"Gdzie dawniej śpiewał ptak” by Oramus

Autor: Marek Oramus Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 06-02-2008 13:37 ()


 

Po miesiącach posuchy kinowej pojawił się wreszcie film wart obejrzenia: „Ludzkie dzieci" traktują o pełzającej apokalipsie, która polega na tym, że ludzkość bez najmniejszej wątpliwości wymrze w ciągu jednego pokolenia. Coś zaszwankowało i przestały rodzić się dzieci. Te, które jeszcze były w drodze, przyszły na świat nieżywe, jak gdyby nieznany czynnik sprzeciwiał się ich obecności na świecie. Przez ten drobny fakt cywilizacji odebrany został wszelki sens, którego i dawniej w jej poczynaniach było mało - ale świadomość, że naszych błędów nie będzie miał już kto naprawiać, także i dorosłym odbiera ochotę do życia. Największym walorem filmu jest sugestywna wizja rzeczywistości, złożona ze wszystkich naszych bolączek podniesionych do potęgi; dobra stara Anglia wygląda jakby przetaczał się po niej walec niewytłumaczalnego kataklizmu - a to tylko prosta ekstrapolacja tendencji, którym świadkujemy obecnie.

Pole tematyczne „Ludzkich dzieci" jest jak dwie krople wody podobne do pochodzącej z 1976 roku powieści Kate Wilhelm „Gdzie dawniej śpiewał ptak": tu także przestają rodzić się dzieci i cywilizacja skazana jest na zagładę. Wilhelm z właściwą epoce hipisów prostolinijnością wskazuje przyczyny tej degeneracji: to zanieczyszczenie chemią i promieniowaniem oraz szalejące epidemie tak sumarycznie wpływają na delikatny układ rozrodczy kobiet i mężczyzn, że nie pozostało nic innego, jak dzieciom powiedzieć adieu bye bye. To jednak, co wtedy wydawało się naiwne, dziś widzimy w innym oświetleniu. O zagrożeniu ściekami, wyziewami, toksynami i dioksynami napisano krocie, wybiły one pewne gatunki stworzeń żywych do nogi, a liczebność innych ograniczyły niekiedy o trzy czwarte (głównie płazów i ryb, ale też ptaków). Z zanieczyszczenia promieniowaniem sam bym się niedawno uśmiał, wszelako nadeszła tzw. sprawa Litwinienki, sowieckiego agenta przeszmuglowanego na Zachód i skasowanego przez pobratymców-agentów dopiero w Londynie za pomocą polonu 210. Izotop ten, odkryty przez Marię Skłodowską-Curie, nazwany tak na cześć jej starej ojczyzny, wykazuje w rozpyleniu niezwykłe własności toksyczne. Wystarczy nim z lekka posypać golonkę, aby jej łapczywy spożywca już wkrótce wił się w boleściach i pukał stanowczo do bram świętego Piotra. Wszelako i ten, co strawę bliźniego garniruje polonowym aerozolem, swoją dawkę dostanie - w tym sensie można mówić, że zbrodnia nie pozostanie bezkarna. Nie od rzeczy będzie zauważyć poczucie humoru postsowieckich dowcipnisiów, którzy aktu przyprawienia Litwinience jadła polonem dopuścili się na terenie polskiej jadłodajni Polonium; wbrew pozorom wzięła ona nazwę nie od pierwiastka, ale od zespołu muzycznego, co zresztą wyszło na jedno. Polon 210 okazał się dla Litwinienki ciężkostrawny i nie ma powodu sądzić, że z innymi izotopami, pochodzącymi np. z tzw. brudnej bomby odpalonej przez terrorystów, a nawet ze sterylnie czystych bomb z arsenału Iranu albo Korei Północnej, będzie inaczej.

Także epidemie zagrażają dziś ludzkości jakby realniej niż w latach 70. XX wieku. Nagminne stosowanie przez dziesiątki lat wszelkiej maści antybiotyków spowodowało uodpornienie się na nie szybko mutujących szczepów bakterii, wskutek czego wobec świata bakcyli stajemy w XXI wieku równie bezbronni jak w epoce przed Pasteurem. My wyczerpaliśmy swoje sposoby, a one nie - jedyna nadzieja, że nasi uczeni coś jeszcze wykrzeszą i uda się ostateczną konfrontację między nami a drobnoustrojami odwlec. Na dłuższą jednak metę goły tyłek ludzkości wystawiony jest na żądło osy czy szerszenia bakcylowego, a co potem nastąpi, Bóg raczy wiedzieć. Może być i tak, jak chce w założeniu Wilhelm, że gonokoki albo inne krętki zdemolują nam układ rozrodczy i w ten sposób radykalnie skończy się przeludnienie.

Bohaterowie powieści Wilhelm, ludzie rozumni, zawczasu ujrzeli taką przykrą możliwość i postanowili jej zapobiec. Ratunkiem w ich mniemaniu ma być klonowanie, czyli bezpłciowe rozmnażanie się w laboratorium. Pomyślane to jest jako swoista „łata" na dziejach ludzkości, zabieg pomagający przetrwać; po latach, gdy wszystko wróci do normy, będzie można z tego zrezygnować i znów rozkoszom damsko-męskiego bara-bara towarzyszyć będzie po trzech kwartałach wydzieranie się niemowląt. Wszelako jak to zwykle bywa, prowizorka pomagająca przetrzymać najgorsze awansuje do rangi głównego nurtu rozwoju, obwarowanego ideologicznie, w czym nic dziwnego nie ma. Każdy chce urządzać świat na własną modłę i klony też mają do tego swoje zbójeckie prawo. Najpierw dochodzi więc do eliminacji „starych", częściowo z przyczyn naturalnych, a częściowo przy niewielkiej pomocy medycznej (dawki tabulonu?), po czym można się już rozwijać bez żadnego skrępowania.

Skoro Wilhelm udało się wskazać nader prawdopodobne przyczyny degeneracji, spójrzmy na sytuację społeczną, jaka z nich wynikła. Rychło pojawia się podział na „my" i „wy", a raczej na „ja" i „wy", ponieważ mowa jest o ostatnim ze starej ekipy - reszta to już klony. Wy nie jesteście odrębnym gatunkiem, próbuje ratować skórę niedobitek, odwołując się do gatunkowej solidarności. Dla klonów jest to kwestia drugorzędna i tak znika ze sceny ostatni człowiek zrodzony „klasycznie". Wilhelm próbuje prześledzić dalsze losy kolonii, w której kolejne pokolenia klonów wyraźnie marnieją, stają się otumanione i nietwórcze. Nikt nie jest w stanie podjąć najbłahszej decyzji bez swoich braci i sióstr, podobnych doń kropka w kropkę, także pod względem mentalności i predyspozycji umysłu. Kończy się zanikiem indywidualności, ucieczką w głąb grupy; przedsiębiorczość, inicjatywa, zdolność rozwiązywania problemów ulegają osłabieniu w stopniu zagrażającym przetrwaniu.

Czy tak byłoby z prawdziwą kolonią utworzoną w całości z klonów, można jedynie domniemywać. Nic nie wiemy, jak klonowanie wpływa na uczenie się oraz inteligencję. Widzieliśmy na razie tylko sklonowane owce. Przede wszystkim jest klonowanie procesem straszliwie pracochłonnym, na czterysta prób podmienienia jądra komórkowego w żeńskiej komórce rozrodczej udaje się jedna. Można myśleć o zautomatyzowaniu całego procesu, ale w warunkach opisanych przez Wilhelm jest to wciąż koronkowa robota ręczna. Pijacy ani skacowani, ze znacznym rozedrganiem w kiściach, wołający donośnie „Dajcie mi organy Hammonda" - nie nadają się do tego dziergania zupełnie. Owieczka Dolly sklonowana jako pierwsza dochowała się nawet potomstwa, ale rychło stała się apatyczna i przedwcześnie zdechła. Proces starzenia posuwał się u niej w piorunującym tempie. Skoro zatem pod względem fizycznym klony mają się gorzej niż ich odpowiedniki wydane drogą płciową, to i po walorach umysłowych kloniego rodu nie ma co spodziewać się orlich lotów. Wilhelm intuicyjnie przewidziała coś, czego dziś domyślamy się z większą pewnością. W powieści klony z kolonii nie różnią się od zwykłych ludzi, przynajmniej z wyglądu; niepokojące odmienności zaczynają się na poziomie mentalnym.

To wszystko są kwestie istotne, ale należące do domeny biologii. Intuicyjnie czujemy, że rozmnażanie płciowe musi mieć ewidentne przewagi nad rozmaitymi formami dzieworództwa czy klonowania, inaczej by się nie ostało w toku ewolucyjnej konkurencji. Wilhelm jednak nie interesuje biologia, tylko społeczeństwo, a ściślej: reakcja  takiego  społeczeństwa na pojawienie się w nim nieprzeciętnej jednostki, którą wszak może wygenerować rozrzut statystyczny. Między rzutką jednostką, ciekawą świata, inteligentną i twórczą, taką w „dawnym" stylu, a zbudowaną po nowemu społecznością, w której odstępstwo od dogmatów jest sankcjonowane, musi dojść do konfliktu. W „Gdzie dawniej śpiewał ptak" ma on względnie spokojny przebieg, gdyż n-te pokolenie klonów także w działaniach represyjnych jest opieszałe i mało pomysłowe. Brak mu ponadto wrażliwości artystycznej, tej iskry, która w świecie pozwala ujrzeć piękno i ukryte elementy, bez których pełniejsze zrozumienie rzeczywistości jest poza zasięgiem.

W wyobraźni widzisz glinę, kamień, któremu nadasz kształt. Widzisz, jaka wyłania się z niego forma - to tak, jakbyś ją uwalniał, pozwalał jej swobodnie zaistnieć. To drugie ja, które do ciebie przemawia, wie, jaki to kształt drzemie w glinie.  Mówi ci to przez twoje własne ręce, w snach, w obrazach, których nikt poza tobą nie może zobaczyć. A oni ci powtarzają, że jesteś chory albo niedobry, albo nieposłuszny (...) Oni nie słyszą, jak szepcze, jak ciągle szepcze to drugie ja. Nie widują takich obrazów. Nie dociera do nich nawet cień, nawet echo tamtego ja - tłumią je bracia i siostry. Szept staje się coraz cichszy, obrazy blakną, aż w końcu znikają zupełnie i tamto ja się poddaje. Może umiera. W tej egzaltowanej formie malarka Molly dzieli się ze swym synem przemyśleniami o metabolizmie artysty, o wrażliwości, której brak powoduje u człowieka głuchotę i ślepotę na świat. Trochę nie chce mi się wierzyć, że klony są jej całkiem pozbawione; z drugiej strony coś przecież musi je różnić od normalnych ludzi.

Konflikt jednostki ze zbiorowością, która go próbuje stłamsić i podporządkować regułom, jakie sama uznaje za słuszne, jest centralnym motywem takich powieści jak „My" Zamiatina, „Nowy wspaniały świat" Huxleya czy „Hymn" Ayn Rand. Bez żadnego wahania możemy powieść Kate Wilhelm dopisać do tej prominentnej listy. W każdym z wymienionych tytułów dochodzi do buntu jednostki w imię wolności i własnych przekonań. W każdym, może poza „Nowym wspaniałym światem", gdzie protest Dzikusa niczego nie zmienia, odszczepieńcy stanowią zarzewie nowego ładu, druzgocącego dla dotychczasowych reguł społecznych, nawet gdyby miało to potrwać wieki. U Wilhelm bunt Marka, syna Molly, decyduje ponadto o przetrwaniu cywilizacji, a zatem o realizacji planu, od którego wszystko się zaczęło. Świat bez człowieka może się nam wydać bardzo przyjemnym miejscem, wręcz rajem, gdzie stada zwierząt będą sobie żyły według ustalonych i nienaruszalnych praw natury - ale jednak brak człowieka czyni ten sielski obraz podejrzanym. Coś tu nie gra, jest za ślicznie, za czysto, za bardzo bez sensu. To już może lepiej z owymi bombami, promieniowaniem, toksynami i nieszczęściami, które zaglądają nam w oczy i których nie ma kto okiełznać?

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie tekstu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...