„Castlevania" sezon 1 - recenzja

Autor: Piotr Kuszyński Redaktor: Motyl

Dodane: 16-07-2017 16:06 ()


Castlevania to jedna z najważniejszych marek w historii japońskiej branży komputerowej. Gry z tej serii pojawiały się na automatach, komputerach i niemalże wszystkich dostępnych konsolach począwszy od kochanego przez wielu Nintendo Entertainment System. Przygody odważnego klanu Belmontów, który robi co w swej mocy, by ostatecznie unicestwić Draculę, towarzyszą nam już od ponad trzydziestu lat i dziwne było, że tytuł o tak potężnym potencjale medialnym przez tak długi czas nie mógł doczekać się żadnej filmowej adaptacji. W 2017 roku serca geeków na całym świecie uradowała wiadomość, że Netflix zamierza stworzyć serial animowany na podstawie ich ukochanych gier. Castlevania swoją premierę miała siódmego lipca. Czy jednak okazała się godna dzierżyć tę nazwę?

Fabuła serialu inspirowana jest trzecią częścią gry o podtytule Dracula’s Curse, choć jeśli jesteście oddanymi fanami i już seans Castlevanii macie za sobą, to pewnie zauważyliście też motywy zaczerpnięte z Symphony of the Night, jednej z najpopularniejszych odsłon cyklu. Za scenariusz odpowiedzialny jest Warren Ellis, znany z takich komiksów jak Hellblazer czy Transmetropolitan, który odwalił kawał porządnej roboty przy tej historii, zapewniając odpowiedni balans pomiędzy szacunkiem do materiału źródłowego a dodaniem całości odpowiedniej głębi. Netflixowy Trevor Belmont to outsider, który za osłoną cynizmu skrywa dobre serce i nie waha się, gdy w jego otoczeniu dzieje się jawna niesprawiedliwość. To Ellis, więc obowiązkowo musiało też się dostać kościołowi, który jest tu prawdziwym antagonistą. Draculę zaś przedstawił jako postać tragiczną, mszczącą się za doznane krzywdy.

Ciekawe, że za animację tak bardzo odwołującą się do historii japońskich gier komputerowych zabrali się zachodni twórcy. Oprócz wspomnianego już Ellisa serial swoimi nazwiskami sygnują producent Adi Shankar czy też aktorzy Graham McTavish i Richard Armitage, których na pewno kojarzycie jako filmowych hobbitów. Do pracy nad serialem nie zaangażowano także żadnego japońskiego studia, co zadziwia, tym bardziej że efekt wygląda jak żywcem wyciągnięty z ojczyzny Czarodziejki z księżyca. Gdybym napisał, że Castlevania od Netflixa inspiruje się estetyką anime, to dopuściłbym się krzywdzącej półprawdy. Z technicznego punktu widzenia to JEST anime, lecz ze względu na pochodzenie nigdy nie zostanie przez wszelakich purystów za takowe uznane. Nomenklatura oczywiście nie ma tutaj większego znaczenia. Liczy się tylko fakt, że jeśli jesteście za pan brat ze wschodnią animacją, to i tutaj poczujecie się jak w domu.

Mrokowi produkcji dorównuje tylko jej brutalność. Śmierć jest tu nie tylko powszechna, ale na ogół makabryczna. Rozczłonkowania, flaki na wierzchu czy nawet zagryzane przez bestie noworodki to dość częsty widok w tym serialu. Takiego poziomu brutalności w animacji nie widziałem od czasów Ninja Scroll (1993) i podejrzewam, że w dzisiejszych czasach Castlevania nie miałaby szans ukazać się w takiej formie w żadnej stacji telewizyjnej. Nie jest więc nic dziwnego, że Castlevania tak długo nie mogła ujrzeć światła dziennego. Według Ellisa scenariusz miał już gotowy dziesięć lat temu, początkowo z myślą o półtoragodzinnym filmie, który jednak za nic nie mógł ruszyć. Zielone światło dał dopiero Netflix, tak jakby...

Castlevania to ledwie cztery odcinki, które łącznie trwają godzinę, przez co czasu starczyło jedynie na zbudowanie podłoża fabularnego i ekspozycję postaci. Rzuca się też w oczy statyczność wielu scen, co podejrzewam, nie jest wynikiem nieudolności animatorów, a raczej ograniczeń budżetu. Netflix dość ostrożnie podszedł do projektu i to, co wypuszczono jako pierwszy sezon serialu, można nazwać jedynie badaniem gruntu, sprawdzeniem, czy na taką produkcję będzie popyt. I jest to mój jedyny poważny zarzut wobec Castlevanii. Podejrzewam, że gdyby było tego więcej, to zarwałbym nockę, byle pochłonąć serial w całości. Zostałem jednak pozostawiony z poczuciem strasznego niedosytu i dylematem czy na podstawie tak krótkiej zajawki można w ogóle sprawiedliwie ocenić ten serial.

Oczywiście, prolog zwany sezonem pierwszym swoje zadanie wykonał. Ekscytacja wydaje się przeogromna, a o produkcji pisze już chyba niemal każdy portal popkulturowy na świecie. Już w dniu premiery serialu zapowiedziano na 2018 rok drugi sezon (osiem odcinków, dwie godziny oglądania). Czy będę czekał? Jak najbardziej. Daję Castlevanii kredyt zaufania i mam nadzieję, że twórcy zapewnią mi jak najlepszą rozrywkę. Mam jednak nadzieję, że godzinne sezony nie staną się wkrótce normą. Tymi słowami się z Wami żegnam i pędzę odpalić moje wysłużone PSP, by zainstalować na nim którąś Castlevanię.


comments powered by Disqus