"W dół do ziemi" - fragment

Autor: Robert Silverberg Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 06-10-2008 00:10 ()


 

 

Robert Silverberg

W DÓŁ, DO ZIEMI

 

1

 

A jednak wrócił do Świata Holmana. Nie umiałby dać jasnej odpowiedzi, dlaczego tak się stało. Może działała nieodparta siła przyciągania, może uczucia, a może głupota. Gundersen nigdy nie planował, że kiedyś znów odwiedzi to miejsce, a mimo to znalazł się tutaj. Czekał na lądowanie. Tuż za osłoną wizjera, był świat niewiele większy od Ziemi, świat, który zabrał mu najpiękniejsze lata życia, gdzie dowiedział się o sobie rzeczy, których raczej wolałby nie wiedzieć. Zapaliło się czerwone światło sygnalizacyjne. Statek będzie wkrótce lądował. Jednak wbrew wszystkiemu wracał.

Widział całun mgły zalegający nad strefą o umiarkowanej temperaturze, nieregularnie rozrzucone szczyty pokryte lo­dowymi czapami i pas tropików wijący się jak ciemnobłękitna wstęga. Pamiętał jazdę przez Morze Piasku w oślepiają­cym blasku o świcie, pamiętał jak płynął milczącą czarną rzeką pod baldachimem drżących liści zakończonych ostro jak sztylety i pamiętał cocktaile na werandzie stacji w dżungli, z Seeną tuż przy sobie i stadem nildorów ryczących w zaroś­lach. Było to dawno. Teraz nildory znów zostały panami Świata Holmana. Gundersenowi trudno było się z tym pogodzić. A może właśnie dlatego wrócił. Chciał zobaczyć, co też nildory potrafią zdziałać.

- Prosimy pasażerów o uwagę - rozległo się z głośnika wezwanie. - Za piętnaście minut znajdziemy się na orbicie Belzagora. Proszę wrócić do kołysek, zapiąć siatki zabezpieczające i przygotować się do lądowania.

Belzagor. Teraz tak nazywała się ta planeta. Nazwa miejscowa, własne słowo nildorów. Gundersenowi koja­rzyło się to z mitologią asyryjską. Oczywiście była to wymowa „uszlachetniona”, u nildorów brzmiało to bardziej jak „Bllzgrr”. A więc Belzagor. Będzie tak nazywał tę planetę, skoro teraz nosi takie imię i skoro tego po nim oczekują. Zawsze starał się nie obrażać bez potrzeby obcych istot.

- Belzagor - powiedział. - Ten dźwięk zawiera jakąś zmysłowość, prawda? Przyjemnie się go wymawia.

Para turystów, siedząca obok niego w przedziale na statku, zgodziła się ochoczo - potakiwali wszystkiemu, co Gundersen powiedział. Mąż, pulchny, blady, ubrany z przesadną elegancją, dorzucił:

- Nosiła nazwę Świat Holmana, kiedy pan tu był ostatnio. Nie mylę się, prawda?

- Och, tak - odparł Gundersen. - Ale było to w dawnych dobrych czasach imperialistycznych, kiedy Ziemianin mógł nazwać każdą planetę, jak mu się podobało. Teraz to wszystko już się skończyło.

Żona turysty zacisnęła wargi we właściwy sobie sposób, w cienką, żałosną kreseczkę. Gundersen odczuwał przewrotną przyjemność w dokuczaniu jej. Przez całą podróż odgrywał wobec tych turystów rolę jakiegoś bohatera z powieści Kiplinga, pozując na dawnego urzędnika kolonialnego, który jedzie popatrzeć jakiego to bigosu narobili krajowcy, wykrzywiony obraz jego rzeczywistego stanowiska, ale czasem dobrze było nosić maskę.

Turyści - było ich ośmioro - patrzyli na niego z mieszanymi uczuciami podziwu i wzgardy, kiedy tak paradował pomiędzy nimi, wielki mężczyzna o jasnej skórze, z blichtrem światowca na twarzy. Nie podobał im się, a jednocześnie wiedzieli, że cierpiał i że ciężko pracował pod obcym słońcem.

- Zatrzyma się pan w hotelu? - zapytał mąż turysta.

- Och, nie. Jadę wprost do buszu, w stronę Krainy Mgieł. Proszę spojrzeć, widzicie państwo na północnej półkuli ten zwał chmur? Bardzo stromy gradient termiczny - tropiki i Arktyka praktycznie tuż obok siebie. Mgła. Mżawka. Zabio­rą tam państwa na wycieczkę. Ja, niestety, mam tam interes.

- Interes? Sądziłem, że te niezależne już światy pozostają poza sferą penetracji ekonomicznej, że...

- To nie interes handlowy - powiedział Gundersen. - Osobisty. Niedokończone sprawy. Coś, czego nie zdołałem rozwiązać w czasie służbowego pobytu.

Światło sygnalizacyjne rozbłysło bardziej intensywnie. Poszedł do kabiny, by przygotować się do lądowania. Otuliła go pajęcza tkanina z przędzarki. Zamknął oczy. Statek opadł w kierunku powierzchni planety, a Gundersen kołysał się zawieszony, zabezpieczony przed niemiłymi skutkami zmiany prędkości.

Jedyne lotnisko międzyplanetarne na Belzagorze zbudo­wane zostało przez Ziemian przeszło sto lat temu. Leżało w tropikach, u ujścia wielkiej rzeki wpadającej do jedynego na Belzagorze oceanu. Rzeka Madden, Ocean Benjamini - Gundersen nie znał nazw nildorskich. Lotnisko, na szczęście, było samoobsługowe. Trudno było spodziewać się, by nildory potrafiły kierować portem międzyplanetarnym, a niemożliwą rzeczą było utrzymywanie załogi Ziemian. Gundersen wiedział, że na Belzagorze pozostało jeszcze ze stu ludzi, ale ci nie mieli kwalifikacji do kierowania portem. A poza tym obowiązywał przecież traktat, w myśl którego wszystkie funkcje administracyjne miały być przejęte przez nildory.

Wylądowali. Zwoje pajęczej tkaniny otulającej rozwiały się i pasażerowie opuścili wahadłowiec.

W powietrzu wisiał ciężki odór tropików: mulistej gleby, gnijących liści, odchodów dzikich zwierząt i zapach kremowych kwiatów. Był wczesny wieczór, na niebo wypłynęły już dwa księżyce. Zanosiło się na deszcz, lecz zagrożenie ulewą było raczej nikłe - w tej strefie tropikalnej rzadko kiedy występowały obfite opady, cały czas natomiast mżyło i na wszystkim osadzały się krople dżdżu.

Gundersen dostrzegł, że za drzewami Hullygully, otaczającymi lądowisko, zalśniła błyskawica. Stewardesa sprawowa­ła nadzór nad dziewięcioma osobami, które wysiadły.

- Proszę tędy - zawołała i poprowadziła je w stronę jedynego widocznego budynku.

Z lewej strony spoza zarośli wychynęły trzy nildory i z zaciekawieniem przypatrywały się przybyszom. Zdumieni turyści pokazywali je sobie palcami.

- Popatrz! Widzisz je? Zupełnie, jak słonie! Czy to te, te nili... nildory?

- Tak, nildory - powiedział Gundersen.

Ostry zapach zwierząt niósł się poprzez polanę. Wnosząc z wielkości kłów był to samiec i dwie samice. Wszystkie były prawie tej samej wielkości: ponad trzy metry. Miały ciemnozieloną skórę, co wskazywało, że pochodziły z półkuli zachodniej. Ślepia, wielkie jak płyty gramofonowe, wlepiały w Gundersena z niechętną ciekawością. Stojąca na przodzie samica, o krótkich kłach, podniosła ogon i spokojnie wydaliła górę dymiącego purpurowego łajna. Do Gunderse­na doszły niskie, niewyraźne dźwięki, ale z tej odległości nie mógł zrozumieć, co mówiły nildory. To niemożliwe, żeby obsługiwały lotnisko międzyplanetarne - pomyślał. - To niemożliwe, żeby rządziły planetą. Wiedział jednak, że to robią, że tak się dzieje. W budynku portowym nie było nikogo. Kilka robotów naprawiało szare plastykowe płyty pokrywające ściany budynku. Prędzej czy później tę część planety opanuje dżungla i wszystko zbutwieje. Jedyną widoczną tu działalnością była praca robotów. Nie istniał żaden urząd celny. Nildory nie są biurokratami, nie interesuje ich, co kto ze sobą przywozi. Dziewięciu pasażerów poddano odprawie celnej tuż przed podróżą - na Ziemi przywiązywano wagę i to znaczną, do tego, co się wywozi na mało rozwinięte planety. Nie było też kontroli paszportowej ani kantoru wymiany pieniędzy, ani nawet kiosków z gazetami czy innych udogodnień dla pasażerów. Był to właściwie wielki pusty hangar, w którym w dawnych czasach kolonialnych, gdy Świat Holmana był własnością Ziemi, kipiało życie. Gundersenowi wydawało się, że wokół niego pojawiły się duchy tamtych odległych dni: postaci w tropikalnych ubiorach khaki przenoszących różne polecenia, urzędników pogrążo­nych w rachunkach i papierach, techników uwijających się przy komputerach, tragarzy nildorskich obładowanych towarami eksportowymi.

Teraz panowała tu martwota i cisza.

- Zaraz powinien przybyć przewodnik. Zaprowadzi pań­stwa do hotelu - poinformowała stewardesa.

Gundersen też miał zatrzymać się w hotelu, ale na jedną tylko noc. Miał nadzieję, że rano załatwi sobie jakiś środek transportu. Nie posiadał wyraźnych planów dotyczących podróży na północ. Miała to być improwizacja, zagłębienie się we własną przeszłość.

- Czy ten przewodnik jest nildorem? - zapytał stewarde­sę.

- Ma pan na myśli krajowca? Och, nie, to człowiek, panie Gundersen. - Przewertowała plik zadrukowanych kartek. - Nazywa się Van Beneker i powinien tu być przynajmniej na pół godziny przed wylądowaniem statku, nie rozumiem więc dlaczego...

- Van Beneker nigdy nie odznaczał się punktualnością - zauważył Gundersen. - Ale oto i on.

W otwartą bramę wjechał stary łazik, a z niego wysiadł rudy i piegowaty mężczyzna. Nosił wymięty uniform i długie buty używane w dżungli. Poprzez kosmyki rzednących włosów przeświecała opalona łysa czaszka. Wkroczył do budynku, rozejrzał się i zamrugał powiekami.

- Van! - zawołał Gundersen. - Tutaj, Van.

Mężczyzna zbliżył się.

- Witam państwa na Belzagorze, bo tak teraz nazywa się Świat Holmana. Moje nazwisko Van Beneker. Postaram się pokazać państwu tyle z tej fascynującej planety, ile jest legalnie dozwolone, i...

- Cześć, Van - przerwał mu Gundersen. Przewodnik zatrzymał się wyraźnie poirytowany, że mu przerwano. Zamrugał i popatrzył na Gundersena.

- Pan Gundersen???

- Po prostu Gundersen. Nie jestem już szefem.

- Jezu, panie Gundersen. Jezu, przyjechał pan tu na wycieczkę?

- Niezupełnie. Przyjechałem pokręcić się na własną rękę.

- Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do grupy Van Beneker. Podszedł do stewardesy. - W porządku, może mi ich pani przekazać. Biorę odpowiedzialność. Wszyscy są tutaj? Raz, dwa, trzy... osiem. Zgadza się. Bagaże można ustawić tu, koło łazika. Niech wszyscy chwilę poczekają. Zaraz wracam.

Szarpnął Gundersena za łokieć.

- Odejdźmy, panie Gundersen. Nie ma pan pojęcia, jaki jestem zdumiony. O Jezu!

- Jak ci się wiedzie, Van?

- Parszywie. Jak inaczej może być na tej planecie? Kiedy pan dokładnie wyjechał?

- W 2240. W rok po tym, jak to wypuściliśmy z rąk. Osiem lat temu.

- Osiem lat. I co pan robi?

- Ministerstwo Spraw Wewnętrznych znalazło mi pracę - odparł Gundersen. - Jestem bardzo zajęty. Teraz dostałem rok zaległego urlopu.

- I chce go pan spędzić tutaj?

- Czemu nie?

- Po co?

- Wybieram się do Krainy Mgieł - odparł Gundersen. - Chcę odwiedzić sulidory.

- Niech pan tego nie robi. Po co to panu?

- Żeby zaspokoić ciekawość.

- Ten sam problem z każdym, kto tu przyjeżdża. Ale pan przecież o tym wie, panie Gundersen, ilu tam poszło i nigdy więcej nie wróciło.

Gundersen zaśmiał się tylko.

- Nie powie mi pan - ciągnął przewodnik - że przyjechał pan tu, taki szmat drogi, żeby tylko potrzeć nosy z sulidorami. Założę się, że ma pan jakiś inny powód.

Gundersen puścił to mimo uszu.

- Czym się teraz zajmujesz, Van - zapytał.

- Oprowadzam turystów. Mamy tu co roku dziewięć, dziesięć wycieczek. Wiozę ich wzdłuż oceanu, potem poka­zuję trochę Krainy Mgieł i robimy skok przez Morze Piasku. Przyjemna i niezbyt męcząca trasa.

- Hmm...

- A przez resztę czasu byczę się. Czasem pogadam z nildorami, czasem odwiedzę przyjaciół na stacjach w buszu. Pan zna ich wszystkich: to ludzie z dawnych czasów, którzy tu zostali.

- A co się dzieje z Seeną Royce? - zapytał Gundersen.

- Mieszka przy Wodospadach Shangri-la.

- Wciąż taka ładna?

- Jej się tak wydaje - powiedział Van Beneker. - Zamierza pan zapuścić się w tamte strony?

- Oczywiście. Chcę odbyć sentymentalną pielgrzymkę. Odwiedzę wszystkie stacje w buszu, wszystkich starych przyjaciół: Seenę, Cullena, Kurtza, Salamona. Kto tam jest jeszcze?

- Niektórzy już nie żyją.

- No więc tych, którzy zostali. - Gundersen spojrzał na małego człowieczka i uśmiechnął się. - Zajmij się teraz lepiej swoimi turystami. Pogadamy wieczorem w hotelu. Chciał­bym, żebyś mnie wprowadził we wszystko, co tu się działo podczas mojej nieobecności.

- Mogę to zrobić z łatwością, panie Gundersen. Zaraz i w jednym słowie: zgnilizna. Wszystko tu gnije i rozpada się. Niech pan rozejrzy się po lotnisku. Niech pan popatrzy na te roboty naprawcze. Nie bardzo się błyszczą, prawda?

- No, tak...

- Niech pan podejdzie bliżej, a zobaczy pan plamy na ich kadłubach. Niech pan spojrzy choćby na tę ścianę.

- To przecież można...

- Oczywiście. Wszystko można naprawić. Nawet roboty naprawcze. Ale tu załamuje się cały system. Prędzej czy później zbutwieją programy operacyjne i nie będzie już co naprawiać. I ten świat wróci do epoki kamienia łupanego. Wtedy wreszcie nildory będą szczęśliwe. Znam te wielkie potwory, jak każdy zresztą, kto tu mieszka. Wiem, że nie mogą się doczekać, aż wszelki ślad po człowieku zniknie z tej planety. Udają przyjaźń, ale cały czas dyszą nienawiścią, prawdziwą nienawiścią i...

- Zajmij się swoimi turystami, Van - przerwał mu Gundersen. - Zaczynają się niepokoić.

 

 

 

 

 

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...