"Star Wars Dziedzictwo" tom 7: "Burze" - recenzja

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Motyl

Dodane: 26-05-2011 21:36 ()


Mimo że plotki o śmierci Dartha Krayta zataczają coraz szersze kręgi, jego zwolennicy dalej wykonują polecenia swojego imperatora – prowadzą między innymi eksterminację Kalamarian na ich ojczystej planecie Dac. Tymczasem, wskutek okrucieństwa Sithów, dwaj dawni wrogowie – admirał Gar Stazi z Sojuszu Galaktycznego i obalony imperator Roan Fel – zawarli niepewny sojusz. Cade Skywalker, człowiek odpowiedzialny za obecny stan galaktyki, przeżywa kryzys i nie może wyzbyć się wyrzutów sumienia...

Darth Krayt nie żyje. Cade i spółka osiągnęli swój cel. Galaktyka może odetchnąć z ulgą, bohaterowie udać się na zasłużony odpoczynek, a Jedi powrócić w chwale i sławie... Ale czy na pewno? Przypomina się edycja specjalna „Powrotu Jedi”, w którym o mało co George Lucas nie zanegował połowy Expanded Universe, próbując nam wcisnąć kit, że po śmierci Palpatine’a i Vadera zapanowało powszechne szczęście, szturmowcy jak jeden mąż rozeszli się do domów, a wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Na szczęście autorzy cyklu komiksowego „Dziedzictwo” nawet przez milisekundę nie rozważali podobnego zakończenia historii. I tak Imperium pod przewodnictwem Sithów wciąż ma się świetnie, Skywalker chodzi po świecie przybity i zły na ów świat, a Sojusz wraz z Roanem Felem ciężko idzie nabranie do siebie zaufania. Wspaniała baza do stworzenia nowej, interesującej opowieści, prawda? Opowieścią tą są „Burze”, siódmy tom „Dziedzictwa”, składający się z trzech oddzielnych komiksów: „Kolejnego dnia walki”, „Renegata” i tytułowych „Burz”.

Okładkę ilustruje scena z „Kolejnego dnia walki”, partyzancko-rebelianckiej historyjki z udziałem Imperialnego Rycerza Treisa Sinde’a, która niestety nie jest ani szczególnie zajmująca, ani specjalnie niesztampowa. Mógłbym wymienić co najmniej kilka identycznych fabuł, jakie przewinęły się przez gry, komiksy i książki, i zostały tam zrealizowane o niebo lepiej; po prawdzie wystarczy tylko podmienić rycerza Imperium na rycerza Jedi i nikt nie zauważyłby żadnej różnicy. Główny scenarzysta serii John Ostrander sądził, że poziom tego dziełka podbiją moralne rozterki Sinde’a, jednak mogłoby się tak stać tylko, gdyby wyborom tegoż towarzyszyły jakiekolwiek konsekwencje, coś nadającego sytuacji choćby ociupiny dramatyzmu. Schematy „Kolejnego dnia walki” dają się znieść jedynie z powodu ciekawej postaci Sitha-naukowca z gatunku Givinów, Vula Isena, oraz sensownego przeniesienia idei obozów zagłady na uniwersum Star Wars i ukazania ich na kartach komiksu. Dobrze, że pan Ostrander przywiązuje tak dużą wagę do pokazywania różnych aspektów pogrążonej w trójstronnej wojnie galaktyki, ale „Kolejny dzień walki” jest raczej mało przekonująco zarysowanym epizodem tego konfliktu.

Kompletnie inaczej przedstawia się sprawa „Renegata”, krótkiego zeszytu w całości poświęconego militarnemu aspektowi wojny, czyli przygodom admirała Staziego oraz jego imperialnych przyjaciół i wrogów. „Renegat” jest odświeżająco zaskakujący w sferze fabularnej, i doskonale miesza obrazkowe sceny batalistyczne z wątkami politycznymi. W przewrotny sposób zostają ukazane różnice dzielące niedawnych przeciwników, a teraz z konieczności sojuszników - Fela i Staziego. Spodobało mi się także, jak duży nacisk położono na kwestie przestrzegania – jakby to nazwać? – odpowiednika konwencji genewskiej w Star Wars, i jak wspaniale to pasowało do niejednoznacznej opowieści, w której, przypominam, po obu stronach barykady stoją obywatele Imperium. Komiks pokazuje, jak wiele emocji i tematów do przemyśleń można wyciągnąć ze zwykłej bitwy, w której na pierwszym planie pozornie widnieją potężne okręty wojenne, a w rzeczywistości – liczne postaci. Jest to niezwykłe w tym względzie, że w „Renegacie” poza admirałem Sojuszu i obalonym imperatorem, pojawiającym się ledwo na paru ostatnich stronach, nie ma żadnego dobrze znanego bohatera czy antybohatera. To się dopiero nazywa dobrze skonstruowana historia!

Zarówno „Kolejny dzień walki”, jak i „Renegat” przypadły Omarowi Francii, który swoją drogą zadebiutował, rysując właśnie niszczyciele gwiezdne typu Pellaeon czy Eskadrę Łotrów z roku 137 ABY w komiksie „Nieustraszony”. Trzeba przyznać, że i tu bardzo ładnie zajął się wszelakimi okrętami i myśliwcami. Niestety, z zadania przejrzystego i w miarę sensownego przedstawienia gwiezdnej bitwy o Ralltiir (czyli poruszania tymi myśliwcami i okrętami) wywiązał się fatalnie do tego stopnia, że rozkazy wypowiadane przez dowódców czasem nie mają odbicia w scenach akcji. Coś tam strzela, coś wybucha, ale gdyby nie dymki, nigdy bym się nie domyślił, o co chodzi w całej tej bitwie, miałbym nawet pewne wątpliwości, kto jest jej uczestnikiem. W przypadku istot z krwi i kości trochę przeszkadza wybuchowa ekspresywność min strojonych przez różnych kapitanów, admirałów i imperatorów, ale to nawet dobrze się wpisuje w wydźwięk komiksu, zwłaszcza, że u artysty nie widać tendencji do krzywienia i wyginania sylwetek tudzież twarzy.

Na koniec otrzymujemy tytułowy komiks, „Burze”, który w końcu podejmuje wszystkie wątki urwane wraz z wybuchowym finałem „Wektora”. Dwie wrogie sobie frakcje Imperium planują dalsze posunięcia. Nikt poza jedną osobą nie wie czy Darth Krayt naprawdę nie żyje, a Cade? Cade dostaje łupnia takiego, jakiego jeszcze w całej serii nie dostał. W tej historii nie ma zbyt wiele strzelania i pojedynkowania się, jest trochę brakującego w „Kolejnym dniu walki” i „Renegacie” zabójczego humoru, a próżnię po nieobecnych elementach wypełnia nastrój przygnębienia, wzajemnych oskarżeń (teoretycznie misja zabicia Krayta się powiodła, faktycznie – każdy ma coś sobie do zarzucenia) i łamania przyjaźni. Przyznam, że ani się tego nie spodziewałem, ani nie sądziłem, że przyjdzie mi poczuć odrobinkę litości do połowy bohaterów komiksu. Kolokwialny zwrot „złapać doła” nabiera po przeczytaniu tego komiksu nowego znaczenia. Jeśli do tego wielce pozytywnego wrażenia dodam, że „Burze” zilustrowała Jan Duursema, która nie jest znana z wykonywania swojej pracy inaczej niż bardzo dobrze... cóż, domyślacie się pewnie, jak świetną opinię wystawię tej jednej opowieści.

Chciałbym podobną opinią okrasić finał tej recenzji, ale wtedy byłaby ona przyznana na wyrost, i zapewne pod wpływem zadowolenia z końcowych trzech piątych komiksu. Tymczasem w ocenę wlicza się także czterdzieści procent, które w formie opowieści „Kolejny dzień walki” zawiodły na niemal całej linii. Gdybym jednak był wyjątkiem wśród czytelników i recenzentów, jedynym, komu nie przypadły do gustu przygody mistrza Sinde’a – bądź co bądź nigdy specjalnie nie lubiłem Kalamarian, więc byłby to powód do przeszarżowania z nieobiektywnością – i tak z czystym sumieniem poleciłbym „Burze”. Dwie ostatnie historie to zwyczajnie kawał porządnej historii: emocjonującej, zdumiewająco świeżej i bardzo ładnie zilustrowanej. Do wybitnych nigdy ich nie zaliczę, ale czy wszystko musi być wybitne, byśmy to lubili? Raczej nie.

 

  • Ogólna ocena: 7,5/10
  • Kolejny dzień walki: 3/10
  • Renegat: 9/10
  • Burze: 9/10

Tytuł: "Dziedzictwo": "Burze" tom 7

  • Scenariusz: John Ostrander
  • Rysunki: Omar Francia, Jan Duursema
  • Przekład: Jacek Drewnowski
  • Wydawca: Egmont
  • Data wydania: 16 maja 2011 r.
  • Oprawa: miękka
  • Objętość: 128 strony
  • Format: 230 x 150 mm
  • Cena: 39,99 zł

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...