śmiertelnika. Moje nerwy coraz ciężej znosiły te dziwne doświadczenia. Ja sam nabrałem pewnych podejrzeń co do natury tych, jakże realnych snów. Nie przyniosło mi to jednak ulgi, wręcz przeciwnie.

    Teraz nie mam już wątpliwości. Wszystko stało się dla mnie jasne wczoraj. Dlatego właśnie kupiłem broń i napisałem ten list. Przerwę to co się ze mną dzieje. Szukałem odpowiedzi w księgach, zyskałem nawet dostęp do przerażającego dzieła szalonego Araba. Szalonego, zabawne. Chciałbym aby był on naprawę niespełna rozumu, a księga bezwartościowym stekiem bzdur, koszmarnym żartem. Znalazłem odpowiedź, ale za późno. Teraz nie ma już dla mnie ratunku. To jest już za silne i zbyt zakorzenione we mnie. Próbuje przejąć kontrolę nawet podczas dnia. Wczoraj pierwszy raz poczułem  niedowład kończyn. Dzisiaj lewa ręka praktycznie odmówiła posłuszeństwa, a prawa noga przestała zginać się w kolanie. Walczę z tym co nieuniknione, ale braknie mi już sił. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że moja niewładna ręka zaczyna się poruszać,  mimo, iż nie mam w niej czucia. Kiedy wrócę z  poczty przystawię sobie pistolet do skroni i zakończę wszystko. Gdyby jednak tak się nie stało będzie to znaczyło, że nie zdążyłem i niech Bóg ma w opiece każdego, który spotka mnie na swojej drodze.

 

Robert Chutchinson

 

 

 

     Sierżant Morris był nieziemsko zmęczony po ciężkim dniu pracy na komisariacie. Zanim jednak mógł udać się do domu dostarczono mu list, który przyszedł tego dnia na komendę. Ujął go w  spracowane dłonie. Poprawił okulary na nosie i wytężył przekrwione oczy. Przy słabym świetle lampki stojącej na biurku począł czytać. Nim doszedł do połowy westchnął ciężko, zmiął papier w dłoni i wyrzucił go do kosza. Wstał od biurka, zgasił światło i z prawdziwą ulgą wyszedł na ulicę. Wciągnął w płuca chłodne, wieczorne powietrze. Nie mógł się doczekać kiedy dotrze do domu.

 

     Tej nocy mieszkańcy kamienicy zachodzili w głowę co dzieje się w pokoju numer 21. Robert Chutchinson nigdy nie sprawiał problemów. "To był taki miły i spokojny młody człowiek" mawiali sąsiedzi. Dziś jednak z pokoju,  który zamieszkiwał dochodziły dziwne odgłosy. Złośliwi twierdzili, że oddawał się miłosnym igraszkom tarzając się z oblubienicą po podłodze. Około pierwszej w nocy wszystkich zbudził huk wystrzału. Natychmiast wezwano policję. Funkcjonariuszom otworzył młody mężczyzna i wyjaśnił, trochę nieporadnie, że wystrzał był następstwem jego nieumiejętnej próby wyczyszczenia broni. Mężczyźni weszli by się rozejrzeć. Jedyne co zapamiętali z tej nocy to fakt, że właściciel domu dziwnie powłóczył nogami, a połowę jego twarzy co chwilę wykrzywiał przerażający grymas. Policjanci szybko wyszli, nie mogąc znieść towarzystwa dziwnego gospodarza.

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...