„Święci z Bostonu” - recenzja

Autor: Michał 'Saladyn' Misztal Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 30-09-2006 16:23 ()


Co pewien czas wraca moda na filmy, których akcja rozgrywa się w światku przestępczym. Przeważnie są to bardzo słabe obrazy, które epatują przesadną przemocą, wulgaryzmami i pełne są bezsensownych strzelanin. Na szczęście jest sporo filmów utrzymanych w tej konwencji, które zrealizowano z polotem i finezją - wspomnę choćby „Wściekłe Psy”, „Przekręt” czy „Człowieka z Blizną". „Świętych z Bostonu” również zaliczam do najlepszych.

W Bostonie mieszkają i pracują bracia Irlandczycy - Murphy i Conner MacManus. Film rozpoczyna scena, w której obaj wysłuchują kazania w kościele. W tym momencie po raz pierwszy widać ich religijność, która zdaje się nieco kontrastować z ich dość luźnym trybem życia. Zupełny przypadek sprawia, że do ich ulubionego baru prowadzonego przez mężczyznę z zespołem Tourette'a (ciekawa postać) przychodzą żołnierze rosyjskiej mafii, a spotkanie to kończy się wielką bójką, z której Irlandczycy wychodzą zwycięsko. Temperatura rośnie, gdy Rosjanie wracają następnego dnia, by się zemścić, ale te wydarzenia poznaje się niejako od końca, czyli od dochodzenia policji w sprawie dwóch trupów w alejce. Jest to często stosowana metoda w tym filmie, nadająca mu charakterystycznego smaczku. Braciom udaje się uniknąć odpowiedzialności za pozbycie się napastników, a niedługo potem uznają, że należy aktywnie przeciwdziałać złu i postanawiają z bronią w ręku rozprawić się raz na zawsze z różnymi szumowinami kręcącymi się po Bostonie. Pomaga im w tym ich przyjaciel, goniec włoskiej mafii - David della Rocco. Trupy pozostawiane przez MacManusów bada błyskotliwy agent FBI Paul Smecker (kolejna ciekawa postać). Mieszkańcy miasta i dziennikarze zaczynają nazywać braci „aniołami", a później „świętymi z Bostonu". Coraz to więcej gangsterów pada ofiarą ich „krucjaty", aż w końcu zbyt mocno przydeptują odcisk włoskiej mafii, której boss wyciąga z więzienia zawodowego zabójcę (znany jest tylko jego pseudonim - „Il Duce"), który ma talent w eliminowaniu „twardzieli". Tak z grubsza przedstawia się fabuła tego bardzo dobrego filmu.

„Święci z Bostonu" to obraz zawierający wszystko, czego człowiek spodziewa się po dobrym filmie sensacyjnym. Jest tu ciekawa fabuła, zabawne dialogi, zaskakujące i nietypowe sceny oraz rozwiązania akcji. Wątek religijny, który dość mocno zaakcentowano w filmie, jest zadziwiająco dobrze wkomponowany i nie denerwuje jakimś „mesjanizmem" czy innymi bzdurami. To po prostu kodeks braci, który określa ich działania. Największą zaletą filmu jest moim zdaniem plejada ciekawych postaci, które bardzo dobrze zagrali aktorzy bardziej i mniej znani. MacManusowie z ich religijnymi zasadami stanowią parę, których łączy braterska miłość, co jednak nie przeszkadza im w strojeniu sobie żartów wobec siebie, albo nawet toczenia bójek w najmniej spodziewanych momentach.

Agent FBI jest homoseksualistą, który słucha muzyki klasycznej w czasie oględzin miejsca zbrodni. Jego umiejętność dedukcji wydaje się nadludzką wręcz zdolnością. Na uwagę zasługują sceny, w których przedstawia on swoje teorie na temat zajść w danym miejscu. Niczym niewidzialny dla bohaterów narrator tłumaczy, co po kolei miało miejsce i dlaczego. Wiecznie mylący powiedzonka i wykrzykujący co jakiś czas słowa „FUCK" i „ASS" starszawy barman wnosi do filmu trochę nietypowego humoru. Podobnie jest z wiecznie paplającym, wesołym Włochem Rocco. „Il Duce" to z kolei postać zagadkowa, o której wiadomo tyle, że jest zabójcą cieszącym się wielkim respektem i wykorzystywanym jedynie w sprawach najwyższej wagi. Nie zabija kobiet i dzieci, jest zawodowcem i chyba jedyną osobą zdolną skutecznie zablokować „rajd” MacManusów. I w tym celu Don włoskiej mafii wyciąga go z więzienia po dwudziestopięcioletniej odsiadce. Fabuła pod koniec zdaje się sugerować, kim jest naprawdę.

Niestety film nie ustrzegł się kilku błędów. Według mnie największe jest podniesienie braci MacManus do rangi niemal niezniszczalnych aniołów. Dwóch zdolnych (bo władających wieloma językami) chłopaków z rzeźni nagle zaczyna wycinać w pień grupy uzbrojonych gangsterów, chociaż często coś idzie niezgodnie z planem. Uważam, że choć „Świętych z Bostonu” ogląda się przyjemnie i można się czasem naprawdę nieźle pośmiać, to jednak realizm wymaga, by bohaterowie wykazywali się większym sprytem. Ratują ich tylko twórcy filmu, którzy bardzo rzadko pozwalają, by chłopaków zraniono. A jeżeli się już to stanie, to leczą się domowymi metodami i bardzo szybko dochodzą do zdrowia. Ja wierzę, że w czasie strzelanin jest duża szansa oberwania przypadkową kulą. Rana osłabia i wpływa na ogólną kondycję i zręczność (co z kolei zmniejszałoby skuteczność podczas kolejnej akcji), choć początkowy szok może sprawić, że nie czuje się bólu. Sceny „domowego leczenia” są niezłe, ale tylko jako tymczasowe rozwiązanie. Nie wierzę, że można postrzały leczyć w domu, zapiekając ranę żelazkiem. Z takich oto powodów film dostaje ode mnie konkretną notę — nie najwyższą z możliwych.

Ocena: 8/10


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...