„Oppenheimer” – recenzja wydania DVD
Dodane: 15-03-2024 21:39 ()
Niedawna gala Oscarów to doskonały pretekst do tego, żeby obejrzeć nagrodzone produkcje lub do nich wrócić. Doskonałym wyborem będzie sięgnięcie po płytę DVD z „Oppenheimerem” w reżyserii Christophera Nolana, bodaj największym zwycięzcą tegorocznych nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Historia życia „Ojca bomby atomowej” jest zdecydowanie filmowa – mamy tam wątki szpiegowskie, romantyczne, polityczne, wojenne, a wszystko to podlane nauką, rywalizacją i zazdrością. Oczywiste jest, iż tak złożona opowieść wymaga czasu, ale mimo to trzygodzinny czas trwania filmu może przytłaczać. Uspokajam jednak – obraz pozbawiony jest dłużyzn, a całość jest tak zręcznie utkana, że zupełnie nie odczuwa się długości tego dzieła, a wręcz na zakończenie pozostaje się z małym niedosytem, że to już.
Film skupia się na pracy Oppenheimera nad bombą atomową, ale nie jest to jedyny wątek. Obserwujemy zatem młodego Roberta-studenta, następnie zdolnego naukowca, który wprowadza na amerykańskie uczelnie zupełnie nową gałąź fizyki, aż w końcu pewny siebie autorytet w strategicznej dla kraju (i świata) dziedzinie. Prócz tego możemy prześledzić życie prywatne Oppenheimera, jego relacje z kobietami (mniej lub bardziej sformalizowane, a niektóre wręcz tylko subtelnie zasygnalizowane), kolegami ze świata nauki, oficerami czy politykami. I to właśnie relacja z politykiem – Lewisem Straussem – stanowi oś narracyjną filmu. Choć mało widzimy interakcji między dwoma bohaterami, to jednak ich skomplikowana znajomość stanowi pretekst do prześledzenia wszystkich pozostałych wątków z życia wybitnego fizyka i nadaje ton opowieści.
Strauss nie jest tu zresztą bohaterem drugoplanowym (co może być nieco mylące, bo Robert Downey Jr. otrzymał Oscara właśnie za rolę drugoplanową), nazwałbym go niemal równorzędną główną postacią filmu, choć pozornie będącą na uboczu i trzymającą się w cieniu – co zresztą znakomicie podkreśla to, iż większość scen z jego udziałem nakręconych została w czerni i bieli, a nie w kolorze. Downey Jr. zaprezentował u Nolana pełnię swojego kunsztu i jeżeli ktoś wcześniej znał go tylko z Iron Mana, to może się solidnie zdziwić (przy całym szacunku dla skądinąd znakomicie wykreowanej postaci superbohatera).
Jeszcze bardziej niż Downey Jr. błyszczy jednak Cillian Murphy, odtwórca roli tytułowej. Irlandczyk to jeden z ulubionych (ulubiony?) aktorów Nolana, który niemal zawsze znajduje dla niego miejsce w obsadzie i po „Oppenheimerze” z pewnością się to nie zmieni. Murphy był równie znakomity i, co jeszcze ważniejsze, równie wiarygodny jako nieopierzony, pogubiony i trochę nieprzystosowany do świata młody fizyk, jak i gdy wcielał się w przebojowego, nieco aroganckiego naukowca-showmana, ale również wtedy, gdy musiał pokazać dojrzałego i świadomego swoich czynów doświadczonego życiem człowieka. I to wszystko w jednym filmie! Do tego – jak zawsze – był w stanie odegrać całą paletę emocji z takim przekonaniem, że można było zapomnieć, iż nie jest to dokument. Można było odnieść wrażenie, że Murphy stał się Oppenheimerem. Jemu ten Oscar się po prostu należał!
To zresztą wielka siła tego filmu, iż powszechnie znane fakty, szeroko opisywane przez ówczesną prasę i komentowane w radiu i telewizji, umiejętnie przeplatano dopowiedzeniami oraz niedopowiedzeniami, które tak doskonale uzupełniały część faktograficzną, iż zupełnie zatracało się dystans pomiędzy nimi. Efekt był taki, że kilka razy złapałem się na trzymaniu kciuków za zespół naukowców i obawiałem się o los bohaterów w razie niepowodzenia ich pracy, mimo że przecież wszyscy doskonale wiemy, iż Amerykanie bombę atomową stworzyli i użyli jej przeciwko Japończykom.
Klimat wokół samej bomby udziela się zresztą widzowi – Murphy tak doskonale przekazuje emocje, iż miałem wrażenie, że współodczuwałem towarzyszące ekranowemu Oppenheimerowi entuzjazm, wątpliwości, sceptycyzm i całą masę innych uczuć, które wylewały się na mnie z ekranu, a nie jest to film pod tym względem powściągliwy.
Na uwagę zasługuje także Emily Blunt, która wcieliła się w żonę Oppenheimera. Mam wrażenie, że o jej występie mówi się mało, a naprawdę było kilka scen, które zupełnie kradła i robiła to w stylu, którego dotąd z tą aktorką nie kojarzyłem. Czapki z głów.
Wspomnieć wypada również o rolach Matta Damona (żołnierz w typie „dobrego gliny”) i Caseya Afflecka (żołnierz w typie „złego gliny”) oraz udanych epizodach Toma Contiego (najpoczciwszy Albert Einstein, jakiego widziałem na ekranie) i Gary’ego Oldmana (Harry Truman naprawdę był takim gburem?). Jeżeli miałbym natomiast do któregoś z aktorów się przyczepić, to byłaby to Florence Pugh, która w tym filmie wystąpiła i w zasadzie tyle można o jej kreacji powiedzieć.
Muszę poświęcić akapit muzyce Ludwiga Göranssona, która była po prostu idealnie „sklejona” z obrazem i perfekcyjnie podkreślała klimat. Uwydatniała napięcie czy nastrój poszczególnych scen w sposób tak wspaniały, że nawet słuchając niektórych utworów po filmie, wydarzenia z niego stawały mi przed oczami. To kolejna znakomita ścieżka dźwiękowa twórcy muzyki do „Mandalorianina” czy „Czarnej Pantery” i w pełni zasłużony kolejny (drugi) Oscar w karierze Szweda.
Nie wiem, czy „Oppenheimer” to najlepszy film Christophera Nolana, ale mówimy tu o reżyserze, który w swoim dorobku ma takie pozycje, że nawet gdyby był drugim albo trzecim w rankingu „nolanowym”, to wciąż może oznaczać wybitne dzieło. I w istocie tak jest, wszystkie Oscary, jakie otrzymała biografia amerykańskiego fizyka, są jak najbardziej zasłużone. To pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika kina.
Ocena: 10/10
Tytuł: Oppenheimer
Reżyseria: Christopher Nolan
Scenariusz: Christopher Nolan
Obsada:
- Cillian Murphy
- Robert Downey Jr.
- Emily Blunt
- Matt Damon
- Casey Affleck
Muzyka: Ludwig Göransson
Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema
Scenografia: Ruth De Jong
Kostiumy: Ellen Mirojnick
Czas trwania: 180 minut
Dziękujemy dystrybutorowi Galapagos Films za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
comments powered by Disqus