Morderstwo na Polconie

Autor: Wiktoria 'Viki' Witkiewicz Redaktor: Neratin

Dodane: 15-09-2006 10:43 ()


Potężny ryk wstrząsnął murami szkoły. Niczym fala uderzeniowa, dźwięk przemknął korytarzami dewastując narządy słuchu i wyrywając z odrętwienia nawet tych najbardziej nieprzytomnych.

- Larp wampirzy na boisku! Zaraz po Fire Show!

Wygłaszająca gromko te słowa Justyna odwróciła się czując delikatne pacnięcie w ramię. Za nią stał Piotr Robert w eleganckim smokingu i w szkarłatnej pelerynie przerzuconej z fantazją przez ramię. W ręku dzierżył coś, co niewątpliwie było protezą zębową, tyle że z wyraźnie zarysowanymi kłami.

- Zapomniałaś powiedzieć kto prowadzi – wytknął subtelnie.

- Prowadzi Merkucjo!- krzyknęła posłusznie dziewczyna, prosto w delikatne ucho Piotra Roberta.

Oszołomiony chłopak stał przez moment nieruchomo, próbując dojść do siebie po tym nieoczekiwanym ataku decybeli. Po chwili potrząsną głową i wybąkał:

- Dzięki.

Justyna uśmiechnęła się i z godnością pomaszerowała do Red Roomu. Pozostawiony sam na sam ze swoim obolałym bębenkiem Mistrz Gry rozejrzał się dookoła próbując zlokalizować swoją połowicę.

- Tu jestem! - zaświergoliła Beatka, zstępując majestatycznie po schodach w towarzystwie kilku młodych wampirzyczek.

Beata wdzięcznie błysnęła zza rozchylonych ust swoją protezą z bieluśkimi kłami. Jej mieniąca się złotem, egipska suknia z całą pewnością była odpowiednia do roli królowej wampirów i niezawodnie mogła wywołać efekt „oczopląsu” u patrzącego. Piotr Robert rozpromienił się na widok swojej wybranki i pęczniejąc z dumy ujął ją pod ramię. Razem ruszyli do wyjścia. Za nimi sunęła całkiem spora grupka aspirujących do nieśmiertelności konwentowiczów.

Było już ciemno. Otaczające szkołę drzewa nie przepuszczały zbyt dużo światła okolicznych latarni. Gdzieniegdzie przebijały się przez listowie smugi światła oświetlając obdrapane mury. Jednak chodnik otaczający budynek był prawie całkowicie spowity ciemnością i łatwo było wywinąć kozła na jakimś krawężniku.

Uważajcie pod nogi - krzyknął ktoś z obsługi. - Tam jest kałuża.

Pośród śmiechów cała grupa ruszyła ku miejscu swojego przeznaczenia. Z okolicznych krzaków dobiegały odgłosy strzałów z broni palnej. Sekcja paintballa właśnie kończyła niezaplanowaną wieczorną rozgrywkę. Rozległ się suchy trzask i na oświetlonej niewielką plamą latarnianego światła szkolnej ścianie rozkwitła krwawa plama. Dziewczyny wydały histeryczny krzyk w obawie o swoje kreacje.

- Hej! Uważajcie jak strzelacie! Tu są ludzie!- ryknął rozsierdzony Merkucjo.

- Sorry, myślałem, że wampiry- dobiegł śmiech zza drzew.

A potem wszystko zdarzyło się jednocześnie.

*

Głos Krzysia Misia wyrwał mnie z odrętwienia. Po trzech dniach nieprzerwanego konwentowania byłam już lekko śnięta. Spotkanie autorskie przedłużało się, a ja miałam ochotę wyłącznie na to aby pojechać do domu i zakopać się w pościeli. Spojrzałam znużona na zegarek. Nie chodził! Spojrzałam na salę i zamarłam. Z lekko uniesioną dłonią i z na wpół otwartymi ustami, Krzyś Miś wyglądał jak posąg. Panowała cisza. Zakrzepli w rożnych pozach ludzie przypominali woskowe figury. Na moich oczach barwy zaczęły blednąć i znikać, a całą scenerię pokryła delikatna mgiełka, rozmazując linie, tworząc obraz jak ze snu. Lecz tuż za tym, na moich oczach rozgrywała się inna scena. Widziałam jednocześnie ludzi idących wzdłuż szkoły. Docierały do mnie jedynie odległe echa ich głosów, zaś ruchy mieli powolne, mechaniczne. Potem w moim mózgu rozległ się suchy trzask. Dźwięk, który znałam aż za dobrze. Odgłos strzału. Trafiona latarnia zgasła, pogrążając ludzi w ciemności i tylko ja, kilkadziesiąt metrów od tamtego miejsca widziałam jak w tym samym momencie białowłosy chłopak, niczym kukiełka z pantomimy, pada z szeroko rozwartymi ramionami. Szkarłat materii zlewał się ze szkarłatem krwi.

Z mojego gardła wyrwał się dziki, wszechogarniający krzyk:

- Nie! Jestem na urlopie!

*

Wokół była biel. Jak okiem sięgnąć rozciągała się dziwna kłębiasta przestrzeń, ni to z chmur, ni to z mgły. U moich stóp, na czymś co od biedy można by nazwać ziemią leżał Piotr Robert. Tę złotą czuprynę wszędzie bym poznała. Poruszył się. Chyba dochodził do siebie. Wreszcie! Ile można tak leżeć?! Poprawiłam kaptur, dziękując niebiosom za błogosławione incognito, które mi dawał. Odchrząknęłam. Za chwilę miałam wypowiedzieć tradycyjną formułę i chciałam aby to dobrze wypadło. Chłopak usiadł. Rozejrzał się wokoło, najwyraźniej oszołomiony i zdumiony. Po chwili jego wzrok padł na mnie. Z właściwą sobie dozą taktu Merkucjo zapytał:

- Jesteś dementorem?

Krew mnie zalała. Jeszcze nikt, nigdy nie odważył się tak mnie znieważyć w pracy. Z ostrym wizgiem pojawiła się w moim ręku kosa. Wykonałam nią eleganckiego młynka i zdzieliłam Piotra Roberta w łeb.

- Aaał! Oszalałeś??!!

W przypływie złości zerwałam kaptur z głowy. Chłopak zrobił zdziwioną minę.

- Milena? Co ty tu robisz? I gdzie my właściwie jesteśmy?

- Jesteś martwy do cholery! A ja jestem Śmiercią! Ile czasu trzeba, żeby się zorientować??!! – zawsze mnie dziwiło, jak wraz z życiem od ludzi odchodzi inteligencja.

- Co ty pleciesz, nie jestem martwy, przecież...

- To zaświaty! Rusz się! Mam cię odprowadzić do wieczności! – Subtelnie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że takie wiadomości należy przekazywać subtelnie.

- Do wieczności? Ja nie chcę, mam prowadzić larpa – zaprotestował żałośnie.

Zrobiło mi się go trochę żal. Moja złość delikatnie przybladła.

- Posłuchaj – przybrałam cierpliwy, matczyny ton. - Zdarzył się wypadek na Polkonie. Nie możesz wrócić, byłbyś duchem. Uprzedzając twoje pytania. Pracuję tutaj. Mam etat Śmierci. Płacą całkiem nieźle i mam ubezpieczenie. Na życie. No a teraz rusz się wreszcie. Wrota!!

Przed moim nosem ukazała się przejrzysta, niebieska sfera, promieniejąca delikatną poświatą. Gdzieś, jakby z oddali dobiegły odgłosy chórów.

Przyciągany nieziemską mocą wrót, chłopak ruszył do wejścia.

- Gdzie?- ryknęłam z pretensją.

Spojrzał na mnie oszołomiony.

- No, do nieba idę.

- To nie dla ciebie - odparłam z pobłażaniem. - Chcesz spędzić resztę wieczności odziany w koszulę nocną, zawodząc arie w jakimś chórku?

Tuż obok otwarły się kolejne wrota. Tym razem były w odcieniach czerwieni i pomarańczy, zaś z wnętrza, w rytm uderzeń bębnów, zaczęły się wydobywać języki płomieni. Jeden rzut oka na nieszczęsnego Merkucja uświadomił mi, że chłopaka zaraz trafi apopleksja i będziemy mieli trupa w zaświatach. Na miłość boską, kogo tym razem posadzili w dyżurce. Uniosłam oczy ku sklepieniu i gromko zgłosiłam zażalenie:

- Co tam się dzieje??? To nie te wrota!

Wokoło zaczęły pojawiać się kolejne „błogosławione” i „mniej błogosławione” szczeliny. Tuż przy Wrotach Niebieskich, wyrosła nie mniej błękitna Brama Isztar. Z jakiegoś zielonkawego kręgu wychylił głowę białowłosy jegomość, niewątpliwie druid. Z blado żółtej sfery wyjrzała głowa Anubisa, a w pięknej, kryształowej poświacie, zobaczyłam znaną, cierpiącą na nadwagę postać Buddy. Tego było już za wiele.

- Do jasnej cholery! Wejście numer 666!

Wszystko znikło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, i po chwili na naszych oczach z podłoża zaczęły wyrastać, niczym pędy, żelazne okucia. Wiły się coraz wyżej i wyżej, tworząc przepiękną, ogromną bramę. Pomiędzy prętami kłębiły się tumany mgły. Wrota uchyliły się z głośnym skrzypnięciem.

- Chodźmy - powiedziałam. Piotr Robert ani drgnął, więc nie było rady: jak na dobrą śmierć przystoi, złapałam delikwenta za łapkę.

Weszliśmy w ciemność. Trzymając nieszczęśnika za rękę prowadziłam go ku nieznanemu. Przez te wrota przeszłam po raz pierwszy i z ciekawością zmierzałam do miejsca, w którym i ja miałam zamieszkać, kiedy wygaśnie moje ubezpieczenie pracownicze. Mgła zaczęła się rozwiewać. W dali błysnęły światła, a do naszych uszu dotarł wyraźny chlupot wody.

- To jakieś morze?

- Nie – odparłam - jezioro.- Tak naprawdę sama nie miałam pojęcia, w końcu byłam tu pierwszy raz, ale kto niby ma być wszechwiedzący, jak nie śmierć?!

Weszliśmy na molo. Przed nami w falach odbijała się majestatyczna, rzęsiście oświetlona fasada potężnego zamczyska.

- Hej ho! Jesteście wreszcie - ozwał się tubalny głos.

Do mola podpływała łódź, kierowana przez potężną postać, dzierżącą w ręku zapaloną latarenkę. Uśmiechnęłam się. Tak, to zdecydowanie był on. Znajdowaliśmy się we właściwym miejscu - raj dla członków Fandomu.

Piotr Robert z rosnącym zdumieniem wpatrywał się raz w oddalone zamczysko, raz w zwalistą postać. Wreszcie z jego gardła wydobyło się ni to stwierdzenie, ni to pytanie:

- Rubeus Hagrid...

*

Północ minęła już dawno. Jechałam taksówką przez wyludnione miasto. Nie było mi do śmiechu. Piotr Robert przypomniał sobie parę rzeczy, nim wyruszył do Hogwartu. Wyraźnie pamiętał moment, kiedy kula trafiła w latarnie i wszystkich zalała ciemność. Pamiętał również że kule były dwie, wystrzelone w tym samym momencie. Druga była przeznaczona dla niego. Wszystko urządzono tak, aby wprowadzić zamieszanie i dać zamachowcy czas na ucieczkę. Byłam Śmiercią i nie wolno mi było wpływać na decyzje Moir, ale byłam też członkinią Fandomu i tylko ja mogłam wykańczać jego członków. Już ja się dowiem kto mnie wyręczył i nie będzie mu do śmiechu.

 

Dla niewtajemniczonych - czyli who is who

 

Jego Szerokość Krzyś-Miś: pan i władca lubelskiego Fandomu, wspomniany w tym miejscu, jako że zawsze konieczna jest odrobina wazeliny;)

Piotr Robert: złotowłosy miś gry (nie mylić z Misiem-Krzysiem), miłośnik i piewca świata ciemności

Beata: niedoszła Królowa Wampirów

Justyna: siostra władczyni Cytadeli, obdarzona głosem Walkirii

Milena: stworzycielka Śmierci, która sama chciała sprawdzić jak to jest


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...