Kula

Autor: 111 Redaktor: Thythwack

Dodane: 30-09-2008 17:04 ()


Kula

 

     Nieludzkie ślepia przyglądały mi się z cienia. Ohydny odór bijący od ukrytej istoty był nie do zniesienia. Rozejrzałem się wokoło. Prawie w całym pomieszczeniu zalegał mrok. W akcie desperacji wyszarpnąłem pistolet z kabury i wycelowałem w lśniące nieludzkie oczy. Wtedy bestia po raz pierwszy się odezwała. Wydała z siebie szereg dźwięków tak potwornych, że nawet gdybym umiał je powtórzyć lub zapisać to nie zrobiłbym tego. Mimo, iż nie zrozumiałem ani słowa wydawało mi się, że drwi ze mnie. Zrezygnowany opuściłem broń. Do moich uszu doszła kolejna partia piekielnych dźwięków, tym razem przypominały świergot ptaka. Potwór postąpił krok do przodu, smród nasilił się lecz nawet tego nie zauważyłem, gdyż w tej chwili mój mózg przetwarzał obraz jaki dotarł do niego z nerwów wzrokowych kiedy ów stwór wyłonił się z cienia. Wielkim wysiłkiem woli utrzymałem się na nogach. Czułem jak resztki zdrowych zmysłów ulatują z mego ciała. Stałem sparaliżowany, nie potrafiłem się ruszyć, a To przybliżało się do mnie. Nawet gdybym chciał, nie opisałbym tego co tej nocy widziałem. Ludzki język nie dysponuje słownictwem, które mogłoby oddać choć w części bluźnierczy kształt, który przed sobą ujrzałem. Byłem pewien, że to już koniec. Nieludzkim wysiłkiem podniosłem pistolet i wycelowałem sobie w skroń. Pomyślałem, że jeśli mam zginąć to przynajmniej zrobię to sam. Kiedy już naciskałem spust i szykowałem się do podróży, stwór, szybciej niż wskazywałby jego wygląd, skoczył w moją stronę i wytrącił mi rewolwer. Zamknąłem oczy czekając na śmierć, ale ta nie nadeszła. Poczułem dotyk śliskiej i zimnej w dotyku skóry, na dłoni, w którą coś zostało mi wciśnięte. Otworzyłem oczy. Serce waliło jak oszalałe. Byłem sam. Osunąłem się na ziemię i zakryłem twarz dłonią. Starałem się uspokoić, na próżno. Podniosłem drżącą rękę do światła. Spojrzałem na przedmiot, który został mi "podarowany". Była to kula wykonana z dziwnego, ciemnozielonego materiału. Miała jakieś dwa centymetry średnicy. Gładka i zimna. Przerażająca i fascynująca zarazem.

     Byłem tak wycieńczony, że postanowiłem wrócić do domu, a nie jak powinienem po każdym patrolu na komendę. Przyrzekłem sobie, że raport napiszę jutro. Jutro także oddam ten zagadkowy przedmiot do laboratorium. Powoli wstałem na nogi i słaniając się wyszedłem z labiryntu wąskich uliczek, które o mały włos nie stały się moim grobem. Złapałem taksówkę i po upływie pół godziny otwierałem drzwi mieszkania, w którym żyłem od trzech lat wraz z moją żoną Carolyn. Postanowiłem nic jej nie mówić. Była wystarczająco zestresowana tym, że pracowałem w policji. Nie chciałem jej dodatkowo martwić. Kiedy nie patrzyła schowałem "prezent" do szuflady komody stojącej w przedpokoju i ruszyłem do kuchni gdzie czekała na mnie kolacja. Nie miałem jednak apetytu. Po chwili ze zdziwieniem stwierdziłem, że moja małżonka nie przyszła by mi towarzyszyć. Zawołałem, ale nikt nie odpowiedział. Zerwałem się z krzesła i popędziłem do przedpokoju. Carolyn leżała na podłodze. Wziąłem ją na ręce i próbowałem ocucić. Bezskutecznie. Zaniosłem ją do sypialni i zadzwoniłem do doktora LaFayett'a, Amerykanina francuskiego pochodzenia mieszkającego w okolicy. Ten jednak był bezradny. Nie wiedział co się stało, ani jak przerwać dziwny sen. Moje czuwanie skończyło się o trzeciej w nocy, wtedy to Carolyn otworzyła oczy i spojrzała na mnie ze zdziwieniem  Nie pamiętała co się stało, ale to nie było ważne. Boże! Ależ byłem wtedy szczęśliwy. Ułożyłem się obok niej i momentalnie zasnąłem.

 

     Rano przyrządziłem śniadanie dla nas obojga, gdyż nie chciałem przemęczać żony po tym co zaszło. Wspomnienia poprzedniego dnia z powodu jej nagłej niedyspozycji zatarły się trochę w moim umyśle, a zbawienne zapomnienie pozbawiło mnie kilku szczególnie drastycznych szczegółów. Najedzony ruszyłem do pracy. Zanim jednak wyszedłem zajrzałem do komody w poszukiwaniu zagadkowej kuli. Jakież było moje zdziwienie gdy nie znalazłem jej na miejscu, w którym ją zostawiłem. Przeszukałem wszystko dookoła ale bez rezultatu. Przepadła. Carolyn także nic takiego nie widziała. Byłem zdezorientowany, zacząłem się nawet zastanawiać nad prawdziwością moich wspomnień. Czy przypadkiem nie była to zwykła halucynacja wywołana narkotykami, które mógł mi zostać podane na przykład w kawie. Przed wyjściem ucałowałem żonę czule i poleciłem żeby udała się do lekarza.

 

     Dzień na komendzie straszliwie się dłużył. Napisałem raport z wczorajszego patrolu. Przemilczałem jednak niektóre kwestie, co do zaistnienia których sam zaczynałem mieć wątpliwości. Podczas pracy jednakże dogłębnie przemyślałem całe zajście. Zastanawiałem się co mnie podkusiło żeby zapuszczać się w ten niezbadany gąszcz wąskich przejść. Wtedy poczułem nagłe ukłucie w żołądku i przypływ paniki, gdyż jeśli się zastanowić nie było żadnych racjonalnych przesłanek mojego działania. Właściwie nawet nie pamiętałem jak trafiłem do miejsca, w którym spotkałem to Coś. Wtedy zrozumiałem, że to nie był przypadek. Zostałem tam celowo zwabiony. Zostałem wykorzystany. Dopiero teraz przyznałem przed sobą, że tajemnicza niedyspozycja Carolyn zbiegła się w czasie ze zniknięciem kuli. Byłem zbyt rozgorączkowany by logicznie myśleć, a tym bardziej pracować. Zadzwoniłem, że wrócę wcześniej. Wziąłem wolne popołudnie i pognałem czym prędzej do domu. Łudziłem się, że teraz znajdę dziwny artefakt. Miałem nadzieję, że moje obawy okażą się bezzasadne. Oczyma wyobraźni widziałem jak znajduję kulę pod stertą ubrań lub w pokoju obok.

     Pierwszą rzeczą, która powitała mnie na miejscu był wspaniały zapach obiadu. Carolyn stała w kuchni, gdy do niej podszedłem rzuciła mi się na szyję i szepnęła

- Doktor powiedział, że... jestem w ciąży.

Oblał mnie zimny pot. Uśmiechnąłem się do niej i powiedziałem coś w stylu "to wspaniałe kochanie". Nie brzmiałem przekonująco. Nie potrafiłem nie wyciągnąć tego potwornego wniosku co do natury poczęcia. Musiała zobaczyć, że pobladłem. Na nic zdało się tłumaczenie, że naprawdę się cieszę. Zawiedziona pobiegła do sypialni. Słyszałem jak płacze. Nie mogłem jednak nic zrobić. Prawda mogłaby ją zabić, zresztą żyłem nadzieją, że się mylę. Od tego dnia zaczęliśmy się od siebie oddalać.

     Wielogodzinne przetrząsanie całego domu nie przyniosło rezultatów. Kuli nigdzie nie było.

 

     Dziewięć miesięcy w oczekiwania na poród. Dziewięć miesięcy codziennego koszmaru i niepewności. Mimo zapewnień lekarzy, że wszystko jest w porządku, nie mogłem wyzbyć się niemalże irracjonalnego strachu. Bałem się, że istota w Carolyn nie jest moim dzieckiem i nigdy nim nie była. W końcu, 9 października 1926 roku nastąpiło rozwiązanie. Odetchnąłem z ulgą, gdy malec okazał się całkowicie normalny, a w dodatku wykazywał niezaprzeczalne do mnie podobieństwo. Po raz pierwszy od długiego czasu byłem szczęśliwy. Mimo, iż pewna doza niepewności pozostawała, to jednak byłem przekonany, że koszmar dobiegł końca. Miałem nadzieję, że teraz znowu między mną, a Carolyn zacznie się układać. Przez całą ciążę prawie ze mną nie rozmawiała. Uważałem, że ma powód do żalu więc nie naciskałem. Spełniałem też wszystkie jej zachcianki. Prawie codziennie kursowałem między domem a biblioteką pożyczając lub oddając księgi, którym moja małżonka oddała się bez reszty. Taki tryb życia przeczył jej żywiołowości i dynamizmowi, ale uważałem, że to normalne. Myślałem, że robi to dla dobra dziecka. Bardziej martwiłem się gdy udawała się na długie spacery i odrzucała moje propozycje towarzyszenia jej. Nie chodzi o to, że byłem nieufny. Bałem się, że coś może się stać i nie będzie mnie przy niej na czas.

 

     Minął rok od urodzenia Alberta, a stosunki z Carolyn stawały się bardziej oziębłe. Coraz częściej zdarzało jej się pogrążać w lekturze dziwnych ksiąg tak głęboko, że ze swego pokoju wychodziła tylko na posiłki. Zastanawiałem się czy na jej nagłą zmianę naprawdę wpłynął tylko mój brak entuzjazmu gdy poinformowała mnie o ciąży. Zatracałem się w coraz bardziej posępnych myślach. Mimowolnie łączyłem kolejne fakty w logiczną całość. Kiedy udała się na swój kolejny spacer postanowiłem ją śledzić. Stałem się od tego czasu jej cieniem. Podążając za nią zwiedziłem wiele krętych i opuszczonych uliczek. Zbadałem niekończące się labirynty kanałów. Obserwowałem z zewnątrz starodawne domy zapewne kryjące wiele tajemnic, w których Carolyn często i długo przebywała. Widziałem wielu osób, których wygląd przeczył wszelkim normom, a którzy jakimś cudem przykuli uwagę mojej żony. Właściwie, wtedy już prawie nie miałem złudzeń. To nie była ta sama osoba.

     Nie mogłem jednak jej odmówić instynktu macierzyńskiego. Dziecku nigdy niczego nie brakowało. Poświęcała mu wiele czasu. Często słyszałem dochodzącej z jej pokoju przytłumione odgłosy kiedy czytała coś Albertowi. Nigdy jednak nie byłem w stanie zrozumieć choć słowa.

 

     Apogeum dziwne zdarzenia osiągnęły dnia 21 stycznia 1928 roku. Skończyłem pracę trochę wcześniej. Mimo mroku, który już zdążył już zapaść, idąc do domu zobaczyłem moją żonę podążającą gdzieś z zawiniątkiem na rękach. Szybko podjąłem decyzję o podążaniu jej śladem, gdyż miałem straszliwe przeczucie, że wiem co znajduje się tobołku, który dźwigała. Śnieg dawno już pokrył chodniki co ułatwiło mi podążanie jej śladem gdy zagłębiła się w praktycznie nieużywane wąskie uliczki. Śledziłem ją dobre pół godziny nim doszła na miejsce. Jakież było moje przerażenie, gdy okazało się, że historia zatoczyła tym samym koło. Posuwając się jej śladem zaszedłem w miejsce, w którym wszedłem w posiadanie dziwnego przedmiotu. Gdy Carolyn doszła co celu położyła zawiniątko na ziemi Zgodnie z moimi przypuszczeniami znajdował się w nim Albert. Nakreśliła dookoła jakieś nieznane mi znaki po czym cofnęła się, uklękła i zaintonowała pieśń, której słów jednak nie byłem w stanie odróżnić. Wtedy to tylko dzięki sile woli nie krzyknąłem z przerażenia, nogi się pode mną ugięły, a oczy zaszły mgłą. Nie straciłem jednak przytomności. To powróciło. Spojrzałem na Carolyn, kiedy tylko pojawił się dziwny stwór zaczęła się dławić. Drgała spazmatycznie aż w końcu upadła. Po minucie jej ciało całkiem znieruchomiało. Z rozwartych ust wytoczyła się kula znacząc śnieg na czerwono. Wtedy to istota schwyciła Alberta i spojrzała w kierunku miejsca, w którym się ukrywałem. Wydała z siebie  koszmarny rechot. Wiedziałem, że bestia naśmiewała się ze mnie. Chwilę potem znikła w mroku unosząc ze sobą mojego potomka.

    Ostatnie co pamiętam, to widok gwiazd zachodzących czerwienią. Potem wszystko ustąpiło miejsca zbawiennej czerni.

 

22 stycznia 1928 w gazetach ukazał się sensacyjny artykuł, który wstrząsnął opinią publiczną. Policjant, Richard H. został zatrzymany w labiryncie starych uliczek gdy obijając się od ścian biegł nimi na oślep wyjąc obłąkańczo.. Niedaleko natknięto się na zwłoki Carolyn H. Przyczyną śmierci były rozległe obrażenia wewnętrzne, lecz nie wiadomo w jaki sposób powstały. Trochę światła na sprawę mógłby rzucić przedmiot znaleziony na miejscu zbrodni, lecz w zagadkowy sposób zniknął on z policyjnego magazynu. Zatrzymanemu funkcjonariuszowi najprawdopodobniej postawiony zostanie zarzut zabójstwa żony. Syna, Alberta H. do tej pory nie odnaleziono. Oskarżony nie był w stanie złożyć żadnych wyjaśnień. Lekarze twierdzą, że popadł w obłęd.

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...