"Zadra" K. Piskorskiego - fragment

Autor: Krzysztof Piskorski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 07-10-2008 15:22 ()


 

 

 

Krzysztof Piskorski

 

 

ZADRA. Tom I

 

(fragment)

 

 

W pałacu Tuileries noc wkradła się do sal i korytarzy. W rogach pomieszczeń, pod parapetami, skupiła się w oleiście czarne plamy. Zalała przestronne wnętrza, tłumiąc błysk złota i jedwabnych tkanin. Panowała nad pałacem prawie niepodzielnie; tylko tu i ówdzie w wielkim gmachu płonęły jeszcze świeczki, samotnie stawiając czoło wszechogarniającemu mrokowi.

Jedna stała w ubogiej kwaterze podczaszego, który mozolnie skrobał list do matki. Na wsi ponoć głód, chciał wiedzieć, czy nie trzeba jej pomocy.

Druga tkwiła w ręku księcia Berthiere’a, który sunął po korytarzu, wymacując sobie drogę do ustępu. Zginął się przy tym od ostrego bólu pęcherza – kamienie nerkowe nie dawały mu zmrużyć oka.

Na drugim piętrze, w lewym skrzydle płonęły następne świece. Przy mosiężnym kandelabrze dwie służące zszywały rozerwany bok sukni cesarzowej. Miała być gotowa jutro, bo Maria-Teresa chciała w niej przyjąć pruskich posłów. Tymczasem delikatne koronki pruły się łatwo, a palce dziewcząt – wieśniaczek z Lotaryngii – były grube i niezdarne. Igły błyskały, pot perlił się na czołach.

Spocony był również stary marszałek Saint-Cyr, który siedział w gabinecie poniżej. Jego stare, schorowane oczy czytały raporty szpiegów z Angli. O, król ufundował nową fregatę. Źle! A tu? Lord Jenkinson zamówił u Kompanii Wschodnioindyjskiej sześćset ton stali. Jeszcze gorzej!

Saint-Cyr mruczał pod nosem. Pajęcze pismo szpiegów rozmywało się w blasku naftowej lampki.

We wschodnim skrzydle, po swojej sypialni chodził naczelny inżynier Cesarstwa, gruby Wallenstein. Nie mógł zasnąć, dręczony niepokojem. Przyszłego dnia miał zdać cesarzowi miesięczny raport – wiedział, że Bonaparte najpierw spyta o „Niezwyciężonego”. Tymczasem wczoraj przyszedł list z Calais, w którym Robert Fulton napisał, że kolejny raz wybuchły kotły etherowe. Eksplozja wyrwała dużą część poszycia, a monstrualny kadłub pancernika osiadł na dnie doku.

Wallenstein wiedział, jak wściekły będzie Napoleon. Osobiście zapewniał cesarza, że w ciągu miesiąca okręt wyjdzie w morze – a teraz nie mógł zasnąć, tylko krążył niespokojnie od ściany do ściany, przytłoczony przez własny, ogromny cień. W blasku świec twarz inżyniera miała barwę białej porcelany.

Wszystkie enklawy światła w Tuileries noc otoczyła ciasnym kordonem. Czyhała żarłocznie, aż ostatnie płomienie zgasną, a pałac wpadnie w jej objęcia. Gdy tylko któraś świeca migotała, noc robiła ostrożny krok do przodu. Gdy rozjarzyła się – krok w tył. Czekała. Minuty mijały.

Wtedy w oddali zaszczekał pies. Z daleka, od kutej bramy pałacu, gdzie czuwała garstka zmarzniętych gwardzistów, dobiegły podniesione głosy. Zgrzytnęły zawiasy wrót, a za chwilę na dziedziniec wypadł jeździec. Koń dyszał chrapliwie, jego czarne boki błyszczały potem.

Przybysz zeskoczył zręcznie z siodła i ruszył szybko do wejścia. Na spotkanie wypadli mu kolejni gwardziści oraz stary szambelan, który w biegu poprawiał perukę i przecierał zaspane oczy.

– Prowadźcie do cesarza! – krzyknął goniec jeszcze z daleka. – Nie ma czasu do stracenia!

Mimo to szambelan zagrodził mu przejście.

– Raczycie się wcześniej przedstawić, monsieur?

– Hrabia de Fay, adiutant marszałka Davouta.

Szambelan zmieszał się, bo wiedział, że powinien poznać de Faya. Jednak hrabia zmienił się bardzo w ciągu ośmiu miesięcy, które spędził w Nowym Świecie. Twarz mu wyszczuplała, oczy się zapadły, a niegdyś gładkie oblicze pokrył wielodniowy zarost. Zamiast zdobnego munduru miał na sobie wyświechtany płaszcz.

– Cesarza nie wolno budzić – wymamrotał szambelan. – Taką decyzję może podjąć tylko marszałek Saint-Cyr, lub fligel-adiutant jego cesarskiej mości.

– To czego jeszcze tu sterczysz! Powiadom, kogo trzeba! – głos de Faya drżał od złości.

W całym pałacu ludzie zaczęli zwlekać się z łóżek. Ciekawskie twarze zerkały na podwórzec, w oknach zabielało od szlafmyc. Zapalały się kolejne świece, kaganki, lampy. Noc, jeszcze niedawno pewna zwycięstwa, musiała cofać się w popłochu do najdalszych kątów oraz ciemnych zakamarków.

Szambelan ruszył truchtem w głąb pałacu; mała, zgarbiona sylwetka rozpłynęła się pomiędzy strzelistymi kolumnami i lustrami w złoconych ramach. Tymczasem żołnierze wprowadzili hrabiego do hallu.

De Fay nie musiał czekać długo. Już po chwili na schodach rozległy się kroki. Szambelan przyprowadził młodego mężczyznę w niebieskim mundurze ze złotymi epoletami i srebrnym sznurem, który w biegu dopinał guziki.

– Monsieur de Fay! – rzekł jeszcze ze schodów. – Co za niespodzianka! Ale czemu przychodzi hrabia o takiej porze? Nie lepiej byłoby wpierw się umyć, odpocząć i przespać do rana?

– Ważne wieści z Nowej Europy! Prowadź pan do cesarza!

– Zmuszony jestem spytać o więcej, hrabio. Rozumie hrabia... Dopóki nie wiem, co za wieści...

– Do diabła, nie marnuj pan czasu! – krzyknął de Fay. – Marszałek nie żyje, armia pobita! A teraz prowadź do cesarza. Osobiście odpowiadasz za każdą minutę zwłoki!

Słowa hrabiego poniosły się daleko, odbijając echem od ścian korytarzy. Kto tylko je usłyszał, nieruchomiał sparaliżowany. Lokaj wypuścił z dłoni kaganek. Fligel-adiutant stał z durnym wyrazem twarzy, a gwardziści patrzyli po sobie z niedowierzaniem.

– Ogłuchłeś pan? – posłaniec naparł na adiutanta. – Do cesarza, już!

Oficer bąknął coś głucho, przeprowadził gońca hallem i wpuścił do turkusowej komnaty. W tym pomieszczeniu, którego wielkie okna wychodziły na ogród, cesarz zwykł pijać popołudniową kawę. Teraz sala była pusta, a jadeitowe płytki, którymi wyłożono ściany, lśniły w świetle księżyca niepokojącym, zielonkawym blaskiem.

Zaraz przyszedł lokaj w złocistej liberii i ustawił na stoliku świecznik. Niedługo potem zjawił się sam Bonaparte – z rozczochranymi włosami, w seledynowym szlafroku. Za nim wmaszerowało czterech siwych grenadierów starej gwardii oraz zgarbiony Saint-Cyr.

– No! Mów pan. – Spojrzenie Bonapartego było drążące i badawcze.

Hrabia miał wrażenie, że cesarz widzi każdy szczegół, od dziury po kuli w jego kapeluszu, po wyraz krótkiego wahania, jaki przemknął mu przez twarz.

***

Kiedy dzwony na katedrze Piotra i Pawła wybiły północ, ulice Petersburga opustoszały. Wszyscy, najwytrwalsi nawet rozrabiacy, najbardziej uparte dziwki, schronili się w domach lub chociaż ciemnych, głębokich bramach. O tej porze ostry, północny mróz przegryzał się nawet przez futrzane szuby i sprawiał, że ludzie myśleli jedynie o znalezieniu schronienia.

Rano, jak co dzień, rewirowi znajdą w zaułkach skostniałe ciała tych, którym się nie powiodło.

Miasto zamarło, skąpane w szarzyźnie białej nocy. Na niebie nie było słońca, księżyca ani gwiazd. Tylko gruba warstwa chmur – i to one właśnie zdawały się emanować dziwnym, trupio bladym blaskiem. A może to świeciły rzędy pastelowych kamienic lub srebrzyste kanały Newy?

Przez ten oniryczny krajobraz biegło truchtem dwadzieścia białych duchów. Sprzączki ich śnieżnych mundurów pobrzękiwały o ładownice. Bagnety falowały w takt równego kroku.

– No, dalej, sobaki leniwe! – warknął czerwonolicy sierżant, gdy żołnierze zaczęli zwalniać. – Jaki jesteście pułk?

– Pietropawłowski! – ryknęli zgodnie żołnierze; kłęby pary buchnęły im jednocześnie z ust.

– Nie dosłyszałem!

– Pietropawłowski!

– Nie słyszę! Siemienowski może?!

– Pie-tro-paw-łow-skij!! – krzyknęli tak głośno, że w kilku oknach ukazały się zdziwione twarze.

Saszka, który biegł w ostatniej trójce, czuł, że nicuje mu się żołądek. Gdzie tak pędzili, zbudzeni w środku nocy? I dlaczego z ledwie dwoma tuzinami ludzi był sam pan pułkownik? Czy to ćwiczenia? Jeśli tak, czemu wybrano tylko ćwierć kompanii? I dlaczego sierżant, zwykle wesoły jegomość, ma tak ściągniętą, skupioną twarz?

Przebiegli most Tuczkowa, minęli cerkiew i rzeczny dok, z którego wiało mulistym smrodem. Gdy przeszli na drugą stronę rzeki, blondyn z lewej strony Saszki stwierdził rzeczowym tonem:

– Widać przyłapka.

– Przyłap... co?

– Przyłapka, głupi ty! Car, niech go Bóg chroni, kogoś chce widzieć w kajdanach. Kogoś ważnego. Wtedy nie śle się konstabli, bo przekupni. Zresztą trzy lata temu, jak rewirowi próbowali zapuszkować starego Grabiechowa, to zamknął się w pałacyku z lokajami i pięciu policmajstrów ustrzelił, nim wzięli go szturmem kawalergardzi. No to teraz od razu ślą Gwardię. Żeby przyłapać takiego w nocnej koszuli i szlafmycy, bo wtedy mniej się rzuca.

– Przyłapka, przyłapka! – rozeszło się tymczasem po szeregach.

Teraz w kolumnie gadano już nie o tym, „co” i „gdzie”, ale „kogo” i „dlaczego”.

Sierżant w końcu się rozeźlił.

– Dość już! – krzyknął. – Oszczędzać dech, do Płatowki droga daleka!

Umilkli. Tyle że nie z powodu rozkazu, ale dlatego, że słowa Siemiona Siemionowicza położyły koniec spekulacjom – na Płatowce mieli swoje domy tylko wysocy rangą urzędnicy i dworzanie.

Pół godziny później, rumiani od biegu i mrozu, który szczypał w policzki, stanęli pod schodami do pałacu księcia Mikołaja Mazowskiego. Rozległa budowla leżała w zakolu Newy, a wzniesiono ją na wysokim nasypie o stromych bokach licowanych cegłą. Górując nad okolicą, wyglądała jak artyleryjski bastion, jednak na szczycie nie było dział ani blank, lecz jedynie ogrody w stylu francuskim, altany, fontanny. Strome schody wiodły do dwuskrzydłowych wrót obitych miedzianą blachą.

– Wygrałem! – szepnął żołnierz przed Saszką.

– A jednak! Stary Nikoła! – dodał ktoś.

– Książątko się wreszcie dochrapało.

– Ciekawe za co?

– Pewnie się nie spisał w Nowej Europie.

– Ale jak to? Przecie w ubiegły piątek przyszła wieść, że francuza ze szczętem pobił.

– A kto tam wie? Z księcia to przecie niezłe ziółko. Tyle razy łgał już jak pies. Kto tam wie...

– Ot, życie. Jednego dnia jesteś jaśnie pan, drugiego jedziesz na katorgę w kolibie.

Przerwał im sierżant. Zdzielił po łbie najgłośniej gadających, a potem kazał nabijać broń. Gwardziści wysupłali z ładownic owinięte w natłuszczony papier patrony. Zdrętwiałe od zimna palce ledwie im się zginały, więc minęła dobra chwila, nim wszyscy skończyli. Odgłos uderzających stempli niósł się aż nad rzekę.

Gdy byli gotowi, pułkownik poprowadził ich w górę, pod wrota. Tam stało kilku opartych o bramę Gruzinów w kaftanach ze złotymi guzikami. Na głowach mieli wysokie bermyce, a drogie, angielskie sztucery stały na koźle obok. Gdy tylko spostrzegli, że ktoś wspina się ku wrotom, chwycili broń.

– Stój, kogo niesie? – spytał największy.

Oficer wystąpił naprzód.

– Stiepan Fiodorowicz Polniakow, pułkownik gwardii Pietropawłowskiej. Idę zobaczyć się z księciem!

– Książę nocą nie przyjmuje – odparł mężczyzna z brzydką blizną na czole. – Wróćcie, panie, jutro.

– Mam rozkaz od samego cara, by jeszcze tej nocy doprowadzić księcia Mikołaja do cytadeli.

Gruzini na te słowa zmarszczyli czoła. Choć obcy w Petersburgu, dobrze wiedzieli, co to znaczy. Lufy ich sztucerów wycelowały w żołnierzy.

Saszka poczuł, że krew pulsuje mu w skroniach. Głowa zrobiła się nagle lekka, długi karabin przestał ciążyć. Czy teraz czeka go pierwsza walka? Jeśli Gruzini strzelą z tak bliska, wielu pietropawłowskich padnie na miejscu. Czy i on? W końcu był ledwie w drugiej linii! Na dodatek cały czas miał nieprzyjemne odczucie, że jedna z luf mierzy właśnie w jego pierś...

Jednak strażnicy nie mieli zamiaru walczyć. Książę Mikołaj płacił im dobrze, ale żadne pieniądze nie były warte narażania się na gniew cara.

Car chce księcia, to będzie księcia miał.

Rozstąpili się. Dwadzieścia białych mundurów zalśniło na długiej, kamienistej ścieżce. Teraz, z bliska, żołnierze mogli zobaczyć cały ogrom książęcego pałacu. Mikołaj Mazowski zbudował dom większy od carskiego – zupełnie jakby chciał tym samym przypomnieć ludziom, że car może i rządzi Rosją, ale on, książę Mikołaj, rozpostarł swoje władanie nad całym Nowym Światem, wyjąwszy drobny fragment, który przywłaszczyli sobie Francuzi.

Saszka, z otwartą gębą, próbował policzyć ciemne okna, zwrócone w jego stronę. Stracił rachubę przy pięćdziesięciu. A za każdym mogli się czaić jegrzy księcia Mikołaja. Z każdego mogła paść salwa zabójczych strzałów.

Wkrótce dwuskrzydłowy pałac otoczył gwardzistów z trzech stron – cichy, milczący, groźny. Wiatr gnał nisko skłębione chmury, a za każdym razem, kiedy przebijał się przez nie blask ciemnoszarego nieba i bladego księżyca, rynny i rzygacze z polerowanego mosiądzu rozbłyskiwały jasnymi refleksami. Ludzie kurczyli się wtedy odruchowo, bo zdawało im się, że oto błyszczą lufy przyczajonych w zasadzce strzelców. Nawet sam pułkownik nie szedł już tak prosto i rzucał na boki niepewne spojrzenia.

W końcu rozkazał:

– Pierwszy pluton, zostajecie w ogrodzie. Sierżancie Stiepow, proszę trzymać broń w pogotowiu na wypadek ataku. Ja biorę drugi pluton do środka.

Piertopawłowscy szybko i sprawnie podzielili się. Część ruszyła za pułkownikiem w stronę przeszklonych, ozdobnych drzwi. Saszka patrzył na plecy drugiego plutonu z mieszaniną żalu i ulgi. Chciał dzisiaj walczyć, ale ani myślał wchodzić do tak wielkiego i strasznego domu.

Gdy gwardziści znaleźli się przed wejściem, oficer chwilę stał z ręką przy kołatce, jakby zastanawiając się, czy sprawę rozwiązać w sposób cywilizowany, czy wpaść po prostu do środka z karabinami gotowymi do strzału.

– Bagnet na broń – rzekł wreszcie cicho.

Żołnierze zamocowali na lufach długie ostrza. Zaraz potem Stiepan Fiodorowicz kazał stłuc szybę i otworzyć rygle. Brzęk szkła poniósł się daleko po pałacu, a zaraz dołączył do niego stuk żołnierskich butów na kamiennej posadzce. Pułkownik podzielił ludzi, by jednocześnie przeszukać oba skrzydła i oba piętra. Białe mundury, jeden za drugim, znikały w bocznych salach oraz korytarzach. Wśród złoconych kandelabrów, masywnych mebli z ciemnego drewna, wytwornych kanap i szezlongów, gwardziści wyglądali jak duchy, nawiedzające dom o północy.

Z pokojów zaczęła wybiegać przerażona służba oraz domownicy. Stali w progach, patrząc z otwartymi ustami na obcych, którzy biegli korytarzami.

– Wracać! Każdy wracać do siebie! – krzyczeli gwardziści. – My z carskim ukazem! Do pokojów, już, już!

Księcia Mikołaja znaleźli w gabinecie na drugim piętrze. Koszulę miał rozchełstaną, szerokie spodnie rozpięte. Jego brzydota, której nikt nie dostrzegał w mężczyźnie ubranym w wytworne stroje, upomadowanym i ufryzowanym, teraz była boleśnie oczywista. Ze swoim niskim czołem, grubymi rysami twarzy i wielkim brzuchem wyglądał bardziej jak szynkarz lub rzeźnik niż drugi po carze człowiek w Rosji.

Mazowski nie przejmował się jednak mało godnym wyglądem. Zamiast ubierać się, zapinał na sobie dziwną, skomplikowaną uprząż, która błyszczała polerowanym mosiądzem.

Gdy pułkownik wpadł do środka z parą gwardzistów, Mazowski poświęcił mu tylko jedno, krótkie spojrzenie i kontynuował, jakby nigdy nic.

Stiepan Fiodorowicz uniósł pistolet.

– Mości książę! Z rozkazu cara mam was odprowadzić do cytadeli.

Wąs księcia uniósł się w krzywym uśmiechu.

– Nie jestem psem Aleksandra, żeby mnie ciągał na smyczy, gdzie mu ochota – odparł. – Myślałeś, pułkowniku, żem się nie spodziewał? Do mnie wieści przyszły godzinę wcześniej niż do cara. Nie myślałem tylko, że braciszek odważy się tak szybko mnie poszczuć. Wie pan, pułkowniku? Kiedy mi zameldowano o wszystkim, bardziej niż o porażce myślałem o mojej słodkiej Elenie. Zginąć z ręki jakiegoś prostaka w bawarskim lesie, jakiż los dla tak wspaniałej kobiety! Tymczasem fakt, że źle użyto bomby Beulaya to nawet nie strata. Zaledwie niedogodność! Elena przysłała mi jej schematy i...

– Dość już, książę! – przerwał podenerwowany Fiodorowicz. Czuł, że Mazowski bombarduje go szczegółami tajnych machinacji tylko po to, żeby kupić sobie trochę czasu. – Proszę podnieść ręce do góry i podejść do mnie powoli.

– Nawet armia mnie bardziej kocha, pułkowniku. Mnie! Pod Petersburgiem stoi pięć regimentów weteranów, którymi dowodziłem w Nowym Świecie. Jedno tylko słowo, a pójdą ze mną na Pałac Zimowy. Głupiś pan, jeśli tego nie wiesz. No, ale masz jeszcze szansę opowiedzieć się po dobrej stronie. Opuść to żelazo, nim kogo skrzywdzisz!

Palce księcia Mikołaja nie przerywały pracy, skrupulatnie zaciągał pasy i dopinał sprzączki. Metalowe urządzenie na jego plecach błyszczało niepokojąco.

– To ostatnie ostrzeżenie, książę. Rozkazy mam jasne. Jeśli nie da się żywcem, to...

Nie skończył. Mikołaj Mazowski jednym płynnym ruchem poderwał wielki pistolet, który leżał za stertą ksiąg na biurku, i pociągnął spust. Pruski blunderbuss z rozszerzającą się lufą huknął potężnie, śląc w stronę gwardzistów ładunek dwunastu kul. Na krótkim dystansie owa broń nie miała sobie równych. Żołnierz po lewej od pułkownika dosłownie wybuchł krwią i strzępkami mięsa; jedna strona jego ciała zmieniła się w czerwoną masę. Stiepan Fiodorowicz upadł na ścianę, ugodzony w pierś i udo. Drugi gwardzista zgiął się z jękiem, trafiony w brzuch.

Straszliwy ból przyćmił wzrok pułkownikowi. Przez mgłę zobaczył, jak książę Mazowski zatacza się ze śmiechu, rozbija krzesłem okno, po czym wyskakuje na zewnątrz. Maszyna na plecach rozświetliła się blaskiem etheru.

Ludzie na placu aż skurczyli się ze strachu, gdy spadł na nich deszcz szklanych odłamków, a nad głowami przemknęła im ludzka sylwetka, rechocząc przy tym głośno. Sierżant jednak nie takie rzeczy już widział.

– Pal! Pal w niego, swołocze! – krzyknął.

Jedenaście karabinów trzasnęło – głośno, sucho, jak pękające na wietrze drzewa. Ale postać księcia, podświetlona błękitną aureolą, widniała wciąż na niebie i oddalała się szybko. Gwardziści zaczęli kląć, pospiesznie nabijali broń zgrabiałymi dłońmi.

Tylko Saszka jeszcze nie strzelił. Wstrzymał oddech, spokojnie wiodąc lufą za księciem. Od małego kłusował w ukraińskich lasach i tam surowy ojciec nauczył go nie marnować prochu oraz kul.

– Strzelaj, Saszka! – rozkrzyczeli się towarzysze.

– Ucieka! Strzelaj już, głupi ty! – ryczał sierżant.

– Zaraz będzie daleko!

Saszka nie słuchał. Nie dał się przestraszyć okrzykom ani temu, że cel szybko malał. Ściągnął spust dopiero, gdy był gotów.

Karabin buchnął ogniem i dymem. Małe, parzące ziarno z panewki strzeliło chłopakowi w policzek. Niemal w tym samym momencie głowa księcia Mikołaja Mazowskiego, marszałka Rosji i gubernatora Nowego Świata, rozprysła się jak dojrzały arbuz. Krwawy deszcz spadł na altankę w rogu ogrodu, a bezgłowe ciało zaczęło wywijać na niebie rwane spirale, nieuchronnie ciągnąc ku ziemi, jak umierający świetlik.

Minęło pół minuty, nim trup runął w krzaki.

– Zuch, Saszka! – Sierżant poklepał młodego po plecach. – Pułkownik medal ci da, jak matulę kocham!

Chłopak nie wiedział, co powiedzieć, wzruszony i roztrzęsiony.

Chwilę potem z pałacu wybiegło kilku żołnierzy, niosąc ujętego pod ramiona pułkownika. Wyszywany złotem mundur był cały przesiąknięty krwią, ale Stiepan Fiodorowicz patrzył wokół zaskakująco przytomnym wzrokiem.

– I jak tam? Ustrzelili? – spytał.

– Ustrzelili, wasza wielmożność. Saszka go – trach! – ze stu kroków. Jak Boga kocham, panie pułkowniku! Truchło ot tam, w rogu ogrodu.

– Dobrze! Zasłużyło sobie książątko. Pies parszywy! Tfu!

Ostatnie słowa pułkownik rzekł z taką nienawiścią, że sierżant nie powstrzymał się i spytał:

– A jeśli można wiedzieć, wasza wielmożność Stiepanie Fiodorowiczu, to co książę takiego zrobili?

– Armię wygubił. Wszyscy przez niego zginęli. A trupy ten przeklętnik...

Tu pułkownik kaszlnął krwią i przerwał. Wszyscy chcieli wiedzieć, co takiego stało się z trupami, ale oficer zaczął słabnąć w oczach, więc sierżant krzyknął, by nieść go do medyka.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...