Marek Oramus o "Non stop"

Autor: Marek Oramus Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 05-02-2008 09:29 ()


 

POSŁOWIE

                                                                                      

Prehistoryczne to czasy, kiedy pędziłem proste studenckie życie w Gliwicach. Był początek lat 70., w kioskach kupowało się regionalną gazetę o egzotycznym dziś tytule „Trybuna Robotnicza". Analizując pewnego razu tył tej gazety, który wydawał mi się o wiele ciekawszy niż przód, natrafiłem na powieść w odcinkach, najwyraźniej należącą do gatunku SF. Akurat autor opiewał kontakt bohaterów z Gigantami; monstra o tej nazwie należały do legendy owej powieściowej krainy, bo nikt ich z bliska nie widział. Po wnikliwej lekturze udałem się z inspekcją do licznych pokojów akademika; konfiskowałem mieszkańcom stare numery poczytnego organu, bez ceregieli pozbawiając ich ceraty ze stołu albo podkładki pod buty, tak że w końcu udało mi się zdobyć kilka poprzednich odcinków. W ten sposób na krótko stałem się fanatycznym czytelnikiem organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR, dopóki druk powieści nie dobiegł końca.

Tak wyglądało moje pierwsze zetknięcie z powieścią Briana W. Aldissa „Non stop", jedną z najważniejszych lektur w mym ówczesnym życiu.

 

W tym czasie, już po lądowaniu Amerykanów na Księżycu, kosmos wydawał się swojski i dobrze znany, aczkolwiek wyobrażenia na jego temat, ukształtowane w głównej mierze przez SF, obracały się wokół stereotypów. Statek kosmiczny jawił mi się zatem czymś w rodzaju latającego akademika, w którym mieszkałem: trochę korytarzy, jakieś kabiny; wszystko to zaopatrzone z jednego końca w silniki, z drugiego w sterownię - i cześć. Po tych korytarzach snuli się ospali i bladzi osobnicy, jak my nie przymierzając, zajęci niespiesznym wydzieraniem kosmosowi jego słynnych tajemnic. Korytarze były sterylnie czyste, aczkolwiek nikt ich nie sprzątał - po prostu na statku kosmicznym musiały takie być, i kropka. Jakimże ciosem w łeb dla tak rozumującego nieszczęśnika musiała być wizja Aldissa z 1958 roku: zdewastowanych przejść i pomieszczeń, zarośniętych miejscowym bluszczem, w którym buszuje zwierzyna i przez który przeciskają się półdzicy wędrowcy-uciekinierzy.

Scenografia jest elementem, który w „Non stopie" działa początkowo najsilniej. Dżungla porastająca statek międzygwiezdny (w amerykańskich wydaniach powieść nosiła tytuł „Starship"), w tej dżungli prymitywne plemiona, dysponujące wszelako nowoczesną bronią i daleką, zniekształconą wersją tragedii, co niegdyś się na statku rozegrała - wszystko to łaskocze wyobraźnię. Takie rozpoczęcie akcji oznacza zarazem tajemnicę: co  n a p r a w d ę  zaszło pomimo obecności mądrego kapitana i nowoczesnej technologii, która poszła w rozsypkę?

 

„Non stop" jest powieścią o tym, jak szybko człowiek potrafi zdziczeć. Oj, zdaje mi się, że dość szybko. W powieści Williama Goldinga „Władca Much" proces zdziczenia zajmuje ludzkim istotom tygodnie, ale tam chodzi o dzieci, nie tak mocno przywiązane do rygorów cywilizacji. W krótkiej powieści Bułyczowa „Przełęcz" rzuceni na obcą planetę astronauci także muszą się porządnie natężyć, by wytrwać w przywiązaniu do cywilizacyjnych ideałów, bo już młode pokolenie zaczyna im dziczeć. U Lema w „Niezwyciężonym" też mamy do czynienia z oznakami zdziczenia co się zowie: te ślady zębów na mydle, zaschłe ekskrementy na podłodze. Potem okazuje się, że nie zdziczenie to było, jeno zdziecinnienie, i to przedśmiertne; u Aldissa dzicy jednak przeżyli. Być może zdziczenie stało się ceną utrzymania się przy życiu - bo ileż trzeba, żeby człowieka odrzeć z atrybutów istoty cywilizowanej? Niewiele, wystarczy zainstalować odpowiednie warunki i dać trochę czasu - kilka, kilkanaście pokoleń, a nie poznamy społeczeństwa. Roy Complain i jego kumple, z którymi rusza sprawdzić hipotezę tzw. statku, muszą z trudem przebijać się do wiedzy, która kiedyś wydawała się oczywista.

Jest też „Non stop" powieścią o dochodzeniu do prawdy o świecie. Nikt tak boleśnie jak Complain i consortes nie przekonuje się na własnej skórze, że świat nie jest tym, za co się go bierze. Wycieczka krajoznawcza, jaką podejmują, dysponując zdobytą przypadkiem książką schematów elektrycznych statku, okazuje się w efekcie drogą do odkrycia i zrozumienia statusu tego świata i swojej podrzędnej w nim roli. W tym sensie wszyscy jesteśmy plemieniem Complaina, chociaż uczynione inną ręką artefakty, co nas otaczają, nie noszą tak wyraźnych znamion sztuczności. No i w naszym świecie byle wycieczka turystyczna nie ma od razu podtekstów ontologicznych czy metafizycznych, choć himalaiści podobno sądzą inaczej.

 

„Ludzie ludziom zgotowali ten los." Ile razy i w jakich okolicznościach przyjdzie jeszcze przywołać to hasło, użyte do skwitowania epoki pieców, a ujawniające raz po raz bardziej uniwersalne zastosowanie? Tęsknota ludzka za kosmosem, którą pracowicie wmawiali nam autorzy SF, osiągnąć miała w końcu taki rozmiar, że mimo braku odpowiednich napędów wyprawy miały się i tak udać ku najbliższym gwiazdom. Stąd pochodzi koncepcja statku wielopokoleniowego, na którym żyłoby i umierało kilka kolejnych pokoleń, aż któreś z kolei docierałoby w chwale do celu. Gdyby jednak droga za bardzo się dłużyła, mogłoby dojść do komplikacji i utraty przez załogę zainteresowania nie swoją misją. Gdy wymrą ci, którzy jeszcze pamiętali Ziemię i wydane tam rozkazy, gdy ludzkość stanie się odległą abstrakcją, po cóż realizować nie swoje zadanie? Stąd już tylko krok do sytuacji opisanej przez Aldissa.

W „Non stopie" mamy jednak dodatkowo awarię. W drodze powrotnej (i po cóż marnować ludzi na taki powrót miast odesłać statek automatycznie na Ziemię; po cóż w ogóle odsyłać?) dochodzi do epidemii i mutacji na skutek użycia wody z Procjona czy Syriusza, zawierającej dodatkowy aminokwas. Kto ma umrzeć, umrze, reszta jednak przeżyje i wyda potomstwo zdeformowane mutacjami. Czy tak szybkie mutacje są możliwe, nie sposób dociekać inaczej niż doświadczalnie. Prędzej wywoła je promieniowanie galaktyczne niż aminokwas, niechby i dodatkowy. Powieść Aldissa to jeszcze jeden argument za bezsensem podróży kosmicznych, tak długotrwałych, wymagających tylu ofiar - i tak niewiele dających w zamian ludzkości oraz jej wysłannikom.

 

Wizja ogromnego, zdewastowanego statku, który mimo doznanych szkód pełni dla pasażerów rolę biosfery, wciąż stała mi przed oczami. Do tego stopnia, że gdym debatował nad scenerią powieści SF, którą już wtedy obmyślałem, wielopoziomowy ogromny gwiazdolot, który niemal zatracił cechy pojazdu, nasuwał się niejako automatycznie. Także i Stefan Otceten uległ fascynacji wizją Aldissa, biorąc z grona jego bohaterów trzy nazwiska do „Przechowalni". „Non stop" był dla mojego pokolenia powieścią kultową, a odzywka „Przestrzeni dla twojego ja" przez długi czas służyła za pozdrowienie wśród starego fandomu, który jeszcze coś czytał.

Tym bardziej niemile zaskoczyło mnie, że w nowym tłumaczeniu Raginiaka (tłumaczenie II wydania dla Rebisu - przyp. red.) pozdrowienie owo znikło, zastąpione dziwacznym i sztucznym „Ekspansji twojego ja". Zawrotki zamieniły się w kołowatych, Dziobowcy w Ludzi z Dziobu, sen-jawa w snoczuwanie, a Bezdroża w Martwe Drogi. Oczywiście po przeżyciach z „Trybuną Robotniczą" nabyłem potem wydanie książkowe „Non stopu" i mam je po dziś dzień, tak że czytałem od razu obie książki, porównując frazę tu i tam. Nie dysponując oryginałem nie potrafię ocenić jakości obu przekładów, ale odniosłem wrażenie, że tłumacz nowego wydania wychodził ze skóry, byle tylko nie powtórzyć rozwiązań Marka Wagnera. (Mimo to zachował się tytuł i paralizator na określenie broni.) Niezbędność nowego tłumaczenia słabo do mnie dociera; jeśli były błędy, należało je wyeliminować; być może jednak zagrały względy, których mój prosty umysł nie jest w stanie pojąć.

 

Wyprawa piątki dzielnych a niezadowolonych członków plemienia źle świadczy o tym plemieniu - skoro nie potrafiło ich zatrzymać. Marapper, Complain, Wantage i dwaj pozostali opuścili swoich nie tylko z prostej ciekawości, co jest dalej, poza Barierami. Wkurzało ich, że nie mają na losy plemienia żadnego wpływu, a czuli wyraźnie, że nadchodzi czas zmian; doskwierała im stagnacja i przewidywalność kursu, jakim pójdzie plemię i ich życie z plemieniem. Musiało to być dojmujące uczucie pustki i niespełnienia, skoro ruszyli w chaszcze pomimo niebezpieczeństw, z których zdawali sobie sprawę i które bynajmniej nie okazały się iluzoryczne.

Oprócz zatem istotnych korzyści poznawczych, oprócz wykolejenia spraw i praw idących ułożonym przez kogo innego torem, odbyli wyprawę, która przywróciła im godność istot rozumnych. Już nie zawrotki czy kołowaci, popychani ku śmierci przez kolejne takie same beznadziejne dni, ale suwerenne istoty decydujące o tym, czym życie ma być i o co ma w nim chodzić. Nie prosimy o raj; domagamy się możliwości wyboru miejsca, w którym będziemy cierpieć, wykrzyknie Complain, kiedy wreszcie zrozumie, jakie siły powodowały jego dotychczasowym losem.  Rozgoryczenie Complaina wydaje się na miejscu: skoro uniknięcie cierpienia jest ponad ludzkie siły, skoro rodzaj cierpienia też został narzucony odgórnie, przynajmniej miejsce katusz można by sobie wybrać. Complain był zbytnim optymistą; wiadomo skądinąd, że nawet tyle nam się nie należy.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie tekstu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...