Polconowa gawęda Indiany

Autor: Marcin "Indiana" Waciński Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 17-09-2007 23:04 ()


 Na tegoroczny Ogólnopolski Konwent Miłośników Fantastyki Polcon, który odbywał się w Warszawie, wyruszyła z Lublina spora grupa fanów - ich łączną liczbę szacuję na około trzydzieści osób, co jest chyba swoistym rekordem. Ten Polcon miał, według wcześniejszych zapowiedzi, należeć do wyjątkowych. A zaczęło się wszystko tak...

Wyruszyłem na konwent w czwartek o 10.10 pociągiem m.in. z Achiką, Spiderem, Neratinem, Agnieszka i Anią, uznawszy, że punkty programu o 12.00 - bo wtedy już zaczynał się konwent - można sobie darować na rzecz spokojnego spakowania i wstania o normalnej porze. Na rozmowach o konwencie, wspominaniu poprzednich i planowaniu udziału w konkursach zeszła nam podróż do stolicy. Po pokonaniu zakamarków, jak to Achika mówi, "dworca chaosu" znaleźliśmy przystanek autobusu nr 175, kursującego na Okęcie. Brawa dla naszej przewodniczki Agnieszki, która zachowała dość przytomności przed wyjazdem - to rzadka cecha u fantastów, zachować ją przed konwentem - i wydrukowała mapki oraz informacje dotyczące linii autobusowych. Nie poprawiło to nam nastroju, bo dobrze wiedzieliśmy, że hotel  "Gromada" gdzie odbywał się tegoroczny Polcon, leży bliżej lotniska na Okęciu i dojazd trochę potrwa. Kiedy przekonaliśmy się, że w autobusach wyświetlacze rzetelnie informują o kolejnych przystankach, pozostało cierpliwie czekać, aż ukaże się komunikat o ulicy 17 stycznia. W autobusie, mimo tłoku i mnóstwa ludzi z walizkami, udało nam się znaleźć miejsca do stania, co uważam za spory sukces. Po ponad półgodzinnym przebijaniu się przez korki dotarliśmy w okolice hotelu.

Mimo chłodnej pogody z radością powitaliśmy, w miejsce zaduchu ciasnego autobusu, podmuchy lekkiego wiatru i spory budynek po drugiej stronie, wokół którego kręciło się trochę ludzi ubranych w glany, z charakterystycznymi plakietkami na szyjach. Wielki baner nad wejściem nie pozostawiał wątpliwości, że tu odbywa się konwent.

Wkroczyłem wiec na marmurowe posadzki holu. Nareszcie doczekałem się blasku świateł i standardu, jaki od dawna powinien funkcjonować na konwentach. Wielkie, jasne, przestrzenie korytarzy, mnóstwo miejsca, wygodne fotele, tudzież możliwość spokojnego oparcia się o ścianę, bez obawy o ubrudzenie ubrania bądź oderwanie fragmentu tynku, czego można się obawiać w większości konwentów, jakie odbywają się w szkołach. Do toalet kierowały piktogramy na tabliczkach, a nie zapach, na podłodze można było usiąść bez obawy o przyklejenie się. I tym na pewno tegoroczny Polcon wyróżnił się na korzyść w porównaniu z resztą konwentów. Mógłbym, niczym Ernest Hemingway w "Ritzu", usiąść na schodach z maszyną do pisania, a usłużny kelner mógłby postawić mi kieliszek chablis...

Póki co był tłum przewalających się osób i kolejka do akredytacji. Wymieniwszy pozdrowienia ze znajomymi, w tym ekipą kolegów z fandomu tomaszowskiego, czekałem cierpliwie na podejście do wielkiej lady.

Po dokonaniu formalności, objuczony wyprawką polconową, usiadłem na chwilę, by ją przejrzeć i przepakować. W płócienną torbę z reklamą gry Wiedźmin" załadowano oprócz programu, tomiku opowiadań nominowanych do tegorocznej nagrody im. Janusza Zajdla, także latarkę przenośną, ponoć przydatną do czytania w pociągu lub do doświetlenia laptopa. Tego ostatniego nie mam, pociągami nie jeżdżę, a czytam w domu przy zwykłej lampie, niemniej gadżet jest przydatny zwłaszcza na konwentach, by współspaczom na sali noclegowej nie świecić normalnym oświetleniem. Do tego trochę makulatury ulotkowej i butelka szamponu z roślin (!?), wielkością pasującą idealnie na gadżet do LARP-a, tak biała, że mogła udawać alabastrową butelkę drogiego eliksiru, dodającą plus ileś punktów itp...

Po rozmieszczeniu w plecaku tych gadżetów poczekałem czas jakiś na teleportowanie do akademików. Kiedy ze Spiderem znaleźliśmy się w miejscu, gdzie miał być nasz nocleg, to okazało się, że to teren, gdzie odbywał się Polcon w 1999 r.; przyznałem rację Spiderowi, że wówczas do akademików było naprawdę blisko. Tym razem podróż z miejsca konwentu do akademików za każdym razem oznaczała tak między piętnaście a dwadzieścia minut jazdy autobusem.

Pokoje okazały się trzy, a nie dwuosobowe, meble z wiórów pamiętały chyba czasy premiera Messnera lub Jaruzelskiego, poczułem się trochę jak na planie filmu o swoim dzieciństwie. Na szczęście było czysto. Tylko do toalet trzeba było gnać korytarzem - ktoś zapomniał zbudować je obok pokoju. Zważywszy, że na korytarzu szalał przeciąg o sile małego tornada, ograniczałem mycie i podziwiam Spidera, że po skorzystaniu z prysznica nie dostał zapalenia płuc.

Kiedy rozgościliśmy się w pokoju, nadszedł czas na długo oczekiwany obiad. A tak, drogi czytelniku... nie ma tak dobrze, poczekasz sobie na opis reszty Polconu, aż opowiem o wyżywieniu konwentowym lub raczej jego braku.

Otóż, jak mi to po powrocie objaśnił kolega, który w Warszawie bywa regularnie, trasa centrum - lotnisko nie należy do zbyt bogatych w punkty masowego żywienia. A ceny są nawet wyższe niż w pozostałej części stolicy. Na mapce umieszczonej na okładce programu konwentu były zaznaczone tylko dwie budy z pieczoną kiełbasą w parku mokotowskim oraz wypasiona, amerykańska restauracja "Jeff's". W okolicach hotelu nie było nic... i tu zaczynały się problemy. By zjeść w knajpie "Jeff's" coś, co można by uznać za obiad, choćby z racji ilości jedzenia, trzeba było sporo wydać. Na szczęście w okolicach szpitala na Banacha, czyli po drugiej stronie ulicy, była buda z blachy falistej, w której wietnamski personel, nie mówiący po polsku poprawnie, serwował "tenetielinę z ryszem" za naście złotych.

Zatem trzeba było albo głodować i najadać się u Wietnamczyków dopiero wieczorem, wracając do akademika, albo przyjeżdżać specjalnie - gdy ktoś spał na wspólnej sali w hotelu. Wokół niego była tylko kora z drzew... lub obiady w hotelowej restauracji.

Na konwencie, zamiast zapowiadanego dobrze zaopatrzonego bufetu, był barek z kiełbasą i karkówką wielkości podeszwy dziecięcego buta za naście złotych. Szaszłyków wegetariańskich było jak na lekarstwo, Żydzi i muzułmanie chyba musieliby jeść herbatniki.

Pominę opis obiadu w knajpie "Jeff's", na jaki mimo cen zdecydowaliśmy się z grupą znajomych. Po obiedzie oni pojechali na konwent autobusem, a ja, Spider, nasza początkująca konwentowiczka Ania oraz Alan poszliśmy na teren konwentu pieszo. Po trzydziestu pięciu minutach marszu dotarliśmy do hotelu "Gromada".

 Jeśli, drogi czytelniku, wytrzymałeś opowieść do tej chwili, to wreszcie czas na bliższe szczegóły dotyczące samego konwentu. Do dyspozycji fanów oddano trzy pietra: podziemie, gdzie umiejscowiono sale prelekcyjne i salę komputerową, parter, gdzie była recepcja i sala, w której odbyły się uroczystości związane z nadaniem godności Smoków Fandomu, tam też była ogromna sala gier strategicznych oraz games room. Na pierwszym piętrze znajdował się taras, barek z owymi nieszczęsnymi kiełbaskami, targi gadżetów okołofantastycznych nazwane targami popkultury i wielka aula, na której otwarto i zamknięto konwent. By nic się nikomu nie myliło, nazwano to wszystko jubilersko. Był zatem diament i onyx, cyrkonia i rubin, topaz i chyba nawet szmaragd.

Szkoda, że nie było stoisk Cartiera, Diora czy De Beers z ich słynnymi diamentami. Byłoby na co ładnego popatrzeć...

Póki co, po przejściu przez rzeczone targi i zwiedzeniu tarasu, utknąłem w tłumie oczekującym na otwarcie sali, gdzie miała się rozpocząć uroczysta inauguracja konwentu. Staliśmy jeden przy drugim jak w trolejbusie, nie wiedzieć czemu w tym miejscu akurat klimatyzacja nie działała, wspaniałe tło robili przewijający się ludzie w strojach à la uczestnicy Powstania Warszawskiego, czy antyterroryści, jak się potem dowiedziałem - tajemniczy Nocarze. Nie chodzi tu bynajmniej o miłośników sympatycznych mopka pospolitego czy gacka wielkoucha, o innych naszych nietoperzach nie wspominając.

Niezorientowany jeszcze czytelniku, Nocarze to nie miłośnicy nietoperzy, tylko fani zainspirowani książką Magdaleny Kozak "Nocarz", ubierający się w stroje oddziałów antyterrorystycznych, obwieszeni różnymi "rozpylaczami". Wierzcie mi! Robili niesamowite wrażenie!

Inauguracja olśniła chyba wszystkich - takiej sali nie pamiętam na żadnym konwencie, można by ją objeżdżać melexem. Pośrodku stało podwyższenie, z którego "Witold "Szaman" Siekierzyński - główny koordynator - obwieścił rozpoczęcie konwentu. Atrakcją był spektakl  Grupy Metatrona, ze świetną kreacją Piotra "Pewuca" Cholewy w roli ojca kapryśnej córki. Polecam go wszystkim panom, którzy udają się po raz pierwszy z wizytą, by poznać ojca wybranki swego serca... he... he...

W spektaklu, mimo zapewnień młodej kobiety o miłości i zainteresowaniu, jej ukochany został fachowo pobity i skopany przez rzeczonego tatusia, sok pomidorowy imitujący krew lał się obficie. Jak to w życiu, czasami z rodzicami swoich partnerów najlepiej wychodzi się na zdjęciu... hi hi...

Po rozpoczęciu konwentu posnułem się jakiś czas po kuluarach nadrabiając zaległości towarzyskie, co chwila pojawiał się ktoś znajomy. Sprzyjał temu fakt, że nie działo się akurat nic, co by mnie interesowało, chociaż... program był bardzo bogaty.

Otóż podzielono go na kilka bloków: konkursy, blok mangi i anime, blok Star Wars, prelekcje naukowe, prelekcje dla graczy, spotkania z pisarzami; oprócz tego była strzelnica, turnieje gier strategicznych, sala gier i zabaw dla dzieci, LARP-y, pokazy, sala kinowa, uff...  o czymś zapomniałem?

Skorzystałem może z dziesięciu, góra dwudziestu procent oferty, zwyczajnie nie umiałem się rozdwoić i być np. na dwu prelekcjach czy pokazach, o spotkaniach ze znajomymi nie wspominając. Przyznaję: nie odrobiłem lekcji. czyli nie sprawdziłem dokładnie programu konwentu przed imprezą i na miejscu byłem, jak wielu, nieco zdezorientowany, straciłem też nieco czasu na sprawdzenie gdzie się co odbywa, pominąłem też - co potem z żalem stwierdziłem - kilka punktów programu,  na jakie z radością bym poszedł.

Tegoroczny Polcon zaszczycili obecnością goście honorowi: Marek S. Huberath - twórca, Zbigniew Przyrowski - wydawca, Elżbieta Gepfert - fan oraz  popularyzator sf-f Wojciech Orliński.

Gośćmi zagranicznymi byli: Chris Achilleos, Hal Duncan, Michael Kandel, Phil Kelly, Marvano, Wojciech Siudmak, Tad Williams. Swego czasu byłem fanem cyklu "Smoczy tron", którego autorem jest Tadzio Wiliams - jak go zwykłem nazywać, dlatego żałowałem, że jedyne książki jego autorstwa, jakie mam, zostały w domu i nie zdobyłem autografu.

Pierwszy dzień konwentu zakończyliśmy w owej budzie z blachy falistej, gdzie wśród żartów na temat tego co jemy miło upłynął nam czas z ekipą z Tomaszowa Lubelskiego. Nie ma to jak ściana wschodnia!

W piątek razem ze Spiderem poszliśmy pieszo do centrum. A co! Że niby Warszawa i wszędzie daleko, to mamy zaraz jeździć? Jeszcze się człowiek najeździ wózkiem inwalidzkim  w jesieni życia - jak mawiają starzy Indianie.

Inna sprawa, że idąc, a nie jadąc, widzi się więcej, zatem poszliśmy sobie pieszo do centrum, krótki kurs metrem na Świętokrzyską, księgarnia militarno-techniczna "Pelta" (o, czemuż jej nie było na konwencie...), potem jeszcze jedna księgarnia, potem Empik przy rondzie de Gaulle'a. Biedny generał - mieć rondo z palmą zamiast armaty, trochę kicha...  

Po odwiedzeniu sklepu modelarskiego i restauracji sieci KFC autobusem wróciliśmy do akademika. Po krótkim odpoczynku udałem się do małej sali konferencyjnej, gdzie miałem otrzymać godność Smoczka Fandomu (fani o dłuższym stażu działania w fandomie, typowani przez kluby i stowarzyszenia grupujące miłośników fantastyki, otrzymują na corocznych spotkaniach, jakie odbywają się przy okazji Polconu, godność Smoczka - za osiem lat  aktywnego funkcjonowania w ramach organizacji albo Smoka - za dziesięć odbytych Polconów). W tym roku oprócz mnie zaszczyt ten spotkał także Druzilę, Beatkę i Krzysia-Misia. Uroczystość odbywała się w małej sali konferencyjnej, uczestnicy ze znajomymi i przyjaciółmi wypełnili ją do ostatniego miejsca, kandydaci dzielnie wypijali z ozdobnego kieliszka jakiś tajemniczy czerwony płyn. Mnie osobiście kojarzył się z płynem Lugola, jaki piliśmy po słynnej katastrofie w Czarnobylu ponad dwadzieścia lat temu...

W końcu, obdarowany kartonikiem z wydrukiem smoka, a raczej smoczka, powróciłem na swoje miejsce. Po mianowaniach przyszedł czas na pasowanie Smoków Fandomu. Odbywało się ono poprzez dotkniecie mieczem ramienia pasowanego; i smoczki i smoki składały potem swoje podpisy, łącznie z adresami na specjalnej liście, bowiem wkrótce strona poświęcona smokom fandomu ma się rozrosnąć.

Humorystycznym akcentem tego punktu programu było fotografowanie pasowanych, które często odbywało się w momencie, gdy smoki i smoczki dokonywały wpisów odwrócone tyłem do fotografujących. Na sali panował ogólny harmider. Wszyscy świetnie się bawili.

Nie byłbym Indianą, gdybym odpuścił sobie gawędę Maćka Parowskiego o tym, jak to w redakcji magazynu "Fantastyka" drzewiej bywało. Upłynęło bowiem prawie 25 lat od ukazania się pierwszego numeru sztandarowego polskiego pisma poświęconego fantastyce. Do wspominek włączył się m.in. Rafał Ziemkiewicz i kilku starszych współpracowników, czy też pracowników redakcji, pamiętających czasy redaktora Hollanka. Można było usłyszeć opowieści o kłopotach z cenzurą z powodu zbyt śmiałych jak na owe czasy grafik, spotkaniach z czytelnikami, czy zwykłym dniu redakcji. Dla mnie czas jakby na chwilę pognał wstecz i przypomniałem sobie chwile, gdy byłem w szkole podstawowej i z niecierpliwością czekałem na kolejny numer "Fantastyki". Do dziś mam kilka powieści, jakie w niej drukowano, mimo że pewnie mógłbym nabyć już dawno ich porządne książkowe wydania.

W tym czasie można było wziąć udział w castingu na Vadera, odbywającym się w bloku SW, spróbować swoich sił w warsztatach komiksowych z Marvano, czy dowiedzieć się, jak ucztowali nasi przodkowie na prelekcji "Miedzy Wierzynkiem a Radziwiłłem".

Kolejnym punktem, który przyciągnął moją uwagę jeszcze, gdy czytałem program długo przed Polconem, była prelekcja "Seks dla mangowców jest jak alkohol dla fantastów". 

Tytuł był intrygujący - może rzeczywiście warto porzucić alkohol, wszak kiszki już nie te - jakby powiedziała Biru - i zacząć może odwiedzać konwenty mangowe? Te i inne myśli kołatały mi się po głowie, gdy siadłem na sali i czekałem, aż atrakcyjna prelegentka zacznie mówić. No i srodze się zawiodłem. Najpierw było o Annaszu i Kajfaszu czyli czemu mangowcy i np. miłośnicy SF i F się nie lubią. Kilku starszych fanów, łącznie z Lechem Olczakiem, wkładało bez mała łopatą do głowy prowadzącej i towarzyszącym jej osobom, że to twierdzenie raczej nieprawdziwe, niemniej dłuższą chwilę trwało, zanim udało się - jak to mówili podczas negocjacji Ruskich z Amerykanami - zbliżyć stanowiska. Potem było o specyfice konwentów mangowych, wreszcie kilka zdjęć z tychże. Obaj z Lechem Olczakiem wyszliśmy zawiedzeni...

Paradox!... konwentowy bar czy bardziej kawiarnia, do której miał nas zawieźć słynny konwentobus.

Otóż, nagabywany przez zaprzyjaźnioną ekipę z Tomaszowa, oraz koleżanki Anię i Wiktorię, wziąłem ze stoiska "Cafe Paradox" na targach popkultury... zakładkę do książki. W owe dni Polconu stanowiła ona glejt na jedno piwo bodajże...

Kiszki grały mi marsza Radetzkiego, gdy wsiadałem do autobusu typu "Jelcz", jakim jeździłem hen w latach siedemdziesiątych. Na jego widok łezka zakręciła mi się w oku. Niemniej cieszyłem się, że w Paradoxie zjem kolację, napiję się piwa i whiskey.

Zatem jedziemy owym wehikułem, użyczonym orgom Polconu przez Klub Miłośników Komunikacji Miejskiej. Jak to w ogóle fajnie, że są miasta, które mają komunikację, a nie tylko "mają autobusy" jak nasze, bo nie dość, że działa toto jakoś sensownie, tworząc zwarty system i człowiek na sesje RPG się nie spóźnia, to jeszcze czasami miłośnicy pozwolą się przejechać czymś starym. Zatem jedziemy: Spider i Seneszal pytają o terminy konwentów, rozmawiamy, na co byśmy pojechali, a na co nie. Dobra, lądujemy w Alejach Ujazdowskich. Patrzą na nas policjanci, mijamy ambasady i przedstawicielstwa różnych państw, na chodniku ani śruby żeby rzucić, o oponach do spalenia i benzynie dla chętnych nie wspominając. Widać, że przemysł związany z protestami jest u nas słabo rozwinięty. Seneszal mnie pociesza, że jak byśmy nawet chcieli, to "oni nas obalą i rzucą na glebę zanim się zorientujemy". Podbudowani jego zdaniem o naszej wspaniałej policji idziemy pustymi uliczkami i skręcamy do niewielkiego budynku, gdzie w podziemiach wielkości połowy piwnic lubelskiej winiarni "U Dyszona" chce się zmieścić prawie cały fandom, jaki był na Polconie.

Idę do baru, mając w ustach smak jakiegoś zachwalanego mi wcześniej gulaszu, brzuch mnie zaczyna boleć z głodu, a tu dowiaduję się, że kuchnia nieczynna i mogę zjeść albo paluszka albo ciastko...

No tak... moja twarz musiała się zmienić, bo barman spojrzał na mnie z przestrachem, a  znajomi ze Spiderem na czele (gdy będą to czytać, to potwierdzą), że Indiana wyglądał na cokolwiek wkurzonego. Na stołach stygły połówki bochenków chleba z jakimś sosem wewnątrz, czyli pewnie ów słynny gulasz, a ja byłem gotów na chama zasiąść do jakiegoś stolika i zacząć nawet rękoma wyjadać stygnącą breję koloru szarego... Przed oczami stały mi sceny z filmów wojennych, gdzie jeńcy alianccy zbierali z ziemi ryż pod bambusowymi kijami japońskich strażników...

Na dole, w głównej sali "Cafe Paradox", stężenie papierosowego dymu przekraczało moje możliwości. Grupa panów krzyczących "Jacek Komuda Rex Poloniae" uniemożliwiała normalna rozmowę. Zatem po wypiciu herbaty udaliśmy się z Anią i Wiktorią w drogę do akademików.

No i co z tego, że daleko? Co z tego, że Warszawa i że są ponoć nocne linie. Po drodze nie uświadczyliśmy żadnego autobusu, który by jechał w naszym kierunku, choć z rozkładu wynikało, że powinien trafić się przynajmniej jeden. Obawy co do orków i dresów okazały się płonne, w Warszawie widocznie gnieżdżą się gdzieś na dalekich obrzeżach. Konieczności odwiedzenia bankomatu zawdzięczam, że spacer potrwał godzinę dwadzieścia, gdybyśmy wrócili z "Cafe Paradox" trasą konwentobusu, to doszlibyśmy w niecałe czterdzieści pięć. Ale nic to, wreszcie około wpół do drugiej, mogłem posilić się w zaciszu pokoju kanapkami i kubkiem gorącej herbaty, a nie liptonowskiej lury, jaką wszędzie serwują.

Niemniej "Cafe Paradox" trzeba jeszcze kiedyś odwiedzić, nie wszędzie są tak klimatyczne miejsca jak to, gdzie na półkach stoją książki sf-f  i wystarczy sięgnąć ręką, by zacząć czytać. Tylko bez głośno zachowujących się fanów Jacka Komudy...

Z racji prelekcji o tym nieszczęsnym seksie i mangowcach - hm... seks na drzewie mangowym (!?) oraz wypadzie do "Cafe Paradox" straciłem prelekcję "Zabijcie wszystkich. Bóg swoich rozpozna". Znowu pokłóciłbym się z kimś o krucjaty przeciwko katarom, niestety coś za coś, albo jedna prelekcja albo druga. Myślę, że problem co wybrać miało wielu uczestników tegorocznego Polconu.

W sobotę, z racji nieprzyzwoicie wczesnej pory, straciłem lekcję vacuformingu. Czyli "rozpuść sobie kilka kubeczków po lodach i odlej hełm Vadera albo szturmowca". Z racji mojej modelarskiej pasji mógłbym się na pewno wiele nauczyć - tylko czemu o dziesiątej rano! I w tym samym czasie rada Stowarzyszenia Fandom Polski. Pal licho wstawanie, ale jeszcze ten dojazd i czatowanie na autobusy...

W rezultacie poszedłem dopiero na Forum Fandomu, które odbywało się w sali na dole. W trakcie spotkania głosowano nad wyborem organizatorów Polconu 2009. Zostali nimi łodzianie, reprezentowani przez naszego kolegę Pawła "Tredo" Potakowskiego, który mimo problemów z uruchomieniem prezentacji spokojnie i ze swadą odpowiadał na wszystkie pytania. Gdańsk, mimo równie ciekawego przedstawienia swojej kandydatury, będzie gościć Polcon dopiero prawdopodobnie za trzy lata.

O 14.00 wybrałem się na prezentacje "Polish Outpost" i "Rebel Legion". Dowiedziałem się, jak działają polskie oddziały amerykańskich organizacji zrzeszających fanów SW, przebierających się w profesjonalne kostiumy z filmu. Ci pierwsi reprezentują tę ponoć złą stronę, ich liczba sięga już ponad dziesięciu osób, a ich kostiumy nie różnią się niczym od filmowych i mogliby wziąć udział w zdjęciach. „Rebel Legion" skupia na razie tylko kilka osób, już sama nazwa wskazuje, ze są to miłośnicy tej lepszej strony. Ich stroje też wyglądają bardzo fachowo, chociaż z relacji członków wynika, że starają się wykonywać je sami. Obie organizacje znam z zeszłorocznego "Corusconu", zatem niewiele więcej się dowiedziałem. Za to widok grupy szturmowców z imperialnym pilotem oraz Jedi, a także możliwość zrobienia sobie zdjęcia w ich otoczeniu, na pewno były bardzo atrakcyjne, na korytarzu ustawiały się kolejki. W ogóle sala SW sprawiała wspaniałe wrażenie, gadżety, takie jak zbroja szturmowca, makieta Mos Eisley, loga i banery różnych organizacji związanych z universum SW robiły duże wrażenie. Nie będąc nawet fanem SW warto było wejść i to zobaczyć. Ja skorzystałem z okazji, że cały warszawski fandom SW jest w jednym miejscu i poszedłem powitać dawno nie widzianych znajomych.

Kolejnym punktem, którego nie mogłem opuścić, był spór o klasyczną i nową trylogię SW. Obie strony miały swoich adwokatów, jednym z nich był Piotr "Jako" Wasiak - znana postać warszawskiego środowiska fanów SW. Wzywano na świadków osoby z sali, w tym.... szturmowca i kilku fanów. Wypowiedzi adwokatów były bardzo chaotyczne, wesołe, trudno je tu nawet przytoczyć, co chwilę sala rozbrzmiewała wybuchami śmiechu. Głównym protokolantem był Duran, który na strój Jedi założył marynarkę, przez co upodobnił się trochę do duchownego. Komentarze, jakie pisał na laptopie, ukazywały się na dużym ekranie, wzbudzając dodatkowo ogólną wesołość na sali.

Nie doczekawszy końca sporu poszedłem po kawę do bufetu na pierwsze piętro. Z kubkiem życiodajnego płynu w dłoni, poszedłem zobaczyć games room i sale do gier figurkowych czy jak to się mówi bitewniaków. Miniaturowe armie na smokach, koniach i Bóg wie czym zachwycały kolorami. Do tego można było obejrzeć profesjonalnie wykonane makiety terenu, na jakich można odbywać rozgrywki z murami i gotyckimi oknami. Jedna z nich wzbudziła moje szczególne zainteresowanie - otóż był na niej malowniczo wbity w ziemię bądź bagno wrak jakiegoś statku. Stołów - każdy o długości około piętnastu metrów - było około dziesięciu i stały tak sobie rządkiem, podzielone na pola, a gracze w ogóle nie zauważali upływu czasu, ani kręcących się po sali osób. Pełen niesamowitych wrażeń poszedłem w stronę wyjścia, zbliżała się bowiem pora obiadu.

Posiłek zjadłem razem ze Spiderem w jednej z dwu koszmarnych bud z kiełbaskami, jakie pokazywała mapka na okładce programu.

A było pójść do Wietnamczyka... Posilony, wróciłem na "I died in hell - they called it Paschendaele" Grega Wiśniewskiego i Ani Brzezińskiej. Autorka książek o niejakim Twardokęsku oraz jej małżonek tym razem opowiadali o trudnym życiu żołnierza w okopach I Wojny Światowej. Było o błocie, jękach rannych towarzyszy walki dochodzących z "ziemi niczyjej", szczurach i tym podobnych atrakcjach frontowego życia. Na koniec, już w kuluarach, porozmawiałem trochę z Gregiem na temat frontu i zagadnień transportu, zwłaszcza kolei polowych, wspomniałem o artykule na temat drogi żelaznej Trawniki - Bełżec i poszedłem dokonać ostatnich zakupów na targach popkultury. Jednak mimo oczekiwań żadnych rewelacji w sklepie z koszulkami "Karoki" się nie doszukałem. Wzory znam i stwierdziłem, że spokojnie mogę nabyć to, co mi się podoba niekoniecznie na Polconie. Co do książek nie miałem sprecyzowanych oczekiwań. Nie znalazłem żadnego nowego Lovecrafta, którego bym nie miał, dlatego poszedłem do stoisk z figurkami. I to był strzał w dziesiątkę. Są małe, łatwe w transporcie, jak się przeczyta książkę, to potem stoi ona na półce, a figurkę można sobie pomalować i jest - jak to mówią - fun. Lepiej, można potem, sprzysiągłszy się ze znanym mordheimowcem Gonzo, wziąć parę takich figurek i sobie w coś zagrać. Same zalety w porównaniu z książkami i nie trzeba tyle dźwigać potem na plecach... Oczy się nie psują... kurz się na nich nie zbiera, żadnych n-tych cykli, n-tego tomu n-tej sagi o świecie ble ble ble...

W zakupach towarzyszył mi Dexter w swoim nocarskim stroju. Nie wiem czemu, ale mój pomysł ubrania miniaturowych figurek krasnoludów w charakterystyczne niebieskie kepi i równie niebieskie mundury szóstego regimentu nowojorskiego ochotników z 1863 roku spowodował, że ukrył twarz w dłoniach i wyjęczał "...Indiana! Krasnoludy w mundurach z wojny secesyjnej... aaaa...", po czym szybko uciekł. Czyżby służba u tych nocarzy była aż tak ciężka...

W tłumie zauważyłem człowieka w stroju Jeża Jerzego - bohatera popularnego komiksu. Jego śliczny różowy tyłeczek zdawał się przeczyć obiegowemu twierdzeniu, że tylko jeża przelecieć się nie da....

Na tarasie było coraz ciemniej i chłodniej, dlatego poszedłem zobaczyć "Casting na Luke'a i Leię" odbywający się na sali SW. Casting wyglądał w ten sposób, że Duran krążył po sali ze skupioną miną, sypał kąśliwymi uwagami i komentarzami pod adresem dziewczyny, odgrywającej jakąś scenkę. Komentarze padały też z widowni, wyglądało na to, że wszyscy dobrze się bawią. Wymknąłem się jednak z sali SW, by podążyć na prelekcję o mitologii skandynawskiej.

Prowadzący mówił tak cicho i monotonnie, że, mimo najszczerszych chęci, obawiając się zaśnięcia, zostawiłem go z trollami, olbrzymami i Walhallą i poszedłem na uroczyste zakończenie konwentu.

Odbywało się ono w tej samej sali, co rozpoczęcie. Oprócz wystawienia dwu sztuk przez słynna grupę Sług Metatrona urozmaiciło je nieco przydługie podziękowanie złożone przez Szamana wszystkim sponsorom oraz podsumowanie kończącej się imprezy. Ciekawym punktem była na pewno prezentacja przygotowana przez organizatorów przyszłorocznego Polconu.

 Niestety była przerywana kilkakrotnie i na sali pojawiały się głosy, że jak tak będzie wyglądał przyszłoroczny Polcon, to nie wróżą mu nic dobrego. W końcu silnik projektora multimedialnego zaskoczył, laptop też dostał swoje wiaderko fazy i prezentacja poszła.

Uroczyste rozdanie nagród imienia Janusza A. Zajdla prowadził Rafał Ziemkiewicz z małżonką w towarzystwie pani Jadwigi Zajdel. Gdy Lech Olczak wręczał im teczkę z wynikami prac komisji liczącej głosy, w sali zapadła cisza.

Laureatami okazali się... Jarosław Grzedowicz za powieść "Popiół i kurz" i Maja Lidia Kossakowska za opowiadanie "Smok tańczy dla Chung Fonga". Ktoś skomentował to żartobliwie, że Zajdel znowu zostanie w tej samej  rodzinie...

Uroczyste zakończenie konwentu było ostatnim interesującym mnie punktem programu tego wieczora.

Samochodem, w towarzystwie Druzili i Murgena, dotarłem do akademika. Pokrzepiwszy się kanapką z pasztetem - bo akurat to miałem pod ręką - poczekałem na Spidera, by w jego towarzystwie udać się do sąsiadującego z akademikami klubu "Proxima".

Klub „Proxima" łączy w sobie bar i dyskotekę, członkowie fandomu wypełnili go tego wieczora po brzegi. Było czarno od koszulek, wszędzie szwendali się ludzie z charakterystycznymi identyfikatorami. Uzbrojony w szklankę whiskey poszedłem się rozejrzeć po knajpie. Porozmawiałem ze znajomymi, w tym przedstawicielami "Szeptu Wschodu", posłuchałem muzyki - wcale nie najgorszej, czego można by się spodziewać po dyskotece w typowym studenckim klubie. Gdy ujrzałem dno szklanki, postanowiłem oszczędzić na zdrowiu i kieszeni. Jak mówi Biru - "kiszki nie te", dlatego odpuściłem sobie chrzczone wodą i alkoholem piwo, które z prawdziwym ma wspólną tylko nazwę, bo raczej nie czas dojrzewania, tudzież drugą szklaneczkę whiskey i poszedłem do akademika na spoczynek. Planowałem wstać bowiem rano, spakować rzeczy i zabrać je ze sobą na teren konwentu, tak by nie wracać już do akademika, a zaoszczędzony czas przeznaczyć na wizytę w Empiku niedaleko Pałacu Kultury i Nauki.

Rano po kanapkach uzyskałem consensus w tej sprawie ze Spiderem i wylądowaliśmy w barze "Jeff's" na dalszej części śniadania. Pokrzepieni, pojechaliśmy na konkurs "Mech Design Full Karton Mode On". Chodziło w nim o zbudowanie z kartonu, przy użyciu taśmy, nożyczek i np. butelek po wodzie mineralnej modelu dowolnej machiny przypominającej robota. Nasz projekt  bazował na figurce do gry Warhammer 40.000

Organizatorzy nie przewidzieli jednak, że trafią im się wyćwiczeni w takich konkursach uczestnicy. Ja jestem modelarzem, Spider też świetnie sobie radzi z narzędziami, obaj mamy niezła wyobraźnię, a Adamowi nie brakuje dobrych pomysłów. Pomagał nam Gżdacz, czyli pomocnik organizatorów, jaki wszedł do naszej drużyny, korzystając z tego że akurat skończył się jego dyżur. Tak oto powstał nasz model, zakładany na Spidera, który go autentycznie do robota upodabniał. Pozostałe dwie drużyny pracowały nad równie ciekawymi projektami: jedna ubierała dziewczynę Adama, Magdę, w strój przypominający nieco kostiumy "Power Rangers". Trzeci projekt zakładał zbudowanie makiety dużego robota, ale bez udziału kogokolwiek w środku w charakterze napędu.

Prezentacja odbyła się na holu, dodatkowo musiałem objaśnić szanownej publiczności, jakimi walorami dysponuje nasz model. I niespodzianka - zdobyliśmy pierwszą nagrodę!  Z plikami kredytów pognaliśmy do sklepiku konwentowego. Z radością wymieniłem swoje karteczki na figurki, komiks o Jeżu Jerzym oraz album o produkcji filmów SF w latach 50., konkretnie o modelach, jakie były w nich używane. Z racji udziału w konkursie uciekły nam dwa punkty SW: efekty specjalne w SW i musztra prawdziwych szturmowców. Najlepsze było jednak przed nami: zakładanie zbroi szturmowca na czas. Adam, nasz współtowarzysz ze zmagań na konkursie konstruktorskim, dostał zbroję kogoś o głowę wyższego i wyglądał w niej nieco zabawnie. Ciekawe, że ta sam zbroja nie chciała się dopiąć na Dohu...- według prowadzącego konkurs Durana, był zbyt schwarzennegerowaty. Niestety nie obejrzeliśmy do końca zakładającej na siebie białe detale zbroi eterycznej dziewczyny... bo mając w planie obiad i zakupy w Empiku wyruszyliśmy ze Spiderem z hotelu na dworzec. Trwało sprzątanie, widać było, że Polcon dobiega końca...

Po  obiedzie i wizycie w Empiku trafiliśmy ze Spiderem na peron, gdzie stała Achika, Alan, Wiktoria oraz Neratin z Agnieszką. Znalezienie wolnego przedziału nie nastręczyło nam kłopotu. I tak to na wymianie wrażeń i oglądaniu trofeów z konkursów przeszła nam cała podroż.

Na pewno był to konwent znacznie obiegający od tych, na jakich bywałem: z racji nagłośnienia w popularnych mediach, które dotąd traktowały fantastykę i jej wielbicieli nieco po macoszemu, także z powodu miejsca - nowoczesnego centrum konferencyjnego przy hotelu "Gromada". Tegoroczny Polcon jawi się jako zapowiedź zmian czekających nas w przyszłości. Oby jak najszybciej udało nam się przekroczyć barierę między konwentami w szkołach czy na uniwersytetach, a organizowanymi w takich miejscach jak to, i obyśmy szybko przyzwyczaili się do bogatej oprawy takich spotkań, może nieco innej formy...

Jak na każdym konwencie miało miejsce kilka potknięć: choćby materace zamiast łóżek, dla tych, którzy zdecydowali się spać na wspólnej sali. Jak widać zorganizowanie i skoordynowanie tak dużej imprezy nie jest łatwym przedsięwzięciem. Liczba 2177 osób budzi respekt. Warto na to zwrócić uwagę i opinie serwować z umiarem. Z czasem i tak będziemy pamiętać tylko dobre rzeczy - tak mówią starzy konwentowi fejmusi.

Póki co, pamiętajmy, że atmosfera na konwencie zależy od nas - jego uczestników...

A teraz, drogi czytelniku, niczym w "Wesołych przygodach Robin Hooda" Roberta Pyle'a moja opowieść dobiega końca. Do zobaczenia na Polconie za rok...

 

 

Zobacz także:


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...