"Król Bezmiarów" - fragment

Autor: Feliks. W. Kres Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 23-05-2009 10:48 ()


1.

– Wszyscy na pokład. Już.

Spokojne, niegłośno wypowiedziane słowa, utknęły w gwarze licznych rozmów i zrazu nie przyniosły żadnego efektu. Jednak już po chwili ich sens dotarł do jakiegoś marynarza – i człowiek ów zamilkł, zamilkli też jego najbliżsi towarzysze, potem następni, zdziwieni nagłą ciszą tu i tam... Minęło niewiele czasu, a w dziobówce słychać było tylko poskrzypywanie poszycia okrętu.

– Wszyscy na pokład. Wołać mi tu bosmana.

Majtkowie na łeb, na szyję wyskakiwali z hamaków, odrzucali wilgotne pledy, ciskali precz kości do gry. Kapitan K.D.Rapis, dowódca największego żaglowca na Bezmiarach, usunął się z drogi pędzącego tłumu. Rzadko bywał w dziobówce; jego widok prawdziwie przeraził marynarzy. Kłębili się teraz na wąskich stopniach, przepychali, próbując jak najszybciej wypełnić – osobiście wydany przez kapitana! – rozkaz. Wkrótce Rapis był sam.

Niespiesznie zlustrował pomieszczenie załogi. Smród był nie do wytrzymania. Jakieś zbutwiałe szmaty, przepocone pledy, wyziewy ciał, cuchnący dym tytoniowy... Kilka latarń słabiutko chwiało się na hakach, w rytm uderzeń martwej fali, napierającej na burty żaglowca. W kącie płonęły podłe łojowe świece.

Załomotały bose pięty bosmana.

– Tak, panie!

Kapitan odwrócił się powoli.

– Słuchaj, Dorol, co to jest? Co ja tu widzę? Myślisz, że jak pływamy razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co, wszystko masz w dupie? Chcesz zarazy na statku? Ja nie chcę. Jeśli nie potrafisz wytłumaczyć tej zbieraninie, gdzie chodzi się za potrzebą, toś kiepski bosman, a taki mi na nic. Jeszcze dziś mają być wywietrzone pledy i hamaki. Przegniłe za burtę.

Bosman potakiwał gorliwie.

– Jeszcze dziś zgłosisz się do mnie po latarnie – dorzucił Rapis. – Ci tutaj postawili sobie świeczki. Kilka następnych każę wytopić z twojego własnego brzucha, jeśli jeszcze raz zobaczę na statku otwarty ogień. A to – kopnął leżący na podłodze nóż – jest broń. Nie powinna być zardzewiała, Dorol. Wierzysz mi? Zabierz tę bandę z pokładu i zrób tutaj porządek. Won.

Bosman zniknął. Rapis pogasił świece i wyszedł na pokład. Zaczerpnął świeżego powietrza. Przez chwilę słuchał ryków Dorola, potem ruszył ku rufie. Uciekający przed rozwścieczonym bosmanem majtkowie omijali go dużymi łukami. Jeden zagapił się i wpadł wprost na kapitana. Ujrzawszy, kogo staranował, marynarz chciał się cofnąć, ale dowódca pochwycił go za koszulę, drugą ręką za hajdawery, rozkołysał i wyrzucił za burtę.

– Wyłowić, jak trochę ochłonie – rozkazał.

Pyszny żart kapitana przypadł załodze do serca. Gruchnął śmiech. Rapis zauważył pilota, nieruchomo stojącego pod masztem. Podszedł doń.

– Co tam, Raladan? – zagadnął.

– W porządku, kapitanie.

Rapis potarł podbródek.

– Co myślisz o tej pogodzie?

Pilot uśmiechnął się lekko.

– Zdaje się, że to samo co kapitan... Zmieni się. Myślę, że jeszcze dziś. Może w nocy.

– Też tak czuję.

Przeklęta cisza trzymała ich w miejscu już sześć dni. Nic nie zapowiadało jej końca. Jednak zarówno Rapis, jak i jego pilot, mieli przeczucie, że kłopoty dobiegają kresu. Żaden z nich nie potrafił powiedzieć, skąd ta pewność.

– Jakby coś się zmieniło, daj mi znać.

– Tak, panie.

Kapitan postał jeszcze trochę i odszedł. Po chwili był w kajucie na rufie. Uniósł brwi, ujrzawszy swego zastępcę. Ehaden siedział na stole, postukując palcami w deski blatu.

– Czekam na ciebie – wyjaśnił.

– Nie trzeba było posłać kogoś?

– Mówiono mi, że poszedłeś do dziobówki – powiedział Ehaden. – Nie wiem, po co, ale widać miałeś jakąś sprawę.

– Ty też masz chyba sprawę – zauważył kapitan.

– Ale niezbyt pilną.

Rapis skinął głową. Oparł ramiona o stół i, pochylony, badał wzrokiem mapę Zachodniego Bezmiaru, na której siedział oficer.

– Powiedz mi, co za żeglarze pływali po tych wodach, skoro wyspy jak ta, którą mamy na lewym trawersie, nie są zaznaczone na mapach? – zagadnął po długiej chwili.

– Dziwi cię to? A ilu żeglarzy wypływa tak daleko na południowy wschód od Garry?

– Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy, choćby i niedokładne.

Ehaden wzruszył ramionami.

Rapis w zamyśleniu kręcił głową.

– Ta pogoda doprowadzi mnie do szału. Raladan mówi, że dostaniemy wiatr i ja też tak myślę. Czas najwyższy, tkwimy tu już tydzień. Słyszałeś kiedy o czymś takim na Bezmiarach?

– Bezmiary są duże...

– Nie wiadomo, jakie są – uciął Rapis. – Pytam: słyszałeś kiedy o takiej pogodzie? Wczoraj była sztormowa fala!

– Nie słyszałem o wielu rzeczach. Na przykład o ptakach wielkich, jak okręt – przypomniał skrzydlate olbrzymy, widziane przed trzema dniami.

Rapis w milczeniu obserwował twarz swego zastępcy.

– Ostatnio jakoś nie możemy się dogadać – skonstatował wreszcie. – Co mnie obchodzą wielkie ptaki, Ehaden? Jak nasra taki do morza, to będzie wielki plusk. Mówię o pogodzie. Mówię, że zmieni się dzisiaj. Tak uważam, tak myślę, a skoro potwierdza to Raladan, to możemy być prawie pewni. Będzie wiatr. Bierzemy jakiś kurs. Jaki to będzie kurs? Powrotny? – pytał, nie kryjąc złośliwości. – Teraz dobrze? Takich pytań ci trzeba, żebyś pojął, co chcę od ciebie wyciągnąć, mówiąc o pogodzie?

– Chcesz wracać?

– Chcę wracać.

– Chyba jeszcze za wcześnie. Cesarskie eskadry na pewno wciąż kręcą się po morzu.

– Albo sterczą w miejscu, jak my – przytwierdził Rapis. – No i może dzięki temu spotkamy parę holków. Wspaniałych holków straży morskiej, z żółtymi, albo i niebieskimi żaglami...

– Oszalałeś?

– Nie. Nie oszalałem.

Ehaden otworzył usta, lecz kapitan ostrzegawczo uniósł rękę.

– Ani słowa, Ehaden. Wystarczy. Jak długo jeszcze będziemy uciekać? Co się z nami stało? Cesarskie okręty, pomyśl, przecież to śmieszne! Dawniej, zamiast uciekać, spalilibyśmy jeden albo dwa, prześlizgnęli się między pozostałymi po to tylko, żeby znów doskoczyć z boku... Bywało tak przecież, bywało! Pamiętasz, jak pływaliśmy na „Mewie“? Ścigała nas Flota Dartańska, i co? Spaliliśmy dwa holki, a potem portową dzielnicę w Lla. Jaka sława, Ehaden, jakie łupy! A dziś? Nie siedzimy już na starej „Mewie“, ależ! Siedzimy na „Wężu Morskim“, pływającej fortecy, większej od czegokolwiek, co pływa po morzach Szereru! Ale ujrzeliśmy armektańskie szniki, olbrzymie szniki, tak wielkie, że mogliśmy przejechać po nich bez obawy o całość dziobnicy! – Rapis zaczynał wpadać we wściekłość. – Robimy zwrot i zamiast na północ, płyniemy na południowy wschód. I to jak! Gdyby nie ta przeklęta cisza, bylibyśmy już nie wiadomo gdzie!

– Uspokój się, Rap.

– Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak spokojny, że mógłbym niańczyć cesarskich wojaków! Mówisz „uspokój się“?

– Uspokój się. Być może rzeczywiście staliśmy się nazbyt ostrożni. Ale nie tym razem. Nie uciekaliśmy przed armektańskimi sznikami, dobrze wiesz. To nie były okręty kurierskie, bo takie pływają samotnie. To była eskadra rozpoznawcza, albo i pościgowa. Dobrze wiesz, że nie mogliśmy po nich przejechać, bo są na to za szybkie, mogliśmy co najwyżej czekać, aż się rozdzielą i zawezwą ciężkie eskadry. Za tymi sznikami stały armektańskie holki, to obława.

Rapis westchnął.

– No i to właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Pływamy na okręcie, który może i powinien stawić czoło obławie. Powinniśmy topić strażników, zamiast uciekać przed nimi. Wszystkiego mamy za dużo. Za dużo prochu, za dużo strzał, a zwłaszcza za dużo ludzi. Mamy tylu ludzi, ilu siedzi na dwóch holkach. To świeży zaciąg, marzyli o stosach złota i klejnotów, o walce, walce, słyszysz?! Walce pod kapitanem Rapisem, legendarnym Demonem, który wziął ich na „Węża Morskiego“. A kapitan uciekł, jak tylko dojrzał cesarski okręt.

Potrząsnął głową.

– Jak tylko dostaniemy trochę wiatru, wracamy. Kurs na Garrę. Na Garrę, słyszysz? Choćby przyszło halsować bez końca.

– Na Garrę? Z tym co mamy w ładowni?

– A co my tam mamy, Ehaden? Rano żyło siedemdziesięciu. Jeśli teraz popłyniemy do Bany, to ilu tam dowieziemy? I w jakim będą stanie? Musimy nałapać nowego towaru.

Ehaden myślał.

– Dobrze, w końcu to ty dowodzisz okrętem. – Zsunął się ze stołu. – Jakie rozkazy?

– Na razie każ wydać po pół kubka rumu na głowę. Wyjmij z ładowni kobiety, kilka się jeszcze rusza. Daj je załodze, bo i tak pójdą na straty. Niech ludzie pobawią się do wieczora, skorzystają, a potem za burtę. Albo nie – zmienił zdanie. – Od razu za burtę, nie chcę żadnych przepychanek... Miałeś jakąś sprawę? – przypomniał.

– Już nie – odparł oficer. – Myślałem o górnym biegu tego prądu, który w zeszłym roku pociągnął nas aż pod Kirlan. To może być gdzieś tutaj, dziś rano zdawało mi się, że niedaleko tej wyspy woda ma inny kolor i łamie się, wiesz jak. Ale skoro płyniemy na Garrę...

Rapis skinął głową.

– Sprawdzimy, czy to ten prąd. Pogadaj z Raladanem. Bez względu na to, dokąd płyniemy, warto wiedzieć, czy jest tu coś takiego.

Ehaden skinął głową i wyszedł. Ale wrócił prawie natychmiast. Towarzyszył mu wachtowy.

– Co tam? – zapytał Rapis.

– Wiatr, panie! – odparł marynarz. – Z południowego zachodu!

 

Dziękujemy wydawnictwu Mag za udostępnienie fragmentu do publikacji. 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...