"Złodziej czasu" Pratchetta - fragment

Autor: Terry Pratchett Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 06-09-2007 08:09 ()


  

Lu-Tze, sprzątacz, przebywał w swym Ogrodzie Pięciu Niespodzianek i starannie uprawiał swoje góry. Miotła stała oparta o żywopłot.

Ponad nim wyrastał nad świątynnymi ogrodami wielki posąg Wena Wiecznie Zaskoczonego, siedzącego z szeroko otwartymi oczami i twarzą zamarła w permanentnym wyrazie... tak, przyjemnego zaskoczenia.

Jako hobby, góry interesują zwykle tych ludzi, o których w normalnych okolicznościach mówi się, że mają dużo czasu. Lu-Tze w ogóle nie miał czasu. Czas był czymś, co zwykle zdarzało się innym; Lu-Tze miał do niego taki stosunek, jak mieszkający na wybrzeżu do oceanu: jest tam, jest wielki, czasami dla pobudzenia można zanurzyć w nim palec, ale trudno stale w nim żyć. Poza tym zawsze marszczyła mu się od tego skóra.

W tej chwili, w nieskończonej, wiecznie odtwarzanej chwili tej spokojnej, zalanej słońcem dolinki, majstrował przy zwierciadłach, łopatkach, rezonatorach morficznych i jeszcze dziwniejszych urządzeniach niezbędnych, by ograniczyć wysokość gór do najwyżej sześciu cali.

Drzewa wiśni były obsypane kwiatami. W tym miejscu zawsze były. Gdzieś na tyłach świątyni zadźwięczał gong. Stadko białych gołębic wzniosło się do lotu z dachu klasztoru.

Cień padł na górę.

Lu-Tze obejrzał się na osobę, która weszła do ogrodu. Niedbale wykonał gest symbolizujący posłuszeństwo wobec zirytowanego z wyglądu chłopca w szatach nowicjusza.

- Tak, panie? - zapytał.

- Szukam tego, którego nazywają Lu-Tze - odparł chłopiec. - Osobiście nie wydaje mi się, żeby istniał.

- Uzyskałem lodowiec - oświadczył Lu-Tze, nie zważając na jego słowa. - Wreszcie. Widzisz, panie? Ma ledwie cal długości, ale już rzeźbi własną dolinę. Wspaniały, prawda?

- Tak, tak, bardzo ładny - przyznał chłopiec z uprzejmości dla służącego. - Czy to jest ogród Lu-Tze?

- Chodzi ci, panie, o Lu-Tze, który jest znany ze swoich gór bonsai?

Nowicjusz spojrzał na rząd tac, a potem na pomarszczonego, uśmiechniętego staruszka.

- Ty jesteś Lu-Tze? Ale przecież jesteś tylko sprzątaczem! Widziałem, jak zamiatasz sale sypialne! Widziałem, jak ludzie cię kopią!

Lu-Tze, na pozór nie słuchając, podniósł tacę średnicy około stopy, na której dymił niewielki stożek popiołu.

- Co o tym myślisz, panie? - zapytał. - Wulkaniczna. I demonicznie trudna do uzyskania, przepraszam za swój klatchiański.

Nowicjusz zbliżył się o krok, pochylił i spojrzał prosto w oczy sprzątacza.

Lu-Tze nieczęsto bywał zakłopotany, ale był w tej chwili.

- Jesteś Lu-Tze?

- Tak, chłopcze. Jestem Lu-Tze.

Nowicjusz odetchnął głęboko i wyciągnął przed siebie chudą rękę. Trzymał w niej niewielki zwój.

- Od opata... ee, czcigodny.

Zwój drżał lekko w nerwowej dłoni.

- Większość nazywa mnie po prostu Lu-Tze, chłopcze. Dopóki nie poznają mnie lepiej, niektórzy wołają na mnie „Zejdź mi z drogi". - Lu-Tze starannie spakował swoje narzędzia. - Nigdy nie byłem specjalnie czcigodny, chyba że w przypadku poważnych błędów w pisowni.

Rozejrzał się między tacami, szukając miniaturowego szpadla, którego używał do prac lodowcowych. Nigdzie go nie zauważył. A przecież odłożył go gdzieś tutaj przed chwilą...

Nowicjusz obserwował go z wyrazem szacunku zmieszanego ze szczątkową podejrzliwością. Reputacja takich osób jak Lu-Tze zatacza szerokie kręgi. Był to człowiek, który... no, który zrobił właściwie wszystko, jeśli wierzyć plotkom. Ale nie wyglądał na takiego. Wyglądał na małego, łysego staruszka z rzadką brodą i lekkim, przyjaznym uśmiechem.

Aby jakoś uspokoić młodego człowieka, Lu-Tze poklepał go po ramieniu.

- Przekonajmy się, czego chce opat - powiedział. - Aha... Jest tu napisane, że masz mnie do niego zaprowadzić.

Twarz nowicjusza stężała w wyrazie paniki.

- Co? Jak mógłbym to zrobić? Nowicjuszom nie wolno wchodzić do Wewnętrznej Świątyni!

- Naprawdę? W takim razie to ja cię zabiorę, żebyś mnie doprowadził na spotkanie z opatem.

- Wolno ci wchodzić do Wewnętrznej Świątyni? - zdumiał się chłopiec, i natychmiast zasłonił usta dłonią. - Ale jesteś tylko sprzą... Oj...

- Zgadza się! Nawet nie prawdziwym mnichem, a co dopiero dongiem - odparł wesoło sprzątacz. - Zadziwiające, nieprawdaż?

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...