"Główne wydanie" - II miejsce w konkursie literackim "Świt"

Autor: Marcin Gryglik Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 26-05-2010 20:32 ()


Ósma pięćdziesiąt pięć.

 

- Czołem, dziewczynki! – zawołał Marek wchodząc do newsroomu.

 

Kilku dziennikarzy siedzących bliżej wejścia odpowiedziało „cześć”, a Krzysiek wysilił się nawet na przeciągłe „dzieeeń-doob-ryy!”, jak się mówiło w wesołych czasach przedszkola.

 

Marek wszedł do swojego biura, odgrodzonego od reszty redakcji szklanymi ścianami, zostawił na fotelu torbę, na jego oparciu zawiesił skórzaną kurtkę i wrócił do newsroomu. Wszyscy reporterzy, ich asystenci, producenci i kierownicy produkcji siedzieli lub stali ściśnięci w okręgu na środku pomieszczenia. Marek wziął jakiś pobliski fotel i wsunął się między nich.

 

- Dobra, panie i panowie, to jaki mamy plan dnia? – spytał, trochę bez sensu, bo to on był człowiekiem od planu dnia. – Tomek, ty jedziesz z prezydentem na Śląsk – powiedział do chudego blondyna w firmowej kurtce, spod której wyglądał garnitur, koszula i krawat, a więc idealny strój do odwiedzania zawalonej kopalni.

 

- Jestem gotowy – powiedział Tomek Czerwonka głosem świadczącym o najwyższym poświęceniu dla firmy. Był czołowym reporterem politycznym, nieco kłopotliwym, ponieważ jego nazwisko idealnie korespondowało z jego poglądami. Zlecano mu więc materiały ściśle polityczne, bo przy gospodarce nie mógł się powstrzymać i zaraz wygadywał o wyzysku zwykłego człowieka, a do wypowiedzi brał jakichś lewackich aktywistów z dredami i brodą bez wąsów.

 

- Nasza ekipa z Katowic też jest w pogotowiu, będą robić materiał o górnictwie w ogóle – powiedziała Paulina, cicha producentka o sprężystej sylwetce absolwentki AWF-u.

 

-  Znowu będzie żałoba narodowa – jęknął Jakub, producent siedzący po prawicy wydawcy.

 

- Pewnie tak – powiedział Marek – ale to największa katastrofa górnicza od… kurwa… no, od bardzo dawna – rozejrzał się po otaczających go dziennikarzach. – Macie jakieś propozycje? Można w sumie pociągnąć tematy z wczoraj. Bo teraz to nic ciekawego się nie dzieje.

 

- Z powodu kryzysu rośnie liczba samobójstw wśród drobnych graczy giełdowych – Jacek odczytał nagłówek z wydrukowanego z Internetu artykułu. Był reporterem nie tylko od polityki, ale też od gospodarki, bo, w przeciwieństwie do Czerwonki, miał w tej sprawie słuszne poglądy.

 

- To nawet ciekawe. Jakieś szczegóły?

 

- No, wchodzą na dach budynku giełdy i skaczą. Odnotowano już kilka takich przypadków

 

- Jak w czasach Wielkiego Kryzysu w Stanach – zauważyła Ewelina, reporterka od spraw społecznych, bardzo ładna, zgrabna dziewczyna o trochę semickim typie urody.

 

- W końcu w czymś dogoniliśmy Amerykę – zauważył Jakub.

 

- To dobry temat. Trzeba wysłać kogoś pod giełdę, może akurat uda się ograć jakiegoś samobójcę – powiedział wydawca.

 

- Zróbmy materiał o Międzynarodowym Dniu Kota – powiedziała Karolina. Stanowczość jej wypowiedzi kontrastowała z wyglądem przeuroczej blondynki, tak słodkiej, że bliższy kontakt z nią groził cukrzycą.

 

- Nie – powiedział Marek po namyśle. – W zeszłym roku był o tym materiał.

 

- Tak, trzeba było go skracać z czterech minut do dwóch – dodał Jakub kąśliwie. W odpowiedzi reporterka wbiła w producenta wzrok zimny, jak ostrza sztyletów.

 

- Na obchodach w Gdańsku jest nasz korespondent – powiedziała Paulina.

 

- To dobrze, niech jest. Karolina, zrób materiał… nie wiem, jakiś policyjny, bo na tym się znasz. Nie wierzę, że nie złapano dzisiaj żadnego pijanego kierowcy albo coś w tym stylu.

 

Karolina odpuściła sobie polemiki, było to bowiem bezcelowe, i zasiadła przed swoim komputerem.

 

- Ja mam temat – zgłosił się, unosząc rękę do góry, Krzysiek, osobnik o aparycji psychopaty na proszkach uspokajających.

 

- No?

 

- Kumpel przysłał mi maila. Pracuje w instytucie astronomii w Toruniu – mówił, trzymając w ręku wydrukowany list, do którego co chwilę zerkał. - I napisał mi, że w tym instytucie poddali dokładnym obserwacjom Słońce, zjawiska, jakie tam zachodzą, przeanalizowali to wszystko, wykonali jakieś tam obliczenia i słuchajcie, co im wyszło.

 

- Co?

 

- Że jutro, koło szóstej Słońce wybuchnie.

 

Zapadła cisza. Wszyscy milczeli i wpatrywali się to w Krzyśka, to w Marka.

 

- No, to żeś, kurwa mać, dojebał – stwierdził wydawca i po chwili razem z kilkoma innymi osobami zaniósł się gromkim śmiechem.

 

- No, wiem – powiedział Krzysiek, również się śmiejąc. - Poważnie, to w jakimś szpitalu na Woli wysiadło zasilanie i to tak niefortunnie, że wszystkich tych, co byli podłączeni do respiratorów, szlag trafił. I to bym chciał zrobić.

 

- Dobra. A ten mail do twojego kolegi?

 

- Bardzo chętnie zrobię ten materiał, na pewno mamy w archiwum obrazki z jakiegoś wybuchu Słońca – Krzysiek, dla podkreślenia swoich słów zmiął wydruk i użyźnił nim glebę pobliskiego kosza na śmieci.

 

- Wspaniale, podoba mi się takie nastawienie – na orlej twarzy Marka pojawił się uśmiech jak banan. Nagle się rozejrzał po reporterach. – A gdzie Tomasz?

 

- Jestem – spomiędzy reporterów i stażystów wyszedł rosły blondyn w okularach. Ponieważ prowadził jeszcze program o wydarzeniach za granicą, miał na sobie granatowy garnitur, błękitną koszulę i czerwony krawat – uniform republikańskiego ortodoksa (żartowano nawet, że pewnie ukradł ten strój jakiemuś biednemu kongresmenowi, kiedy był korespondentem w Ameryce). Był od wszystkich starszy o jakieś piętnaście lat, a w stacji pracował od samego jej początku. Mógłby być dyrektorem, gdyby tylko poprosił grzecznie prezesa o awans, a mimo to wolał pozostać zwykłym dziennikarzem.

 

- Słuchaj, Marku – powiedział siadając na skraju biurka. – Wczoraj na Filipinach wybuchł wulkan, szacuje się, że jest kilkaset tysięcy ofiar. Huragan spustoszył Kubę, też się szacuje, że jest kilkaset tysięcy ofiar. Wreszcie, last but not least, trzęsienie ziemi w Indiach, około miliona ofiar. Co wybierasz?

 

- Wow, jak w teleturnieju.

 

- Dokładnie. Mam bramkę numer jeden, bramkę numer dwa i bramkę numer trzy.

 

- Bierzemy Filipiny i wulkan – zdecydował Marek. – Trzęsień ziemi mamy kilka razy w roku, huraganów też, a wybuch wulkanu raz na kilka lat.

 

- Życzenie szanownego pana wydawcy jest dla mnie rozkazem – powiedział Tomasz i natychmiast zasiadł do pracy.

 

- Słuchajcie, pamiętacie tego chłopczyka zabranego rodzicom przez opiekę społeczną? Tego z Prosienicy? – spytała Ewelina.

 

- Nie pamiętamy – odpowiedział Marek w imieniu zespołu. - Co z nim?

 

- Sąd ma dzisiaj zadecydować, czy dziecko wróci do rodziców – Ewelina wyglądała tak, jakby się mocno przejęła losem chłopczyka. Dlatego do robienia takich materiałów była idealna.

 

- Okay. Tak oto został nam tylko kolega Marcin, który zapewne wyskoczy nam albo z pobitym dzieckiem, albo z pedofilem – Marek spojrzał na siedzącego naprzeciwko reportera o poczciwej twarzy, ubranego w dżinsy i koszulę specjalnie za małą, aby uwydatniać klatę i bicepsy, z takim trudem budowane na siłowni.

 

- Zgadza się, Marku – Marcin uśmiechnął się. – Tym razem pedofil z Radomia. I to nie jeden, a nawet kilku.

 

- W sumie dawno takich tematów nie robiliśmy – zauważył wydawca.

 

- Tak, powinno się dać pedofilów raz na kwartał – dodała Paulina.

 

- Czyli mamy katastrofę górniczą, kryzys, wybuch wulkanu, służbę zdrowia i pedofilów – podsumowała Ada, prezenterka głównego wydania.

 

- Tak jest – przytaknął Jakub.

 

- Boże, ja tu umrę z nudów – jęknęła. - Poważnie, kiedyś zapowiadając materiał Marcina albo Krzyśka po prostu umrę z nudów przed kamerą.

 

- A wiesz, jak by to nam podniosło oglądalność? – Marek podniósł się z krzesła, reporterzy rozbiegli się do swoich biurek. Skończyło się kolegium, zaczęła się codzienna harówka.

 

 

 

*

 

 

 

Dwunasta trzydzieści. Ta godzina w każdej normalnej firmie oznacza porę lunchu. W newsroomie tylko nieliczni starają się zachować pozory normalności. Wyjmują kanapki, zrobione im przez cierpliwe i kochające małżonki, ewentualnie zabierają się do obiadów w styropianowych pudełkach, przyrządzonych przez równie cierpliwych i kochających kucharzy od pobliskiego Chińczyka albo z telebaru.  Pizzy nikt tu nie zamawia. Za droga i zbyt tucząca, człowiek nie może się potem ruszać. A nawet jak chce, to już mu się nie chce.

 

Oczywiście wszyscy ci, którzy jedzą, starają się nie przerywać pracy. Tak więc do całej gamy dźwięków wypełniających newsroom – gwaru rozmów, stukania w klawisze, dzwoniących telefonów, młodych prezenterów prowadzących serwisy informacyjne produkujących się wytrwale we włączonych telewizorach – dochodzą jeszcze odgłosy siorbania gorących zupek i rozgryzania ciepłych kotlecików.

 

Marek również znalazł czas, by skoczyć do znajdującej się na dole firmowej garkuchni i kupić sobie coś do jedzenia. Był jedną z nielicznych osób, która nie wierzyła w plotki o panującej tam żółtaczce, mimo dziewięciu osób, które swego czasu wylądowały z tą chorobą w szpitalu. Jedząc jednym okiem zerkał na serwisy informacyjne, a drugim na Krzyśka, który nerwowym krokiem przemierzał korytarz obok newsroomu i rozmawiał przez komórkę. Marek przyglądał mu się dość długo, potem zabrał się za jedzenie, zanim mu wystygnie. Zjadł, a potem znów wzrokiem odszukał Krzyśka. Reporter siedział przy swoim biurku i z miną wyrażającą tęsknotę za rozumem czytał jakiś wydruk. Potem wstał i ruszył w stronę Marka.

 

- Słuchaj, Marek, dostałem od mojego kumpla obliczenia – powiedział, kiedy wszedł do biura, i podał mu wydruk. – Tego z Torunia.

 

Marek spojrzał na dokument. Natężenie skomplikowanych wzorów, terminów i wykresów niemal powaliło go na ziemię.

 

- O co w tym chodzi? – spytał wydawca.

 

- Nie przeczytasz?

 

- Nie po to szedłem na dziennikarstwo, aby się teraz pierdołami z fizyki zajmować – rzucił wydruk na biurko.

 

Krzysiek westchnął ciężko.

 

- Sam nie za bardzo to rozumiem. Generalnie chodzi jednak o to, że przez ostatnie kilka lat na Słońcu kumulowała się jakaś energia, która teraz szuka swojego ujścia i nie może. Będą się działy różne rzeczy w najbliższym czasie, na przykład w nocy będzie widoczna zorza polarna. Albo dzisiaj komórki powariują, w ogóle przestaną działać. A efekt będzie taki, że Słońce najpierw nadmie się jak balon, a potem wybuchnie. Jutro o piątej czterdzieści trzy naszego czasu.

 

Marek w zadumie wpatrywał się w wykresy, wzory i skomplikowane terminy na wydruku. Dalej nic z nich nie rozumiał.

 

- Marek, walić ten szpital. Zrobię ten materiał.

 

- To jest na sto procent pewne?

 

- Tak.

 

- To dlaczego oni nie zorganizują konferencji prasowej?

 

- Nie chcą wzbudzać paniki.

 

- A dlaczego jakoś za granicą nikt nic o tym nie wspomina? Nasze instytuty są lepsze niż amerykańskie?

 

- Może. W końcu wydaliśmy Kopernika i Wolszczana – Krzysiek uśmiechnął się.

 

- Taa, jeden nie znał nawet słowa po polsku, a drugi to agent SB. Faktycznie, mamy powody do dumy – twarz Marka znów przyozdobił bananopodobny uśmiech.

 

- Słuchaj, ja to bym jednak zrobił ten materiał.

 

- Weź nie żartuj.

 

- To wygląda na naprawdę poważną sprawę.

 

- Eksplozja Słońca, no, poważne, jak chuj. Wiesz, co się stanie, jak ta poważna sprawa okaże się niepoważnym dowcipem? Będziemy mieli przejebane na maksa. Wszyscy, Polsat, TVN, publiczna, będą się z nas śmiały. Wypierdolą mnie, ciebie i tak się skończy nasza radosna twórczość.

 

- On by mnie nie okłamał.

 

- Dobra, słuchaj – wydawca nieco się uspokoił. - Trzeba to poddać krytycznej analizie, że się tak mądrze wyrażę. Cała sytuacja wygląda tak, że grupa naukowców z Torunia odkrywa, że jutro będzie koniec świata. Bo Słońce wybuchnie. Tak?

 

- Tak.

 

- Jaki jest poziom naszej nauki? Powiem ci. Żałośnie niski. Nasi wspaniali politycy wolą ładować kasę w górników i stocznie, zamiast w naukę. W rankingach międzynarodowych mamy najwyżej dwa uniwersytety i to na ostatnich miejscach. Dlaczego to właśnie naukowcy z jakiegoś Rydzyklandu, a nie z MIT czy jeszcze skądś tam, odkryli, że jutro wybuchnie Słońce?

 

- Bo są kurewsko zdolni i inteligentni.

 

- W Stanach są naukowcy mniej zdolni, mniej inteligentni?

 

- Może starają się nie zauważać pewnych zjawisk, żeby nie psuć sobie dobrego samopoczucia? Albo też to odkryli, ale uważają, że to jakiś błąd w obliczeniach. Albo nie chcą wywoływać paniki.

 

- Jasne. Chodź – Marek wyszedł na newsroom. Razem z Krzyśkiem stanął przed zawieszonym pod sufitem szeregiem telewizorów włączonych na kanałach informacyjnych, zarówno polskich, jak i zagranicznych.

 

- Patrz – powiedział Marek. –CNN o tym nie mówi. Fox News o tym nie mówi. Kurwa, nikt.

 

- No, nikt.

 

- Właśnie. Dlaczego?

 

- Może uznali, że szósta rano to zła pora na podawanie takich wiadomości? – Krzysiek uśmiechnął się złośliwie. Marek tylko zacisnął usta. – Słuchaj, zróbmy chociaż voice’a.

 

- O końcu świata?

 

- O zjawiskach na Słońcu i jakie mogą być ich konsekwencje. Nie musimy przecież mówić o wybuchu Słońca, kurwa. Ja sam w to nie wierzę.

 

- To, co chcesz?

 

- Patrz, dajemy setkę i kilka obrazków z zorzą polarną, pokazujemy zepsuty telefon komórkowy, jakąś grafikę ze Słońcem…

 

- Oczywiście, na sam koniec go dajemy. To będzie tak: całe wydanie o katastrofach, o gwałceniu dzieci, w każdym materiale będą pokazywani ludzie, jak płaczą i rozdzierają szaty: „Boże, dlaczego mnie to spotkało”. Wczuj się w widza. Siedzi, ogląda coś takiego, a na samym końcu Ada im mówi, że z powodu nieznanych zjawisk na Słońcu dojdzie do zepsucia komórek, będzie zorza polarna widoczna i tak dalej. No, stary, ja ci gwarantuję, że część osób pomyśli sobie, że to koniec świata i taka będzie panika, że sobie tego nawet nie wyobrażasz.

 

Przez chwilę milczeli. Wzajemna złość, która się wytworzyła podczas rozmowy, powoli się ulatniała.

 

- Dobra, jebię to – powiedział Krzysiek. Spojrzał na zegarek. – Zaraz muszę jechać na setkę.

 

Reporter wyszedł z newsroomu, a Marek poszedł do swojego biura. Po drodze zaczepiła go Ada.

 

- O co tak się ze sobą żarliście, jak dwa psy? – spytała.

 

- Jakieś tam pierdoły – Marek machnął ręką, wszedł do siebie i zamknął drzwi.

 

 

 

*

 

 

 

O piętnastej przyszła Ludwisia, producentka wieczornego wydania, i Grzegorz, jego prezenter. Serwis miał dwa wydania, główne o osiemnastej czterdzieści pięć i wieczorne o dwudziestej drugiej trzydzieści. Nie było to może najmądrzejsze posunięcie ze strony władz stacji, ale póki Marek i reszta ekipy regularnie otrzymywali swoje pensje, to nikt nie narzekał.

 

Marek wprowadził Grzegorza i Ludwisię w plan wydania i pokrótce zaplanowali wydanie wieczorne. Ustalili, że na jedynkę pójdzie live Tomka i materiał o górnictwie, a gościem wydania będzie jakiś socjolog z Katowic, który podzieli się swoją wiedzą na temat przemysłu wydobywczego na Śląsku.

 

W połowie kolegium do biura wydawcy zajrzała Karolina. Przywitała się z Ludwisią i Grzegorzem, po czym zwróciła się do wydawcy:

 

- Marek, słyszałeś, co się w Gdańsku stało?

 

- Kiedy? Teraz?

 

- Tak.

 

- Co się stało?

 

- Chodź.

 

Marek, puszczając przodem Grzegorza i Ludwisię, wyszedł na newsroom i spojrzał na ekrany telewizorów. Na żółtych paskach wszystkich stacji informacyjnych podawano wiadomość, że w Gdańsku doszło do wstrząsów sejsmicznych, w wyniku których zawaliła się hala, gdzie obchodzono właśnie Międzynarodowy Dzień Kota.

 

- Dobra, możesz robić o tym Dniu Kota – powiedział wydawca.

 

 

 

*

 

 

 

Mniej więcej o wpół do piątej w newsroomie rozległo się chóralne „kurwa mać!”. Marek wyszedł ze swojego biura, żeby zobaczyć, kto i dlaczego tak klnie, w dodatku w sytuacji, kiedy jest dwie i pół godziny do głównego wydania i nie ma właściwie o co się denerwować.

 

Klęli Jacek i jakiś chłopak z redakcji sportowej, którego Marek może i znał, ale imienia nie chciało mu się zapamiętywać.

 

- Panowie, liczcie się ze słowami, są tu panie, do kurwy nędzy – powiedział wydawca.

 

- Komórka mi nie działa – poskarżył się Jacek.

 

- I mi – dodał dziennikarz ze sportu.

 

- No, przykro mi bardzo, panowie. Ale nie wiem, czy się zorientowaliście, że my tu jeszcze używamy coś takiego, co się nazywa telefon stacjonarny.

 

Jacek uraczył Marka spojrzeniem wołającym o litość i złapał za słuchawkę telefonu stacjonarnego, po czym powiedział:

 

- Kurwa, jak ja się z moją asystentką skontaktuję?

 

Marek wrócił się do swojego biura i szybko wrócił z notesikiem.

 

- Już ci mówię.

 

Jacek zaczął iść w stronę wydawcy.

 

- Już idę. Wszyscy nie muszą go znać.

 

- To może wyślę ci ten numer esemesem?

 

Jacek popatrzył na wydawcę tak samo jak poprzednio. Jego zestaw spojrzeń był wyraźnie ograniczony. Reporter wziął od Marka notes i zaczął spisywać numer telefonu swojej asystentki. Wydawca natomiast odruchowo zerknął na swoją komórkę. Wcisnął kilka przycisków i powiedział:

 

- Telefon mi nie działa.

 

- No, to mamy jakąś epidemię chyba – zauważył Jakub.

 

- Sprawdź swój telefon – polecił Marek.

 

Jakub sprawdził. Telefon nie działał.

 

- Kurwa, co tu jest grane?

 

Marek wszedł do swojego biura i trzasnął drzwiami.

 

- Chyba się bardzo zdenerwował – stwierdziła Paulina.

 

- Daj komórkę – powiedział Jakub.

 

- Już sprawdzałam. Nie działa.

 

Jakub tylko westchnął ciężko. Nawet nie chciało mu się pytać, co tu się dzieje.

 

 

 

*

 

 

 

O siedemnastej telefony znów zaczęły działać. Krzysiek zapukał do biura Marka i nie czekając na odpowiedź wszedł do środka.

 

- Tobie też zepsuła się komórka? – spytał od razu.

 

- Tak. A ty co, dalej chcesz zrobić ten materiał o tym końcu świata?

 

- Teraz chyba mi wierzysz?

 

Marek pokręcił głową.

 

- Zepsute telefony komórkowe, to się sprawdziło. Ale to nic nie znaczy.

 

Krzysiek westchnął. Nie miał siły, by się wściekać.

 

- No, nie wzdychaj tak - powiedział Marek. - Twój kolega z Torunia może nam wyjaśnić, jak to się stało, że komórki się zjebały, tak?

 

- No.

 

- To można zrobić voice’a na ten temat. Na temat zepsutych komórek, że to wina słońca. Ale oczywiście żadnych tam końców świata czy innych głupot.

 

- No, dobra – powiedział Krzysiek bez przekonania. Właściwie to już mało go obchodziło, co Marek zrobi z tym odkryciem toruńskich astronomów. Może mieli rację. Może się mylą? W końcu faktycznie to dziwne, że takiego odkrycia dokonali właśnie naukowcy z jakiejś Polski, kraju, gdzie zamiast inwestować w naukę i nowe technologie, chętniej topi się pieniądze w nierentownych kopalniach, a plagiaty w świecie naukowym są na porządku dziennym.

 

- Idę się montować – oznajmił reporter i wyszedł.

 

Chwilę później Marek wyszedł ze swojego biura, polecił Paulinie, aby zadzwoniła do redakcji w Toruniu, niech nagrają setkę z którymś z pracowników tamtejszego instytutu astronomii na temat zepsutych telefonów komórkowych. Potem poszedł do łazienki, a kiedy wrócił do biura, wyjął z torby jabłko i, gryząc je leniwie, wszedł na serwis Polskiej Agencji Prasowej. Przeczytał pierwszą wiadomość i z trudem przełknął odgryziony kawałek jabłka.

 

- O, kurwa – powiedział i wyszedł na newsroom.

 

- Wiesz, kto umarł? – spytał Jakub.

 

- Tak – Marek podał nazwisko pewnego arcybiskupa, rzecznika Kościoła otwartego, intelektualisty mianowanego przez media autorytetem moralnym, o którym jednak było wiadomo, że przez ćwierć wieku był gorliwym współpracownikiem SB. – Zrób voice’a na ten temat.

 

- A co z Toruniem? – spytała Paulina.

 

Marek pokręcił głową.

 

- Nie zmieści się chyba. Pokaż mi rundown.

 

Paulina pokazała spis materiałów, jakie mają znaleźć się w wydaniu, wraz z ich przewidywaną długością.

 

- No, nie zmieści się.

 

- A może jednak da się jakoś ten Toruń…

 

- Nie, chyba, że wywalimy arcybiskupa. A tego nie możemy zrobić.

 

- Nie możemy – zgodziła się Paulina. Sięgnęła po słuchawkę telefonu, by zadzwonić do archiwum, by wyciągnęli zdjęcia zmarłego.

 

 

 

*

 

 

 

Osiemnasta czterdzieści pięć to godzina magiczna. O tej porze bowiem reporterzy przechodzą zaskakującą metamorfozę. Są poważni, zatroskani o lasy narodu, mówią bez błędów językowych. Ba! – sprawiają wrażenie, jakby w ogóle nie przeklinali. Te odmienione, ulepszone wcielenia reporterów prezentują się jednak tylko i wyłącznie na ekranach telewizorów.

 

Najpierw Tomek Czerwonka zdał relację na żywo z wizyty prezydenta na miejscu katastrofy w kopalni, później poszedł jego materiał. Następnie materiał korespondenta katowickiego odsłaniający całą prawdę o polskim górnictwie. Oczywiście ta „cała prawda o polskim górnictwie”, czyli zupełnie nieopłacalna praca w warunkach urągających ludzkiej godności, jest powszechnie znana i przypomina się ludziom przy każdej kolejnej katastrofie, ale jak wiadomo, przeciętny Polak ma bardzo słabą pamięć.

 

Jako trzeci był materiał Karoliny o wielkiej rzezi kotków na imprezie z okazji Światowego Dnia Kota. Oglądając dzieci i rodziców opłakujących swoje kotki oraz błyszczące od z trudem powstrzymywanych łez wielkie niebieskie oczy reporterki na stand upie, Marek wyobraził sobie widzów przed telewizorami. Uśmiechnął się. Nie umknęło to uwadze Karoliny, która popatrzyła na niego odrazą.

 

Materiał Jacka o ludziach zabijających się przez kryzys gospodarczy nie był taki ciekawy, jak się zapowiadał. Niestety, nie udało mu się nagrać żadnego samobójcy roztrzaskującego się o chodnik. Jacyś samotni ludzie szwendający się po ulicach (niby potencjalni samobójcy), wypowiedzi psychologów i socjologów narzekających na wilczy kapitalizm, jeden odratowany samobójca, wreszcie stand up Jacka, w którym zapewniał usilnie, że to żaden tam wilczy kapitalizm, a socjalizm w owczej - kapitalistycznej skórze odpowiada za falę samobójstw.

 

Pozostałe materiały Marek oglądał już z mniejszą uwagą, bowiem musiał zerkać, co tam zostało wyemitowane u konkurencji. Mniej więcej to samo, czyli też katastrofa w kopalni, trzęsienie ziemi, kryzys, pedofile. Serce zabiło mu szybciej, kiedy prezenterka zaczęła zapowiadać materiał o awarii telefonów komórkowych. Na szczęście okazało się, że to tylko voice. Pokazano kilka ujęć zepsutych telefonów komórkowych i dano wypowiedź zdenerwowanej producentki narzekającej, że nie może dzwonić normalnie do reporterów. Ani słowa o tym, że awaria telefonów komórkowych była spowodowana przez wyładowania na Słońcu. A zwieńczeniem wydania, podobno jak i w serwisie Marka, był materiał o nagłej śmierci wybitnego arcybiskupa. Oba wyglądały niemal identycznie – czarnobiałe ujęcia duchownego w różnych sytuacjach z jakąś smutną fortepianową muzyczką, a mniej więcej w środku materiału wypowiedź innego moralnego autorytetu zaświadczającego swoim moralnym autorytetem właśnie, jaki to wspaniały człowiek od nas odszedł. Wszystko to było tak przewidywalne, nawet to, że pojawi się ujęcie zmarłego na tle książek, tak że Marek nie mógł powstrzymać ziewnięcia.

 

Po głównym wydaniu rozpoczęło się kolegium redakcyjne podsumowujące zakończone wydanie. Zaszczyciła je obecność dyrektora pionu informacyjno-publicystycznego stacji. Postawny, siwy mężczyznach w okularach zasłaniających pół twarzy, który dobrych manier mógłby uczyć brytyjskich lordów, wszedł do newsroomu, stanął na katedrze dla producentów i przemówił pełnym dostojeństwa głosem.

 

- Szanowni państwo, ja wiem, że źle się dzieje na świecie. Mnóstwo katastrof, jacyś plugawcy gwałcą dziewczynki, a bezduszne sądy odbierają dzieci kochającym rodzicom tylko dlatego, że są biedni. Ale, moi kochani. Powiem wam szczerze, że gdybym miał pistolet, to oglądając dzisiejsze wydanie naszego serwisu, odstrzeliłbym sobie potylicę. A gdybym nie miał pistoletu, to znalazłbym jakiś inny sposób na rozstanie się z tym światem. A że tego nie zrobiłem, to tylko i wyłącznie dlatego, że wiem, jak mnie państwo tutaj lubicie i nie chciałbym wam sprawiać przykrości. A poważnie, drodzy moi, to dosyć tego. Od jutra macie robić więcej pogodnych materiałów. Więcej dobrych wiadomości. Świat naprawdę nie jest taki zły. Tylko zwykli, przeciętni zjadacze chleba będą myśleli, że jest, bo pokazujemy im złą stronę świata. Od jutra mamy im pokazywać dobrą stronę. Rozumieją państwo?

 

Państwo rozumiało, więc dyrektor tylko dopytał, kto będzie gościem wieczornego wydania, następnie pożyczył wszystkim dobrej nocy i wyszedł. Dziennikarze zaczęli powoli zbierać się do wyjścia. Została tylko Ludwisia i Grzegorz oraz kilka osób z redakcji sportowej.

 

 

 

*

 

 

 

Kiedy Krzysiek opuszczał budynek stacji, zawibrowała komórka ukryta w wewnętrznej kieszeni jego marynarki. To kolega z Torunia, ten, który męczył go cały dzień, napisał SMS: „Właśnie idę z rodziną do kościoła. Radze ci to samo”.

 

Dziennikarz przeczytał tę wiadomość jeszcze raz. Pomyślał chwilę, wzruszył ramionami i skasował ją.

 

 

 

*

 

 

 

Jak każdy chyba dziennikarz w Polsce, Marek kończył swój dzień oglądaniem kanałów informacyjnych. Zbliżała się dwudziesta druga, jeden z magazynów publicystyczno-informacyjnych właśnie dobiegał końca, kiedy prowadzący ogłosił wiadomość z ostatniej chwili:

 

- Nad Polską możemy obserwować niezwykłe zjawisko pogodowe. Mianowicie pojawiła się zorza polarna.

 

Marek w pierwszej chwili pomyślał, że prowadzący program, czołowa gwiazda tej stacji, to prawdziwy tytan intelektu, skoro zorzę polarną nazywa zjawiskiem pogodowym. Wydawca wstał z kanapy i wyszedł na balkon. Nie on jeden wpadł na ten pomysł – niemal na wszystkich balkonach stali ludzie i obserwowali granatowe niebo przecięte jaskrawą wstęgą zorzy polarnej.

 

Marek oglądał ją dobrych parę minut. Potem wrócił do mieszkania. Przed snem nastawił budzik na piątą trzydzieści.

 

 

 

*

 

 

 

O piątej dwadzieścia dziewięć Marek wyłączył budzik. Obudził się pół godziny przed czasem. Zajmował się głównie przewracaniem się z boku na bok, aż w końcu uznał, że to bezcelowe.

 

Wydawca przetarł oczy i wyjrzał za okno. Jak zwykle ujrzał blok stojący po drugiej strony ulicy. Natomiast za blokiem, na niebie, niczym mogący zaraz pęknąć czerwony balon, wisiała olbrzymia kula słońca.

 

Marek poczuł zimne łapy strachu i zdumienia łapiące go za serce. Chciał coś wykrztusić z siebie, wezwanie do Najwyższego czy chociaż jakieś przekleństwo, trafnie i zwięźle podsumowujące całą sytuację. Nie mógł. Głos uwiązł mu w gardle.

 

Poruszając się jak robot, Marek wyszedł na balkon. Cała okolica zalana była pomarańczowym światłem. Poranek był nie za zimny i nie za gorący, wręcz idealny na spacer czy jogging. Na dole, ukryte w drzewach ptaszki podśpiewywały sobie wesoło.

 

Zadzwonił telefon. Marek chciał go zignorować, ale każdy kolejny dzwonek zdawał się być coraz bardziej natarczywy. Wydawca wrócił więc do mieszkania i wyciągnął komórkę z kurtki. Dzwonił Krzysiek.

 

- I co? - spytał. Marek zastanowił się, czy to złudzenie, czy też słyszy w głosie reportera nutkę satysfakcji. – Trzeba było się tym zająć. Dobrze mówiłem.

 

- Dobrze mówiłeś. Trzeba było zrobić z tego jedynkę – powiedział Marek matowym głosem.

Krzysiek nic nie powiedział. Nie rozłączył się, po prostu milczał. Marek odłożył więc telefon na parapet, po raz kolejny wrócił do mieszkania i po chwili zjawił się na balkonie z palącym się papierosem. Mrużąc oczy zaciągał się i patrzył w stronę Słońca. Nienaturalnie czerwone rosło z każdą kolejną sekundą.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...