Fragment zbioru opowiadań "Astralnia"

Autor: Zuzana Minichova Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 10-08-2007 14:22 ()


 

Skorupy padające z nieba

 

Leciał sam i niebo należało tylko do niego. Pędził nad złożonym wzorem, który, gdyby tylko Epidexio trochę opadł, zamienił się w krainę... Nie miał zamiaru opadać. Jeszcze nie teraz.

Leciał ku słońcu. Niczego więcej nie potrzebował. Czuł wysokość, złote oślepiające światło, wiatr od morza... automatyczną pracę mięśni klatki, z których po całym ciele rozchodziło sie ciepło przyjemnego wysiłku. Lekkość. Siłę skrzydeł.

Nigdy się nie męczył, nigdy mu się to nie sprzykrzyło. Najchętniej spędziłby całe życie na skrzydłach, w objęciach powietrza. Ale wcześniej niż mu się wydawało, przeznaczony czas minął a błękit nieba zastąpiła ciemność.

 

***

 

            Znalazł się między szarobrązowymi ścianami komórki a białą mgłą z kilku niedokończonych snobrazów. Komps dawno odleciała. Jej podziękowaniem był ten cudowny kawałek nieba, chwila latania... Nigdy nie czekała, aż Epidexio się przebudzi. Nikt nie czekał - dlaczego miałby żądać tego akurat od niej? Dlaczego miałby zmuszać kogokolwiek, żeby z nim dzielił gorzki smak rozczarowania?

            Przez na wpół otwarty wlot do boksu Epidexia zielenił się znajomy widok - pofałdowana głębia koron drzew, ciągnąca się od podnóża jego skały aż po horyzont. Tych drzew nigdy nie dotknie, za ten horyzont nigdy tak naprawdę nie zajrzy. Dławiło go poczucie krzywdy. Co innego może czuć ktoś, kto wierzył, że żyje a potem do niego dotarło, że ten lot należy do kogoś innego? Niesprawiedliwość! Uderzył pięścią w ścianę a potem, w drugiej ręce chowając zmiażdżoną dłoń, zrezygnowany usiadł na podłodze.

            Wiedział, że za chwilę mu minie. Potem zabierze się za następny snobraz.

 

            ***

 

            Praca uspokajała go, chociaż cały czas musiał oglądać swoje grube, mięsiste palce. Ich czułe opuszki śmigały pomiędzy półprzeźroczystą, ciągnącą się materią włókna. Gdy splatały siatkę wyobrażeń a do tekstury wkładały emocjonalne sekrety, wydawały się Epidexiowi całkiem ładne. Takich rzeczy cienkie kończyny lotników nie byłyby w stanie dokonać.

            Wzruszał go widok powstającego snobrazu. Błękitne, opalizujące struktury wywoływały w myślach szczególny rezonans. Lotnicy mieli dla tego nazwę - indukcja telepatyczna. Wymyślili ją dla nich cudzoziemcy z innych planet, ci, którzy snobrazy Epidexia często i chętnie wymieniali na inne rzeczy. Podejrzewał, że nawet oni sami nie wiedzą, jak naprawdę działa indukcja telepatyczna - po prostu nie znieśliby, gdyby ten efekt nie został jakoś nazwany.

 

***

 

"Chciałbyś zobaczyć cudzoziemców?" pewnego dnia zapytał Kanenas - lotnik, który mu tego roku przynosił jedzenie. Ciągle o coś pytał - fascynowała go odmienność Epidexia.

"Właściwie, dlaczego nie," Ciekawość nie raniła go i podobało mu się, że ktoś z nim rozmawia na tematy nie związane z interesami. Obecność lotnika sprawiała mu przyjemność - kątem oka podziwiał jego zgrabne kształty i pozwalał się inspirować.

Lotnicy byli bez wyjątku cudownymi i delikatnymi istotami, o szczupłej sylwetce, z długimi rozczłonkowanymi kończynami. Oczy złożone z tysięcy światłoczułych ommatidiów świeciły zielonym blaskiem i nie zdradzały uczuć ich właściciela. Te można było odgadnąć po ruchach chitynowych płytek aparatu ustnego, ruchów czułków albo po tonie głosu, ale nawet Epidexio, który żył z nimi już wiele lat, często nie odgadywał ich prawdziwego nastroju. Lotnicy we wszystkich okolicznościach zachowywali się uprzejmie - ich złożone maniery towarzyskie podkreślały wrażenie delikatności. Kanenas wyjmował sobie teraz nieistniejący brud z bogato roagałęzionych macek, co sygnalizowało pewien stopień zainteresowania.

            "Wiesz, że..." Zawahał się, czy ma kontynuować, ale nie wytrzymał: "są do ciebie trochę podobni? Może nawet bardziej niż my..."

            "Tak?" - Epidexio podniósł wzrok od pracy z niecierpliwym pytaniem. Tego mu jeszcze o cudzoziemcach nie mówili.

            Kanenas nie potrafił ukryć zakłopotania. "No, właściwie... Są tacy..." Lotnicy zawsze mówili Epidexiowi, że jest wyjątkowy, wręcz talent tysiąclecia. Nigdy nie wyrazili choćby najmniejszej oznaki wstrętu, chociaż ich, istoty z wysoko rozwiniętym zmysłem piękna, nie mogła nie razić ta różnica. Kanenas dobierał słowa z największą ostrożnością: "Ich skóra... jest różowa i miękka, bez połysku. A niektórzy są wręcz zieloni. Rozróżniamy więcej typów cudzoziemców, niż to sobie możesz wyobrazić. Ale ci, o których mówię... też mają oczy prostej konstrukcji, komorowe, jak ty. Sami nie latają. Są... ciężsi, no... kręcił się i nerwowo gładził żyłki na skrzydłach, "wybacz mi to sformułowanie... trochę wodniści-"

            Epidexio miał już dość usprawiedliwiającego bełkotu.

            "Nie przejmuj się tym!" - nie wytrzymał prędzej, niż tego chciał. "Ja wiem, ja wiem, jaki jestem i już się z tym prawie pogodziłem!"

            "Jesteś piękny dzięki temu, co tworzysz," odpowiedział szybko Kanenas. Epidexio wiedział, że naprawdę tak myślał ale wbrew temu bardzo go te słowa irytowały.

            "Odleć już. Muszę się skoncentrować."

 

 

***

 

            Wtedy chciał być sam. I większość wolnego czasu spędzał wyczekując chwili, kiedy ktoś  przyjdzie go odwiedzić. Kiedy Epidexia czasem zmęczył widok głębin najnowszego snobrazu, wytężał wzrok w dal, z nadzieją, że ujrzy punkt zbliżający się w trzepoczącym locie. Nadstawiał uszu, czy wśród szumu wiatru nie usłyszy z boku albo z góry dźwięku rozedrganych skrzydeł i wyobrażał sobie, jak u wlotu jego boksu staje jedno z tych uosobień elegancji. Oczekiwanie trwało czasem bardzo długo ale na koniec zawsze ktoś sie zjawiał. Epidexio nie wiedział, co znaczy brak klientów.

 

 

            ***

 

"Dzień dobry." Oszczędnym ruchem złożyła skrzydła za plecy i z uśmiechem spojrzała nań lśniącymi złożonymi oczyma. "Jestem Omichlin."

"Epidexio. Witaj."

"Dziękuję," W uprzejmym geście lekko schyliła głowę i przeszła dalej, w stronę ukończonego dzieła. "Jak widzę, przybyłam dokładnie na czas. Jest wspaniały. O, bogowie..." chwilę stała bez ruchu przed snobrazem, z wyrazem zachwytu na twarzy. Potem zwróciła się do autora: "Jest wolny?"

Tak bardzo chciałby mieć w swoim boksie chociaż jeden gotowy snobraz. Często obiecywał sobie, że właśnie ten zostawi dla siebie, ale zawsze odpowiadał tak samo:

"Wolny, oczywiście. Domyślam się, że zna pani cenę."

Wkrótce latał nad połoninami z wiatrem u boku a niebo należało tylko do niego.

 

***

 

Nie znosił powrotów. Okrutnych i nieuchronnych. Im dłuższy i bardziej piękniejszy był lot, tym bardziej bolesne przebudzenie. Pierwsze otworzenie oczu. Natrętna rzeczywistość. Uciążliwe uczucie własnego spasionego ciała.

Stała nad nim i przyglądała mu się badawczo: "Wszystko w porządku?"

Nie zdobył się na nic mądrzejszego niż: "Tak, pani tutaj?"

Wyglądała na zmieszaną: "Powinnam odlecieć? Chciałam tylko wiedzieć... Ale jeśli przeszkadzam, to ja już lepiej pój-"

"Nie, nie, w żadnym wypadku," przerwał jej szybko. "Proszę się pytać o wszystko, co panią interesuje..."

Rozmawiali o technice snobrazów i Omichlin obserwowała go podczas pracy. Roztrząsali teorie oddziaływania struktur na psychikę, jak mogą to odbierać cudzoziemcy, skoro mają zupełnie inny mózg... Co widzą mistycy, którzy podczas medytacji całe dni koncentrują się na jednej pętli...

W towarzystwie Omichlin wieczór nadszedł zbyt szybko. Musiała lecieć, żeby zdąrzyć do domu przed zmrokiem. Po sobie zostawiła tylko nastrój melancholii i nadzieję, że jeszcze wróci.

 

***

 

            "Otaczanie się pięknymi przedmiotami należy do naszych największych zamiłowań," mówiła zawsze, kiedy rozmowa przeszła na to, jak często odwiedza boks Epidexia.

            Omichlin płaciła zazwyczaj więcej. Specjalnie na zapłatę wynajdywała egzotyczne miejsca i intensywne uczucia, choć wiadomo było, że Epidexio zadowoliłby się i zwyczajnym lotem nad morzem. "Traktuj to jako specjalną nagrodę od wdzięcznego klienta," śmiała się. Dla niej zaczął się budzić z radością.

 

***

 

Cudzoziemców było czterech. Dwóch różowych i dwóch siwozielonych. Prawdopodobnie sami ważni i dobrze płacący mężczyźni, pierwsi, którym lotnicy w ogóle pozwolili tak bardzo zbliżyć się powstania snobrazów. Przylecieli w otwartych noszach i wyglądem dokładnie odpowiadali opisowi Kanenasa. Lotnik przedstawił ich ale Epidexio  ich imiona.

Chcieli wszystko zobaczyć. Obejrzeli boks i znacząco coś między sobą szeptali. Kanenasa to denerwowało, bo z ich mowy nie rozumiał ani słowa. Potem przeszli na język lotników - różowy cudzoziemiec delikatnie zapytał Epidexia, czy jest zadowolony.

"Dlaczego nie," naturalnie odpowiedział.

Czy na przykład nie czułby się lepiej w większym lokum.

Cudzoziemiec starał się opisać luksus, w jakim żyją artyści z jego świata. Kanenas zajął  obronną pozę, ale nie uderzył, dopóki nie padło pytanie wprost:

"A nie chciałby pan lecieć z nami? Spełnimy wszelkie żądania, nasze możliwości-"

Kanenas oburzył się: "Skandal!" Ze złością rozpostarł skrzydła i w komorze od razu zrobiło się o wiele mniej miejsca. Z pewnością dostał instrukcje, że ma się w stosunku do gości zachowywać z maksymalnym szacunkiem, ale taka bezczelność przekraczała wszelkie granice. Ostrzegawcze czerwone pola mówiły jasno nawet dla gości z innych planet.

"Proszę wybaczyć, nie chciałem pana urazić," tłumaczył się cudzoziemiec. Kto wie, czy kiedykolwiek widział tak oburzonego lotnika. Kanenas zawstydził się i z przesadną starannością zaczął składać skrzydła z powrotem. Drugi mężczyzna nie spuszczał jednak wzroku z Epidexia i powtórzył pytanie: "Na pewno nie chciał by pan lecieć z nami?"

"Nie," odpowiedział bez namysłu. Do kraju, gdzie całą resztę życia mógłby na niebo tylko patrzeć?

Ludzcy goście po tym incydencie zachowywali się tak, jak gdyby nic nie zaszło. Kanenas  uspokoił się jednak dopiero wtedy, kiedy przenieśli uwagę na nieukończone dzieła. Cudzoziemcy nawzajem tłumaczyli sobie znaczenie naszkicowanych struktur i szukali języka prastarej uniwersalnej symboliki. Kanenas powtórzył klasyczne przysłowie lotników o tym, że prawdziwe piękno rodzi się z niespełnionego pragnienia a oni z zamyślonymi twarzami kiwali głowami. Jednego z różowych mężczyzn wciąż nie opuszczała ciekawość. Łagodnie odwrócił się do Epidexia:

"Czym właściwie płacą panu za pańską pracę?"

I nie czekając na odpowiedź półgłosem wymieniał, jakie kosztowności dają lotnikom ludzie za jeden snobraz. Przekonywał go, żeby nie pozwalał sobie sprzedawać obrazu taniej, niż jest on tego wart.

"Przy swojej pozycji może pan zażądać czegokolwiek a oni muszą to panu dać. Jeśli spróbują odmówić, proszę nie zapomnieć: tam gdzieś," wskazał w górę, "czeka mnóstwo ludzi, którzy chętnie zapłacą każdą cenę."

Możliwe, że ten różowy cudzoziemiec chciał jedynie sprawiedliwości dla artysty, może jednak próbował zasiać konflikt między nim a lotnikami. Tego Epidexio nigdy się nie dowiedział. Ale słowa wrosły mu w pamięć. I zaczęły kiełkować.

 

***

 

            Nowy plan nie pozwalał mu zasnąć. Epidexio zacięcie walczył ze sobą. Czym właściwie ryzykujesz? Pytał się głos w jego głowie. Co właściwie masz? Zamiast odpowiedzi mógł z tysiąca wątpliwości wyciągnąć tylko kolejne pytania. Spod jego rąk wychodził właśnie największy snobraz, jaki kiedykolwiek stworzył. Tkał prędko i prawie bez odpoczynku, w cudownym podnieceniu. Czasem się bez powodu śmiał, czasem długimi krokami nerwowo przemierzał swój boks.

 

            ***

 

            "Ten snobraz jest wyjątkowy," mógł wreszcie wygłosić a Omichlin z podziwem przytaknęła. Uwielbiał jej radość. Powiedziała, że z tego snobrazu promieniuje energia, radość i jeszcze coś, czego nie potrafi do końca wyrazić, uchwycone jakby w locie...

            "Włożyłem do niego więcej, niż do jakiegokolwiek innego dzieła. Wiesz, dlaczego?"

            "Nie wiem, powiedz," spytała, a oczami wciąż błądziła po białych wzorach.

            "Sprzedam go jedynemu lotnikowi pod słońcem. Za jedyną możliwą cenę."

            "Tak?" Spytała Omichlin z uśmiechem, ale kiedy zobaczyła jego minę, spoważniała. Małe i ciemne oczy Epidexia lśniły. Mówił:

            "Tobie, Omichlin. Za ślubny lot."

 

***

 

„Nie."

Obraził ją. Był już pewien. Może naruszył tabu. O podobnych rzeczach z nim nie rozmawiali. Wszystko, co wiedział, dopowiedział sobie z zasłyszanych fragmentów. Lotnicy byli w tym temacie bardzo powściągliwi. Epidexio najchętniej ustąpiłby ale tym razem nie mógł. Postawił zbyt wiele. Próbował czytać z jej twarzy. Zmieszanie? Smutek? Gniew na niego? Czy na siebie?

"Chyba popełniłam poważny błąd," powiedziała omijając jego spojrzenie.

"Zrozum, że nie mogę spuścić z ceny," tłumaczył rozpaczliwie. Muszę-"

"Ja... zaszłam za daleko..." potrząsnęła głową. Albo zbyt blisko? "Wybacz... Żegnaj." Odwróciła się, rozłożyła skrzydła i skoczyła z krawędzi wlotu. Epidexio krzyczał jeszcze za nią coś rozdzierającego serce ale zbytecznie. Pośpiesznym ruchem w prawo i do góry zniknęła mu z oczu. Klęczał bezsilnie nad olbrzymią przepaścią i pragnął polecieć za nią. Wiedział dokładnie, jak to jest rozpostrzeć skrzydła i poddać się prędkości. Ale jego ociężałe ciało spadłoby w dół niczym kamień. Nienawidził go.

Nienawidził wszytkiego, czym był. Odpychający. Inny. Chory bez nadziei na uzdrowienie. Pająk w niewoli własnej sieci. Wściekle targnął się na swój najwspanialszy obraz i szarpał. Zniszczenie wszystkich gotowych struktur zajęło mu ledwie kilka chwil. Potem wdeptywał białe włókna w podłogę i płakał nad sobą.

Pająk bez nadziei na babie lato.

 

***

 

Kiedy nadleciał lotnik z obiadem, w boksie panowała cisza jak po burzy. Epidexio siedział na brzegu wlotu i machał nogami.

"Na wszystkich bogów!" Kanenas osłupiał, gdy zobaczył to spustoszenie.

"Jestem potworem."

„Epidexio!"

"Dlaczego nie mogę zachowywać się jak potwór?"

„Epidexio. Spotkałem ją i opowiedziała mi o tym, co się stało. To nieodpowiedzialna-"

"Rozkażesz, żeby wróciła."

"Nie mogę."

Uciekł się do szantażu: "Jeśli chcesz, żebym jeszcze kiedykolwiek przełożył dwa włókna na krzyż, przekażesz jej, że ma przyjść."

"Omichlin jest-" lotnik ugryzł się w język i dokończył: "istota wolna."

"Dobrze. Kupcie mi od cudzoziemców mały pojazd latający, to sam za nią polecę."

"Tak się nie da."

"Ależ da się, tylko wy tego nie chcecie. Dlaczego właściwie? Bo prawdziwe piękno powstaje z niespełnionych marzeń? Nie dostaniecie już żadnych snobrazów!"

"Epidexio, uspokój się."

"Chcę rozmawiać z cudzoziemcami."

"Nie."

"Nie? To chcecie mnie tu więzić?"

Kanenas wzruszył ramionami: "Myślę, że sobie pójdę i wrócę dopiero, jak da się z tobą normalnie rozmawiać. Mam nadzieję, że do tego czasu twoja gorąca głowa o parę stopni ostygnie."

            Został sam i wcale mu to nie przeszkadzało. Jak przyleciał jakiś klient, Epidexio oznajmił mu, że z pracą definitywnie skończył, ale dla potencjalnego kupca może wykonać swój ostatni snobraz, wyjątkowo za jeden sprawny pojazd latający. Oni w zadziwieniu kręcili głowami i odlatywali z wyrazem niedowierzania na twarzy. Żaden z nich niczego mu nie obiecywał. Potem oferował małe snobrazki w zamian za klika odpowiedzi. Ale chociaż widział, jak bardzo chcięliby dostać jego prace, lotnicy o swoim życiu prywatnym ciągle milczeli.

            "Nie możesz powiedzieć? Dlaczego nie możesz? Kto ci wiąże usta?"

            Cisza.

            Tak zakończyło się kilka prób rozmowy a kiedy nowina się rozeszła, klienci stopniowo przestali przylatywać. Zostawili go w spokoju, wierząc, że tęsknota za lataniem wyleczy go z uporu - uzyskali jednak efekt odwrotny. Zdecydował się postąpić o krok dalej.

 

***

 

            Na drugi dzień Kanenas znalazł jedzenie nietknięte. Udawał, że nie przykłada do tego wielkiej wagi, ale Epidexio znał go zbyt dobrze, żeby dać się oszukać. Kanenas zaczynał się poważnie martwić. Epidexiowi nie było go żal. Niedawno pokazali mu, jaką mają nad nim przewagę i że nie brzydzą się jej użyć. Chcecie wojny? To będziecie ją mieć. Tylko czekajcie.

            Głodówka tak naprawdę nie sprawiała mu większych problemów, chociaż jeszcze nigdy w życiu nie zostawał bez jedzenia dłużej niż pół dnia. Przy bólach żołądka mówił sobie: "No cierp, okropne ciało. Nigdy cię nie chciałem. Cierp." Oprócz tego nie nawiedzało go nic specjalnego poza odrobiną słabości i uczucia kryształowo czystej głowy. Brakowało mu działania, ale nie aż tak bardzo. Wyglądało właściwie na to, że Kanenas traci o wiele więcej.

"Epidexio, musisz jeść. Inaczej stracisz siłę."

"Na co mi siła? Żebym wam tkał snobrazy? Wybij to sobie z głowy!"

"Epidexio, wiesz, że zależy nam na twoim zdrowiu," zaczął lotnik troskliwym tonem. "Ty jeszcze nie rozumiesz, co znaczy niedożywienie. Jak tej głodówki nie przemyślisz, mogą ci zacząć wypadać włosy i zęby. Będzie ci widać kości. Popsuje ci się wzrok. Wiesz, że możesz nawet zwariować? I to już całkiem niedługo. Zaniedbany organizm-"

            "Mam gdzieś ciebie i mój organizm. Idź precz," odpowiedział apatycznie.

            "Dobrze," próbował się targować: "Pójdę sobie, ale jak zjesz przynajmniej połowę kaszy."

            "To sobie zostań." Epidexio padł niczym trup na brzegu wlotu i czekał. Ignorował próby negocjacji. Pozwolił, żeby czas płynął. Jeśli akurat nie myślał o tym, co teraz robi Omichlin, wspominał swoje ulubione loty a czasem ogólnie rozmyślał nad życiem. Albo spał. Albo obserwował obłoki, zapadanie zmroku i świtanie, w nocy gwiazdy... Niebo nigdy nie było nudne. Gdy już stawali się zbyt dokuczliwi, probował przeganiać psychiatrów lub Kanenasa kilkoma nienawistnymi słowami. Za każdym rozczarowanym odlotem rozkoszował się zwycięstwem.

 

***

           

            Później brak działania całkowicie przestał mu dokuczać. Nie chciało mu się już nawet otwierać oczu. Przynajmniej mógł sobie wyobrażać to, co chciał. Omichlin. Latanie... Słuchał wiatru i odległego szumu drzew. Czasem zarejestrował nad sobą jakieś głosy.

Nieszczęsny Kanenas kłócił się z kimś:

"Doktorze! Pan musi mu to dać w żyłę, inaczej dojdzie do katastrofy!"

"Już panu mówiłem. Sam podjął decyzję. Jestem lekarzem a nie bogiem, żebym mógł rozstrzygać o losie innych. Moja moralność zabrania mi działać wbrew woli pacjenta."

"Według pana moralnym jest zostawić go tak... tak... Proszę sobie przypomnieć jego dzieła!"

"Ma swoje prawa, jak każdy inny."

"Ale proszę pana, przecież to jest tylko-"

"I wierzę, że nas jeszcze słyszy."

"Niech sobie słyszy. Skoro już nic się nie da zmienić..."

"Nie da. Ale niech pan na to spojrzy z drugiej strony. Ma się na co skarżyć? Wbrew wszystkiemu jego wiek tworzy najdalszą granicę, do której byliśmy w stanie dociągnąć długość życia."

Kanenas prychnął na znak sprzeciwu.

Doktor pożegnał się a wokół znów zapanował spokój.

 

***

 

Czuł potworne zmęczenie, nawet wtedy, kiedy nic nie robił. Nie chciało mu się nawet oddychać. Coraz częściej zapadał w sen. Stany półdrzemki przeplatały się z majakami. A za każdym razem pozostawało szczególne uczucie jakby to wszytko traciło jakikolwiek związek z jego osobą.

Leciał nad zieloną krainą. Znowu dostrzegał ją doskonałymi zmysłami lotnika. Pole magnetyczne, widok złożony z tysięcy barwnych poletek (wzbogaconych o lśniący ultrafiolet), prąd i ledwie odczuwalne falowanie powietrza, suma wszystkich smaków i zapachów, wszystkiego, co uniesie wiatr... Spod chmur nagle wyłonił się olbrzymi potwór, otworzył dziób-

Usłyszał nadchodzącego Kanenasa z jakimś człowiekiem. Kolejna kłótnia.

"Mówił pan, że mu to chętnie wstrzyknie! Dostał pan zapłatę! Obiecał pan!"

"Nie wiedziałem, ale przyszedł pan do mnie zbyt późno! Zbyt długo nie dostawał hormonów. Miał go pan karmić, choćby siłą. Teraz już nawet dziesięciokrotna dawka niczego nie naprawi. Chce go pan niepotrzebnie skrzywdzić?"

"Nie, tego nie..."

Widział namiętny ślubny lot Omichlin. Zazdrościł nieznajomemu mężczyźnie. Widział ślubną sień ozdobioną snobrazami. Męcząco długie składanie jaj. Uśmiech wyczerpania na martwej twarzy Omichlin.

 

***

 

"Wstań, Epidexio, to koniec."

Głos, który go zbudził ze snu, należał do Kanenasa i brzmiał wyjątkowo chłodno.

"Porzuciłeś wszystko, co czyniło, że twoje życie wyjątkowym. Spójrz na siebie."

Epidexio otworzył oczy a świat składał się z tysięcy świetlistych strzępków. Już rozumiał. Miał ochotę śmiać się i jednocześnie płakać, ale na razie nie wiedział, jak w tym nowym ciele w ogóle się poruszać. Darł przeźroczystą błonę, którą był pokryty i zaczynał mieć wrażenie, że za chwilę zacznie się śmiać. Dokonał zmartwychwstania. Słuchał cierpkich uwag Kanenasa, pozwalał im odbijać się od nowego twardego chitynowego szkieletu. Czy jest sens wypominać lotnikom swój życiowy zawód? Nie rozumiesz, chciał powiedzieć. Ale po co?

Byłeś wyjątkowy, stworzyłeś skarb. Teraz już nic nie stworzysz."

            Epidexio powoli wstał. Niezgrabnymi cieniutkimi rękami spróbował rozpostrzeć swoje skurczone świeże skrzydła.

 

 

Uzdrowiciel

 

            Siedział w przedziale przepełnionego wagonu trzeciej klasy i nie dawał się rozpoznać. Zawsze gdy tego chciał, nie poznawali go. Był dla nich tylko zwykłym podróżującym, któremu poświęcają najwyżej jedno przelotne spojrzenie. Szary, nieciekawy człowiek. Takim pragnął być od czasów, kiedy naprawdę zaczęło do niego docierać, dlaczego między nim a galaktyką przebiega elektryczne ogrodzenie rezerwatu. Od tego czasu upłynęło wiele lat a jemu udało się dużo zmienić, ale tego najważniejszego nie. Nie był zwyczajny i nieciekawy. I nie był człowiekiem.

            Złamane oparcie uciskało go a gwiazdy na końcu nieskończonej kosmicznej nocy już od trzech i pół godziny przedstawiały dokładnie ten sam obraz. Większość podróżnych spała a ci, którzy nie mogli, roztaczali wokół swoje aurę znudzenia i złego nastroju. Jolvemu to jednak nie przeszkadzało. Uśmiechał się. Przed jego wewnętrznymi oczami przewijały się twarze kolonistów z Tasivon a w uszach dźwięczały mu słowa podziękowania.

            Ludzie, wyleczeni z najróżniejszych chorób. Ci, którym lekarze już nie dawali szans. Sparaliżowani, którzy odzyskali władzę nad swoimi kończynami, ślepi, którzy znów mogą widzieć. Ufali mu a on ich nie zawiódł. Jeszcze nigdy. Wystarczyło kilka uzdrowicielskich dotyków a utracone zdrowie powracało. W czasie, kiedy mógł sobie pozwolić odsłonić prawą twarz, nazywano go Jolvy Uzdrowiciel i w tym przydomku brzmiał szczery podziw.

            "Nie ma już żadnych wolnych miejsc," zaznaczył człowiek który siedział przy oknie i nawet nie trudził się podnieść wzroku znad książki. Mężczyzna, który właśnie niekulturalnie wdarł się do środka, nie zwracał na niego uwagi. Przeleciał wzrokiem po twarzach podróżnych, jakby kogoś szukał.

            Ledwo Jolvy uświadomił sobie, co się dzieje, cudzoziemiec bez wysiłku podniósł go z siedzenia i potrząsnął nim jak brudną szmatą.

"Uzdrowiciel niby! Obłudnik i morderca!!!" warknął mu z niepokojącej bliskości w twarz. "Miała nawrót. I już z tym nie chciała dalej żyć. Sama z tym skończyła... Mogła być szczęśliwa, gdybyś nie przyszedł ty z tymi sztuczkami, zaklęciami i płonymi nadziejami!"

Jolvy chciał powiedzieć coś w rodzaju, że to nie możliwe, ale był w szoku i dusił go własny kołnierz. Wysilił się na wystraszone syknięcie, którym naturalnie nic nie osiągnął. Ręka, która trzymała go w powietrzu, nie puściła. Ten człowiek nie przyszedł szukać wyjaśnień.

"Panie, to już chyba wystarczy," zaznaczył czytelnik, któremu przeszkodzono w lekturze, ale mężczyzna zignorował go. Spojrzeniem pełnym wściekłej nienawiści mierzył swoją ofiarę.

"Przez ciebie już nikt nie umrze, wierz mi!"

Ostatnie słowo podkreślił surowym uderzeniem w twarz. Jolvy poczuł ciepłą strużkę krwi, jak ścieka mu od nosa do ust i w dół, po brodzie; nie stracił jednak przytomności. Z każdą kolejną chwilą, która następowała po dalszych ciosach, coraz bardziej tego żałował.

            Po pewnym czasie, zaczęli niecierpliwić się pozostali podróżni, ale mężczyzna ignorował ich. Nikt nie ryzykował powstrzymać jego poczynań. W większości patrzyli w innym kierunku. W końcu ręka musi się kiedyś zmęczyć.

Kiedy kilka niebiesko-fioletowych kropli spadło na strony książki, jej posiadacz stracił cierpliwość i wyprostował się ukazując swe imponujące gabaryty. Chwycił cudzoziemca za łokieć: "Ani sekundy dłużej! Ani sekundy dłużej nie będzie pan tu robić burdelu!!!"

Zbite ciało przy upadku jeszcze raz uderzyło o twarde siedzenie, ale Jolvy cieszył się, że jest na pewnym gruncie. Czuł, jak mężczyzna nad nim próbuje uwolnić się z uścisku, co przynosiło tylko kolejne siniaki na ręce. Najszybciej, jak potrafił, wyskoczył z przedziału i kuśtykając, rzucił się do ucieczki przez korytarz, żeby tylko zwiększyć odległość między tamtym a sobą.

            Przykucnął w kącie toalety. Słyszał, jak oficer ochrony odprowadza gdzieś cudzoziemca. Ze wszystkich sił próbował uporządkować eter myśli. Ta ubikacja jest naturalnie cała zajęta a ten niebieski kolor na podłodze, to nic takiego... Idźcie wszyscy w spokoju dalej. Ja tu potrzebuję kilku minut, żeby się w spokoju zregenerować. Nic się nie dzieje...

            Gdy już energię, wywołaną strachem i bólem spławił krwiobieg Jolvy'ego, nastąpiło zmęczenie. Powiedziało mu, że już nie musi się męczyć czujnością. Zapadka w drzwiach będzie go chronić przez resztę drogi. Pogodził się z myślą, że kilka następnych godzin spędzi w ciasnej przestrzeni toalety a jego siedzeniem będzie klapa pojemnika na śmieci.   

            Właśnie taki moment odpowiedni jest na wewnętrzne światy. Gdy świat zewnętrzny staje się nie do zniesienia. Wbrew temu, że Jolvy opuścił swój lud i jego wspólne sny, nigdy nie przestał odczuwać potrzeby ucieczki. Chociaż wyparł wiele z podstawowych punktów filozofii jolvych, nie potrafił pozbyć się jej całkowicie. Skąd wziąłby siłę, żeby skazać się na dożywcie w jednej rzeczywistości, skoro ma nią być właśnie rzeczywistość pełna ludzi?

            Odprężył się i przymknął oczy. Na twarzy czuł przypływ świeżego powietrza a pod sobą sypki piasek. Wszystkimi porami chłonął harmonię, która promieniowała z kraju granatowych wydm. Dotknął piasku, przesypywał mu się między palcami. Wstał i powoli, rozkoszując się każdym krokiem, podążył w kierunku najbliższej oazy. Nie pozwalał opanować się zniecierpliwieniu, chociaż wiedział, że ktoś idzie do niego z naprzeciwka. Jej skóra, typowo po jolvysku jasnoniebieska, cudownie łączyła się z barwą piasku. Patrzył, jak się zbliża, harmonijnymi ruchami, krokiem takim jak Yda... Nie miała twarzy ludzkiej ale te oczy należały do Ydy. I uśmiech... I może jeden z odcieni jej zapachu, tak jak ją zapamiętał.

            "Jesteś piękna," wysłał jej myśl.

            "Kocham cię," odpowiedziała. Wyciągnęła rękę i splotła swoje palce z jego. Po cichu przeszli na mowę ciała.

 

            "Szanowni podróżni. Państwa statek Międzyplanetarnej Komunikacji Publicznej, na linii 28-AN-235 w kierunku Aliassski Naljan właśnie szczęśliwie wylądował na stacji końcowej przy planecie Aliassski Naljan. Przed opuszczeniem pojazdu, prosimy, aby nie zapomnieli państwo sprawdzić swojego bagażu podręcznego. Prosimy również pamiętać, że należy pozostawić swój przedział dla innych podróżnych równie czysty i uporządkowany, jak był przygotowany dla państwa. Mamy nadzieję, że mieli państwo przyjemny lot. Powtarzamy, mamy nadzieję, że mieli państwo przyjemny lot. Szanowni podróżni..."

            Nie chciało mu się wychodzić. Bronił się przed tym. Ale świat zewnętrzny okrutnie i nieubłaganie przyciągnął go z powrotem. Do tłumu ludzi, z którymi trzeba się stopić, do pokrytego rdzą rakietoplanu tutejszego przewoźnika, chłodnego kosmodromu i miasta, przepełnionego tymi, którzy potrzebują jego pomocy. Przeciskając się do wyjścia, powrócił myślami do szaleńca, który się na niego rzucił i do jego martwej żony. Nie, przecież nawroty w ogóle nie wchodzą w grę. Więc jak to możliwe...? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zbyt wielu ludzi rozpraszało go. A on musi być dziś dwa razy bardziej uważny. Dwa razy bardziej szary i nie rzucający się w oczy.

 

Książę uśmiechał się. W ostatnim czasie było to coraz rzadsze zjawisko. Ale ta poranna przygoda w lesie, komu by to nie poprawiło humoru... Jako nałogowy myśliwy potrafił doskonale zrozumieć uczucia porucznika Straży Kolonialnej, gdy miał zdobycz, nazwijmy to na wyciągnięcie ręki służbowego wilczura i musiał obejść się bez niej tylko dlatego, że niechcący zapuściła się poza granice jego wpływów. Znalazła sobie to najwłaściwsze miejsce, gdzie padła wyczerpana - u nóg mężczyzny, który członków Straży Kolonialnej usuwał ze swoich terenów z największą radością. Księcia nigdy nie zachwycała myśl, że kilka kilometrów od jego łowieckiego pałacyku, wznosi się pod same niebo miasto brudnych kapitalistów w sąsiedztwie jeszcze brudniejszego kosmodromu. Takie właśnie chwile niewygodę położenia księstwa chociaż częściowo rekompensowały.

            Tak mu się zwalił na głowę. Zziębnięty, zmęczony i posiwiały desperat. Książę oddał go służbie - jak doprowadzą go do porządku, chętnie wysłucha jego historii a potem zadecyduje, co z nim dalej począć. Z figury nie wygląda, żeby miał bić rekordy w polu, w pracy, czy w boju. A książę miał w ostatnim czasie więcej poddanych niż mógł sobie na to pozwolić, biorąc pod uwagę wielkość państwa... Tylko, że bardzo niechętnie zwróciłby go kapitalistom.

 

"Historia życia. Hmm... Gdzie zacząć..."

            "Jeśli zapytam, dlaczego szła po ciebie Straż Kolonialna, z pewnością nie doczekam się odpowiedzi, prawda?"

Jolvy milczał. Oczyma duszy widział, jak przewijały mu się uczucia z poprzedniego dnia. Jak był bardzo zmęczony a oni przychodzili, następny, następny... Nieprzerwany strumień cierpienia... Kilku przyszło z powrotem, że niby wróciły im bóle. A potem się zaczęło. "Oszust! Oszust!" Ktoś zaproponował, że mu pokażą, co znaczy oszukiwać uczciwych ludzi a ktoś inny wezwał strażnika... Uciekał przez biedne dzielnice peryferii i końcem sił oparł się o ścianę bocznej uliczki. Wtopił się w mur tak, że nie powinni go zauważyć, ale w tłumie ktoś krzyknął: "Tam jest!" i Jolvy musiał kontynuować śmiertelną nagonkę... Przed strażnikami rozpierzchła się połowa tłumu prześladowców, ale to w cale nie był koniec...

"Jak nie powiesz, nie będę tego z ciebie wyciągać na siłę. Ale chcę wiedzieć jedno: masz jakiś uczciwy zawód?"

Jolvy opamiętał się: "Leczę. Choroby i rany wszelkiego rodzaju."

"W takim razie możesz nam się naprawdę przydać - jeśli mówisz prawdę. Mieliśmy tu jednego mnicha, który znał zioła i miał maści na wszystkie możliwe choroby... Dopiero, kiedy zmarł, doceniliśmy naprawdę, ile pomoc takiego znachora może oszczędzić pieniędzy i ludzkich żywotów. Stare baby i te ich zaklinanie więcej zaszkodzą aniżeli naprawią..."

Jolvy stracił pewność siebie ale nie dał tego po sobie znać. Zastanawiał się, jak temu przyjaznemu szlachcicowi wytłumaczy, że nie zna żadnych miejscowych ziół i nigdy nie mieszał maści. Zdecydował, że zostawi to na potem. Najpierw go przekona, że on podobnych rzeczy nie potrzebuje, żeby leczyć.

 

            Gościnność łowieckiego pałacyku działała na nerwy Jolvy'ego niczym balsam. Ciepłe jedzenie na codzień i wygodne łóżko co noc... Niemal mały raj w kosmosie. Mieszkańcy pobliskich wsi potrafili okazać wdzięczność nawet za wyleczenie nic nie znaczącej chrypki. Książę był inteligentnym i przyjemnym towarzyszem, więc Jolvy po długim czasie miał znowu z kim porozmawiać o filozofii. I nie tylko... W przeciągu kilku tygodni książę miał do Jolvy'ego takie zaufanie, że opowiedział mu o głównym źródle jego życiowego nieszczęścia. To, czego poza księżną nikt inny nie powinien wiedzieć. Rozpaczał, że skoro żadne jak dotąd wypróbowane środki nie przyniosły sukcesu, po krótkim wahaniu zgodził się przyjąć pomoc uzdrowiciela...

            Nie żałował.

 

Chociaż w innych okolicznościach książę był aż nadto rannym ptaszkiem, tego dnia przyszedł tuż przed południem. Oczy płonęły mu od entuzjazmu, gdy wpadł do komnaty z widokiem na las, którą przydzielili Jolvy'emu. Znalazł go, jak zawsze, stojącego przy otwartym oknie, sennie spoglądającego w dal.

"Nawet nie wiem, jak ci okazać moją nieskończoną wdzięczność."

Jolvy obrócił się zdziwiony. Starał się ukryć zakłopotanie formalną odpowiedzią: "Dziękuję, panie, leczenie jest moją misją. Cenię sobie, kiedy ktoś obdarza mnie zaufaniem."

Ale, Jolvy, fałszywą skromność odłóż na bok. Byłeś dla mnie ostatnią deską ratunku."

"No... o ile wiem, na pańskie problemy medycyna już od dawna zna wygodne rozwiązania."

Książę spoważniał: "Ludzka, ale przecież nie nasza. Wiesz przecież, Jolvy, że postanowiliśmy żyć w świecie, który wydaje nam się lepszy. Ale musimy za to płacić."

Naruszenie prawa oznacza w najlepszym razie wygnanie. Tylko niektórzy z wyższych warstw szlachty mogą pozwolić sobie na milczenie przemytników. Książę żył długie lata z ogromną pokusą - tak blisko do granicy, tak blisko do zdobyczy cywilizacji... Ale gdyby podobne praktyki wyszły na jaw... Znał zbyt wielu ludzi, którzy w jego przypadku wstawili by się za karą śmierci.

Lecz cóż. Ten problem mamy już za sobą, powiedział książę. Dzięki Jolvy'emu zaczynał po długich latach znowu przyzwyczajać się do myśli, że to co spisał król z kapitalistami, nie było w cale złym pomysłem.

"Jolvy, z ciebie jest dziwny, stary tułacz i szarlatan... Ale, muszę przyznać, że te twoje praktyki działają. I podobasz mi się. Mianuję cię moim osobistym znachorem, co ty na to? Dożywotni tytuł i pensja w złocie, spokojne, dostatnie życie na stare lata..."

Uzdrowiciel pokręcił głową ze smutnym uśmiechem. Starał się znaleźć odpowiednie słowa, którymi mógłby odmówić, nie urażając jednocześnie. Proszę zrozumieć, w całym wszechświecie są ludzie, którzy potrzebują moich umiejętności... Nagle jednak w jego wnętrzu odezwał się długo tłumiony głos: "Móc tak zostać... Czyż nie było by to cudowne? Przemawiało z niego wyczerpanie przez te wszystkie lata świetlne, kiedy tułał się od gwiazdy do gwiazdy. Oczywiście, było by to piękne. Jolvy miał jednak na podobne pytania zawsze tylko jedną odpowiedź.

"Doceniam pańską propozycję, ale... Wie pan, tak nie można. Uzdrowiciel nie może zostać w jednym miejscu."

"Hmm, pewnie masz rację. Wy, uzdrowiciele jesteście jak wędrowne ptaki," książę zamyślił się i przypomniał sobie te wszystkie widoczne oznaki niepokoju, którym starał się nie przypisywać żadnego znaczenia. To wieczne prowizorium, strach przed ostatecznymi decyzjami, ta niezwykła siła, która wszystkich włóczęgów gna coraz dalej... Nawet teraz. Stoi przy tym oknie, jakby chciał właśnie odlecieć... Są ludzie, którzy muszą czuć wiatr w skrzydłach, inaczej nie mogą oddychać.

Mógł względem Jolvy'ego rościć pretensje, niczym do swojego poddanego. Był przecież księciem. I biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich uratował mu życie, nikt by się temu nie dziwił, gdyby... Naturalnie pozwolił mu odejść.

 

Parę dni po jego odejściu zjawił się w pobliżu łowieckiego pałacyku tajemniczy podróżny i pytał o Jolvy'ego. Wyglądał jak pies na stygnącym tropie i warczał przy każdej zmarnowanej minucie. Książę potrafił sobie wyobrazić biurokratyczne przeszkody, przez które musiał przebrnąć, zanim zdobył zgodę na wstęp i status podróżnego. Wbrew temu jeszcze przez chwilę go wstrzymał, żeby usłyszeć historię o tragicznej śmierci pewnej kobiety i o tym, jak oszust przez pół galaktyki ucieka przed jego zemstą na marne.

"Liczy na to, że się zmęczę, że odpuszczę, ale niech pan zrozumie, odebrał mi jedyny sens życia. Nie odnajdę spokoju, dopóki nie będę miał pewności, że już nikomu zaszkodzi."

            Książę zawahał się. Nie mógł nie współczuć mężczyźnie, który szukał zemsty. Ale nie mógł również zaprzeczyć, że jego własne życie Jolvy zmienił na lepsze. Po latach znowu czuł się wspaniale. I Księżna przestała myśleć o odejściu... Tak, jest to cud bez gwarancji. Ale dlaczego nie?

"Był tu przez kilka tygodni. I leczył - i to dobrze. Odszedł za wcześnie. Kiedy i dokąd, tego ci nie powiem."

 

Czuł się jak za dawnych lat. Tylko odległości były mniejsze. Wszystkie mógł pokonać na pieszo. Chodził przez pola i lasy feudalnego kraju a leczył po wsiach. Nawet czasem udało mu się zaniechać ostrożności i zaufać ludziom, jak kiedyś. Nie wietrzyć podstępu w każdej myśli, która go  nachodzi. Przywykł już do tego, że jeśli się nie skoncentruje, nie zawsze przejdzie nie rozpoznany. Ale na tych terenach to aż tak bardzo nie przeszkadzało... Dobry kraj, mawiał i trochę żałował, że naprawdę nie może zostać. Czuł się jak za dawnych lat. Brakowało mu tylko Ydy...

 

Jolvy się śpieszył. Z polany dochodziły odgłosy bitwy, a gdzie bitwa, tam prędzej czy później znajdą się i martwi... Praktyczny pokaz uzdrawiających zdolności jest lepszy niż jakakolwiek reklama.

Kiedy w końcu dotarł na miejsce, panowała cisza jak po burzy. Kareta ze znakiem poborcy podatków walała się przewrócona na bok a po koniach nie było ani śladu. Kilku mężczyzn z drewnianą skrzynią znikało w lesie. Na trawie zostały ciała. Z niedalekiej okolicy zaczęły się wzlatywać wrony... Dla umundurowanych strażników skarbu nie było już nadziei. Ale ten chłopak w zielonej koszuli wciąż jeszcze oddychał...

Jolvy nie wahając się ani chwili skoczył do niego. Pierwsza pomoc w tym przypadku nie sprawiała żadnego problemu. Wyjąć kulkę, zatrzymać krwawienie, potem krótka regeneracja...

"Dzięki," wydobył z siebie ten w zielonej koszuli. Trochę niepewnie spojrzał na swoją bliznę ale po chwili wstał. Na zdumienie było jeszcze sporo czasu ale dopiero, jak się stąd wydostaną. Tupot końskich kopyt zdradzał, że posiłki mogą tu być lada chwila: "A teraz uciekajmy!" krzyknął i puścił się biegiem przez las. Jolvy powoli, nie rzucając sie w oczy kontynuował swoją drogę.

"Uciekaj, idioto!" odwrócił się do niego po raz ostatni zbójnik. Oddział posiłków właśnie zatrzymywał konie na środku polany. Z gąszczu leszczyn wyłonił się rozwścieczony poborca podatków.

"Tędy! Tędy!" pokazywał na las i mierzył palcem tuż za Jolvym: "Tego też bierzcie. To szarlatan! Pomagał zbójnikom czarami!"

Jolvy bardzo szybko znalazł się w stalowym uścisku pandurów. I mógł tylko wyrzucać sobie, dlaczego znów uległ swoim zdolnościom, skoro ostatnio tak często go zawodziły...

 

Na zewnątrz, za grubymi murami rozpostarła swoje skrzydła ciemna noc, ostatnia w jego życiu. W rogu, na cienkiej warstwie słomy leżał zbójnik. Rana odniesiona w bitwie z pandurami, znowu otwarta, bardzo go wyczerpała. Ale Jolvy nie miał ochoty marnować czasu na sen. Chciał wykorzystać okazję i porozmyślać. Może to przeznaczenie przywiodło go do tego końca. A może należało tylko bardziej zastanowić się nad tym, dlaczego swoim przeznaczeniem uczynił właśnie leczenie...

Dlaczego tak długo nie było mu żal, że zamienił miejsce szczęśliwego jolvy'ego na rolę Jolvy'ego Uzdrowiciela bez własnego miejsca. Ile miał wolności pełniąc misję leczenia ludzi i dlaczego wybrał życie poszczutego, ucieczkę jeszcze zanim cokolwiek mogło się zepsuć, tylko po to, żeby nie musieć przyznać się przed sobą, że już czas przejść na emeryturę... Leczył dalej. Było to silniejsze od niego.

Leczył przez całe życie. Pomimo tego, że częścią swoich myśli nienawidził ludzi za to, co zrobili z jego narodem. Że w ich naturze leżało niszczyć wszystko, czego się bali a zniewolić to, co nie mogło stawić oporu. Leczył wbrew nieufności i szyderstwom. Nawet wtedy, gdy już właściwie przeczuwał (tylko wciąż nie chciał uwierzyć), że skutki jego działania nie będą trwałe. Dlaczego więc?

Gdyby była tu Yda, z pewnością wiedziałaby to lepiej od niego. Kto wie, może właśnie ona była jedyną właściwą odpowiedzią na pytania Jolvy'ego.

 

Z przyczyn, których nigdy nie poznał, nienawidziła jakiejkolwiek władzy nad sobą i nad kimkolwiek innym. Przyleciała wraz z grupą ekstremistycznych demonstrantów, żeby protestować przeciwko łamaniu praw jolvych. Tylko że, inaczej niż reszta, została nawet po tym jak opadł pierwszy entuzjazm, gdy już wszystkie kamery zostały wyłączone.

"Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego nie podejmiecie przeciwko temu żadnych działań," powiedziała i wskazała na ogrodzenie z drutu kolczastego, który oddzielał ją od Jolvy'ego, tak samo, jak rezerwat jolvych od reszty wszechświata. "Przecież na tej planecie byliście pierwsi. Z tym, co posiadacie, moglibyście się bronić. Jestem pewna, że gdybyście tylko chcieli, moglibyście w przeciągu miesiąca wybić wszystkie uciskające społeczności. A wy nic. Pozwalacie im, żeby was okradali i haniebnie więzili na kawałku splądrowanej ziemi..."

            "Jolvy'ego nie da się uwięzić,"

"Jesteś pewien? Jak więc inaczej nazwać stan, kiedy kulisz się w klatce, z której nie możesz wyjść a ktoś w twoim ogrodzie otwiera kopalnie?"

"Dlaczego nie chcesz zrozumieć, że nam na tych minerałach nie zależy?"

"Nie chodzi tylko o minerały. Nie jesteś w stanie przewidzieć, czego będą od was chcieli potem."

"Tego, na czym naprawdę nam zależy, nikt nie może nam zabrać," odpowiedział niewzruszony.

"Acha. Świat wewnętrzny jest ważniejszy od tego na zewnątrz. Znowu te twoje życiowe mądrości. Filozofia, której ja, człowiek ograniczony przez fizyczną egzystencję, nigdy nie będę w stanie zrozumieć. Słyszałam to już tyle razy. I zaczyna mnie to naprawdę nudzić!" odwróciła się na pięcie i odeszła. Jolvy wiedział, że rozczarował ją swoją postawą, ale co mógł zrobić? Nie był w stanie nic na to poradzić, że ludzie i jolvysi różnią się zbyt mocno, żeby mogli zrozumieć siebie nawzajem i że tego Yda nie potrafi przyjąć do wiadomości. Szkoda, czasem dyskusje z nią są bardzo interesująco... Ale przecież ona wróci. Zawsze wracała.

 

Jolvy patrzył w lustro a ono zwracało mu jego spojrzenie. Czuł, że gdyby spojrzał w inne z tysięcy zwierciadeł, które rozmieścił wokół, ta para oczu, nie przestałaby na niego patrzeć.

"Kim jestem?" zapytał się.

"... jestem?" odpowiedział jeden z rzędów obrazów pytaniem, tak jak to było w ich zwyczaju. Chociaż Jolvy już się przekonał, że bardziej go to irytuje aniżeli skłania do stawiania dalszych pytań, dotąd nie udało mu się tego mechanizmu wyeliminować. Dzięki niemu przynajmniej nauczył się nie trwonić słów.

Nie było to bardzo towarzyskie - spędzić w swoim prywatnym świecie jeszcze noc. Ale Jolvy już ustalił sobie pierwszeństwo. Potrzebował rozmyślać.

 

Już od dłuższego czasu odmawiał wstępu do wspólnego snu. Wydawało mu się, że pozostali jolvysi mogliby mu odpowiedzieć na jego pytania. Z jakiegoś powodu postanowił jednak znaleźć je sam. Yda miała rację. Przynosi to pewną satysfakcję, dochodzić to pewnych myśli samemu, błądzić po lustrzanych labiryntach logiki, patrzeć w oczy paradoksom, które mają jego własną twarz i wiedzieć, że tu nie ma wspólnej świadomości, która by mu to wszystko usunęła z drogi. Ale przynajmniej widział to już przynajmniej z którejś strony... Światy wewnętrzne, chociaż były bogatsze i piękniejsze, od tego jedynego, chociaż dawały dużo większą satysfakcję z życia, choć wyglądały realniej a przede wszystkim wydawały się wolne, wiąż nie dawały pewności... Czekać. Wciąż? Jolvy wspominał czasy, kiedy odczuwał doskonałą pewność. Wątpliwości przecież nadeszły dopiero wraz z Ydą - to przez jej potworne słowne gierki stracił wiarę i już pewnie nigdy nie będzie spać w spokoju. Nawet gdy wiedział, że we wspólnym śnie, wszyscy podporządkowaliby go swoim wyobrażeniom, on byłby równie szczęśliwy jak przedtem, teraz tego już nie chciał. Wątpliwości, których by go pozbawili, były jego wątpliwościami a on nie chciał ich stracić - nagle zaczęło mu na własnych myślach dziwnie zależeć. Raz był przekonany, że wolność myśli i świadomość możliwości, które przynosi mu indywidualizm, to coś więcej niż wszystko inne na świecie... a za chwilę rozpaczliwie żałował spokoju duszy, którego już nigdy nie znajdzie. Ach, Yda, cóż to mi narobiłaś?

 

            Pewnego ranka po raz pierwszy stał się człowiekiem nie rzucającym się w oczy na tyle, żeby nie wzbudzać uwagi żołnierza stojącego przy bramie, którą wszyscy uważali za doskonale strzeżoną. Taką miał interesującą wycieczkę. Był pewien, że Ydzie jego wyczyn sprawi ogromną radość. I chciał przynajmniej na chwilę usunąć z ich rozmowy ten kolczasty drut... Wmówił sobie, że może kiedykolwiek powrócić. Naiwny.

            Na początku nie chciał jej psuć złudzeń, właściwie świat był wciąż jeszcze zbyt interesujący, żeby powrót odłożyć o jeden dzień dalej a potem... Potem stał się Uzdrowicielem.

            Gdy po latach dotarła do niego wiadomość, że nie ma dokąd wracać, dawno już przestał planować.

 

"Myślę, że to jest fair zażądać jakichś pieniędzy. Przecież ty im ratujesz życie!" Za zbyt cienką ścianą z plastiku budziły się lodowe demony a okna były nie uszczelnione. Z Ydy po pierwszych godzinach w świecie Amundsena zrobiła się niezadowolona i rozdrażniona istota. Taka była. Gardziła luksusem ale nie potrafiła pogodzić się z niewygodą. Jolvy starał się zachować cierpliwość:

"Wciąż nie rozumiesz? Jolvy Uzdrowiciel nie może przyjąć nic poza noclegiem i strawą. Nie mogę kupczyć nadziejami. Kolejne antypatie spaliłyby mnie za najbliższy rogiem."

"Paranoik. Warto spędzić resztę życia w hotelach najgorszej kategorii i żywić się miejscowymi zlewkami?"

Pomyślał o irracjonalnej satysfakcji, którą poczuł przy spojrzeniu na dziecko, któremu wyleczył kilka lżejszych odmrożeń i już wiedział: "Warto."

"Co z tobą?" skrzywiła się z niesmakiem. "Mogłam się tego spodziewać, że uzależnisz się od ich wdzięczności. Przynęta chwyciła. Już się z tego nie wydobędziesz... No, pokaż ten kosz, pewnie masz tam jakiś płyn na przyspieszenie metabolizmu."

"Szkodzi ci to," powiedział. To zaniepokojenie w głosie udawał tylko połowicznie.

"No i co z tego? Zawsze mam przecież pod ręką uzdrowiciela.

            Yda. Te wspomnienia były bolesne. Ale jednocześnie nie potrafił z nimi skończyć. Była częścią jego wewnętrznego świata - jedną z najważniejszych. Coś mu mówiło, że jeśli będzie o niej dostatecznie często myśleć, może mu to chociaż zrekompensować stratę, którą poniósł świat zewnętrzny, gdy z niego na zawsze zniknęła.

Życie ludzkie jest krótkie. A Jolvy nigdy nie potrafił wyleczyć śmiertelności... Nawet Ydy, gdy nadszedł czas, chociaż bardzo się starał.

Dawał jej siłę od siebie, wszystko, dopóki mógł...

"Nie oszukuj sam siebie. Dopóki miałeś jeszcze chęć. Dopóki nie zacząłeś czuć, że kolejne minuty jej życia zaczynają okrawać twoje własne dni. Dopóki nie poczułeś, jak pogłębiają ci się zmarszczki na czole, jak tępieją zmysły... Że mógłbyś przez to stracić własne umiejętności albo nawet życie. Nie miałeś odwagi kontynuować."

Chyba nigdy się go nie pozbędzie. Tego głosu z krainy rozbitych luster:

"Pozwoliłeś jej umrzeć."

 

Oczy powoli przywykały do ciemności i Jolvy wdychał głęboko zatęchły smród słomy na chłodnej i wilgotnej ziemi. Nie, dziś już nie będzie śnić.

Tak właśnie skończyłeś, Jolvy Uzdrowicielu. Uciec od własnych światów do celi, gdzie czekasz na egzekucję..."

Zapatrzył się na fragment nocnego nieba, który prześwitywał spomiędzy krat i rozmyślał nad końcem. Kiedyś dawno wierzył, razem ze wszystkimi jolvychami, że śmierć oznacza uwolnienie duszy od ciała i że po niej wewnętrzne światy łączą się ze wspólnym snem, dla wzbogacenia wszystkich jolvych... Tylko że co mu po wspólnym śnie, kiedy już nie ma komu śnić?

Yda uważała, zgodnie ze swoją ludzką wiarą, że światy wewnętrzne są częścią osobowości, która zanika wraz ze śmiercią ciała. Wtedy się z nią zaciekle nie zgadzał, ale to przez niego przemawiał strach. Bał się wyobrażenia, że wszystko, czym kiedyś był i stworzył, zniknie bez śladu... Dziś nawet by nie żałował.

 

Zbójnik znowu zaczął chrapać. Dlatego w celi nie dało się usłyszeć cichego skrobania metalu o kamień, jak ktoś wyjmował kratę w wąskim okienku. Jolvy nie spuszczał z oczu tych kilku gwiazd, które mógł widzieć, więc zauważył również ciemną postać, która wsunęła się do środka i cicho spuściła na dół po sznurowej drabince. Ledwie widoczny blask klingi... Jolvy przez chwilę miał nadzieję, że to któryś ze zbójników przyszedł ich uratować. Ostrożnie dotknął jego myśli.

Nienawiść. Mężczyzna, który wkradł się w nocy do więzienia, wiedział, że nie wystarczy mu widok, jak Uzdrowiciel umiera pod gilotyną. Zrobiłby wszystko, żeby skrócić życie Jolvy'ego własnymi rękoma. Chciał znaczyć drogę tego ostrza, czuć, jak przenika przez skórę, mięśnie, wnętrzności i jak na końcu łamie ostatni krzyk i zmienia się w bulgot krwi. Chciał, żeby ostatnie spojrzenie gasnących oczu należało właśnie do niego, żeby Jolvy wiedział, że on nie jest bezosobowym katem. Żeby wiedział, kto to robi i za co... Nienawiść. Niewyobrażalna szalona nienawiść.

            Ciemna sylwetka zbliżała się. Ktoś przelotnie spojrzał na chrapiącego zbójnika i szedł nieomylnie w kierunku własnego celu.

Jolvy na podobną chwilę był przygotowany. Na to, że uzbrojony mężczyzna zaskoczy go gdzieś w dziczy i że nie będzie tam nikogo, komu przeszkadzałaby tryskająca krew... Wymyślił i z detalami dopracował iluzję, którą chciał nakarmić jego świadomość a potem pozwolić mu zadowolenemu odejść... Piękny plan, gdyby coś nie sparaliżowało reakcji Jolvy'ego. Błysk ostrza dla niego przemawiał hipnotyzującym językiem szybkiej śmierci. Wystarczy tu zostać a za chwilę skończy się dla niego ten świat...

W ostatniej chwili zerwał na bok, tak, że wyprostowana ręka sięgnęła w powietrze a klinga ześlizgnęła się na kamień. Jolvy błyskawicznie odskoczył. Wiedział, że musi natychmiast coś zrobić, póki tamten mężczyzna jeszcze klęczy. Nie przyszło mu do głowy nic lepszego, niż tylko z całej siły uderzyć pięścią w odsłoniętą potylicę. Boli, boli, strać przytomność... Instynkt samozachowawczy wydobył z Jolvy'ego wszystko, więc prędko i gwałtownie pozbawił mężczyznę świadomości, choć w cale się nie skoncentrował wcześniej i ostatnio właściwie ani razu nie udało mu się skutecznie panować nad eterem własnych myśli. Wciąż trzęsąc się na całym ciele, podciągnął się do okna, wciągnął za sobą drabinkę sznurową i zamocował kratę tak, żeby wyglądała choć odrobinę stabilnie. Spojrzał na dół... Zakręciło mu się w głowie. Jolvy cierpiał na lęk wysokości. W słabej poświacie gwiazd widział morze drzew, światełka wsi... Ciemnoszare zęby i czarne rysy stromej zamkowej skały pod sobą. Na skórze czuł zimny pot, ale rzucił się do powolnego, kurczowego zejścia. Do rana nie jest aż tak daleko, żeby mógł sobie pozwolić na wahanie.

 

            "Ja to nie on! Na boga, przecież ja..."

            Wiedział, że nikt nie słucha jego rozpaczliwego tłumaczenia. Nikt mu nie uwierzy. Wczoraj do celi zamknęli dwóch mężczyzn i rankiem dwóch z niej wyciągnęli. Jeden zbójnik, drugi uzdrowiciel. I nawet małe dzieci wiedzą, że uzdrowiciel potrafi zmieniać swoją postać. Taką słabą sztuczką nikogo nie oszuka.

            Będą mieli jeszcze przez długi czas, o czym rozmawiać. O zbójniku, który już do końca trzymał się dzielnie i o tym drugim, który bez przerwy coś wykrzykiwał, że go z kimś innym pomylili. I ten jarmark... Kto nie widział, niech żałuje.

 

            Karczmarz nie miał w zwyczaju przeganiać biednych spod swoich drzwi. Przeżywał dobre czasy. I ten stary włóczęga wyglądał naprawdę na wygłodzonego. Jeszcze zanim otworzył usta, karczmarz wiedział, co chce powiedzieć. Zawołał dziewczynę, żeby mu przyniosła miskę zupy.

            „Usiądź, u nas nie musisz się wstydzić. Zapłacisz dobrym słowem albo opowieścią z podróży."

            „Dziękuję, ale ja... Chciałem tylko spytać. Domyślam się, że pan tu będziecie wiedział najlepiej, czy może ktoś potrzebuje moich usług..."

            „Usług?" zapytał karczmarz ze zdziwieniem. „A co takiego robisz?"

            Przez nieskończenie zmęczoną twarz podróżnego przemknęło przez chwilę coś niczym smutny uśmiech: „Leczę. Choroby i ranny wszelkiego rodzaju."

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Red Horse za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...