„Avengers”: „Wojna bez granic” - recenzja trzecia

Autor: Damian Zubik Redaktor: Motyl

Dodane: 30-04-2018 19:04 ()


Twórcy trzeciej odsłony cyklu o Avengers stanęli przed ogromnie trudnym wyzwaniem – zaspokojeniem podsyconych do granic możliwości oczekiwań widzów. Oczekiwań, które sami rozbudzili w wieloraki sposób. Potężna machina promocyjna ruszyła już dobrych kilkanaście miesięcy temu, w swoim apogeum osiągając poziom, jakiego nie miała dotychczas żadna marvelowska ekranizacja. W ogóle jedynie garstka filmów może się równać w tym kontekście z nową odsłoną Avengers. Jeszcze przed premierą spekulowano, czy film braci Russo stanie się najbardziej kasowym dziełem w historii kina. Bo skoro Czarna Pantera wskoczyła na podium, strącając z niego posągowego Titanica, to co może stać się w przypadku filmu promowanego jako najbardziej epicki w dziejach MCU? To kolejny powód wielkich emocji, jakie od początku Wojna bez granic zaczęła wzbudzać. Nie jest to po prostu następny wypust Marvela, lecz coś na tym tle wyjątkowego. Avengers: Wojna bez granic stanowi bowiem – i nie będzie to bynajmniej przesada – punkt dojścia wszystkich dotychczasowych filmów z tego uniwersum, będąc zwieńczeniem historii zapoczątkowanej niemal dokładnie dziesięć lat temu przez Iron Mana. Spotykają się tu niemal wszystkie postaci (a już na pewno wszystkie sztandarowe), jakie pojawiły się w osiemnastu ekranizacjach tejże serii. Z cienia wychodzi również w końcu wielki antagonista, Thanos, bardzo subtelnie wprowadzany w poprzednich filmach. Balonik nadmuchano na niewyobrażalną skalę – obiecując komiksowy crossover wszech czasów. I wcale nie zawiedziono oczekiwań.

Fabuła skupia się na rozwiązaniu budowanej niemal od samego początku MCU kwestii Kamieni Nieskończoności. Te rozsiane po całym Wszechświecie niezwykle potężne artefakty stają się obiektem zainteresowania Thanosa, który przy ich pomocy chce wcielić w życie plan unicestwienia połowy wszechświata. Tak się składa, że dwa z nich znajdują się na Ziemi – jeden w naszyjniku Doktora Strange’a, drugi jako integralna część Visiona – toteż nasza planeta staje się celem ataku antagonisty i jego popleczników.

Już początek filmu pokazuje, że jest on gratką i nagrodą dla fanów, którzy towarzyszyli przez te dziesięć lat marvelowskim superbohaterom. Zaczyna się bez zbędnych wprowadzeń od starego i sprawdzonego „trzęsienia ziemi”, a scenę zrozumieją tylko ci, którzy są po seansie obrazu Thor: Ragnarok. I tak przez cały film: eskalacja napięcia postępuje na równi z bezkompromisowym odwoływaniem się do poprzednich dzieł. Nowi widzowie, a nawet ci mocno wybiórczy w wyborze marvelowskich produkcji, zapewne pogubią się w tym gąszczu splotów fabularnych, które nie są tu wyjaśniane, a stanowią bazę dla Wojny bez granic. Pojawienie się na ekranie kolejnego bohatera lub ich grupy wiąże się z miniscenką, kontynuującą lub domykającą wątki z wcześniejszych przygód. Te z kolei w niemal wzorcowy sposób łączą się główną osią fabularną filmu, tworząc razem spójną całość.

Podobnie w przypadku nakreślonego z rozmachem scalenia niemalże (brakuje troszeczkę Ant-Mana) wszystkich herosów. Tony Stark przekomarzający się z Doktorem Strange – proszę bardzo, Avengers spotykający w niezwykłych okolicznościach Strażników Galaktyki – voila. Takie wyjątkowe połączenia są dla wielbicieli uniwersum Marvela niczym kwietniowa wizyta św. Mikołaja, choć według mojej skromnej opinii show kradnie zdecydowanie duet Thor–Rocket. Co więcej, zestawienia te są bardzo trafne, przekonują od początku do końca. Nowe alianse wprowadzają przede wszystkim potężną dawkę humoru, który w odpowiedni sposób równoważy się z melodramatycznymi momentami, jakie zachodzą pomiędzy postaciami z tej samej serii.

Jeśli przy humorze jesteśmy, to warto zwrócić uwagę na kolejną kwestię. Sytuacje komiczne są w punkt – bardzo zabawne, ale nie zasłaniające całej reszty, wypadają naturalnie, bez wrażenia silenia się na dowcip. Można powiedzieć, że zbierają to, co najlepsze w tej materii ze wszystkich filmów MCU, niemalże unikając jednocześnie wad. Podobnie jest z pozostałymi elementami: epickim rozmachem, zwrotami akcji, trzymającymi w napięciu walkami. Nic nie dominuje, nie przesłania pozostałych części, niczego nie traktuje się też po macoszemu. Wszystko to sprawia, że sam nie wiem, kiedy minęły te 2,5 godziny seansu, który chętnie wydłużyłbym jeszcze o pół godziny.

Warto tu zwrócić uwagę na wielką umiejętność planowania ludzi z MCU, gdyż patrząc na ostatnie ich filmy, można dostrzec pewien wzorzec. Thor: Ragnarok stanowił przymiarkę, preludium przed Wojną bez granic, przygotowując widza na dzieło nieco bardziej patetyczne, choć z nieodłącznym humorem, to jednak przedstawiające pełną dramatyzmu i poświęceń walkę o uratowanie świata. Posługując się dalej terminologią muzyczną, Czarną Panterę można określić jako interludium, chwilę wyciszenia w malowniczej egzotyce przed decydującym starciem. I ta strategia, tak jak i recenzowany film – w żadnym wypadku nie zawiodła.

Oczywiście, można narzekać. Choćby na to, że niektóre postaci dostały zdecydowanie mniej czasu od pozostałych, ale to nieuniknione przy tak rozbudowanym projekcie. Zdecydowanie wyróżnia się jednak – a często to się nie dzieje w tego typu filmach – postać antagonisty. Thanos zostaje odpowiednio wyeksponowany, widz nie tylko może obserwować jego kolejne poczynania, lecz wraz z nimi poznawać historię, motywację, siłę i słabości tego złoczyńcy. W mozaice złożonej z superbohaterów, których znamy i bardziej czy mniej lubimy, staje się on wyróżniającą postacią, gdyż niesie powiew świeżości, a przy tym jest dość przekonujący. Przekonuje także – i to bardzo – scenografia, a rozmach niektórych scen wręcz zachwyca. Epickie momenty są świetnie kontrastowane wspomnianymi już kameralnymi, krótkimi scenkami wprowadzającymi kolejnych bohaterów na wielką scenę ratowania wszechświata. Od tak świetnego poziomu wydaje się odstawać nieco muzyka, której nie można nazwać złą – bynajmniej, jest naprawdę niezła – jednak taki film zasługuje na coś lepszego. Zasłużył też na lepsze tłumaczenie, które u nas straciło swą wieloznaczność (ktoś tu chyba nie załapał, że Infinity War odnosi się do Infinity Stones).

Marvel robi w sposób wzorcowy to, co nie udało się DC w Batman v Superman: Świt sprawiedliwości – w 2,5-godzinnym filmie zamyka wszystkie wątki, unikając chaotyczności i kreując przy tym spójne i zarazem epickie dzieło z bardzo ciekawym i nieoczywistym finałem. A przy tym to nie one shot, tylko godne zwieńczenie – czy raczej początek zwieńczenia – wielkiego projektu zakrojonego na dziesięć lat i dziewiętnaście filmów, będące zarazem wielką zapowiedzią nadchodzących produkcji – po seansie z wielką niecierpliwością czekam na Captain Marvel i czwartą część Avengers.

Avengers: Wojna bez granic nie tylko dostarcza świetną rozrywkę, oferując wszystko to, czego wymagamy od tego typu dzieł. Widzowie dostają coś więcej: to  wyniesienie filmowych adaptacji komiksów na nowy poziom – epickich crossoverów z prawdziwego zdarzenia.

Ocena: 10/10

Tytuł: Avengers: Wojna bez granic

Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo

Scenariusz: Stephen McFeely, Christopher Markus

Obsada:

  • Chris Evans
  • Scarlett Johansson
  • Josh Brolin
  • Anthony Mackie
  • Robert Downey Jr.
  • Sebastian Stan
  • Chadwick Boseman
  • Don Cheadle
  • Paul Bettany
  • Elizabeth Olsen
  • Chris Pratt
  • Zoe Saldana
  • Vin Diesel
  • Bradley Cooper
  • Dave Bautista
  • Karen Gillan
  • Pom Klementieff  
  • Tom Holland
  • Carrie Coon
  • Chris Hemsworth
  • Tom Hiddleston
  • Benedict Cumberbatch
  • Letitia Wright
  • Danai Gurira
  • Benicio Del Toro
  • Kerry Condon
  • Gwyneth Paltrow
  • Peter Dinklage
  • Mark Ruffalo
  • Tom Vaughan-Lawlor
  • Winston Duke
  • Benedict Wong
  • William Hurt  

Muzyka: Alan Silvestri

Zdjęcia:  Trent Opaloch 

Montaż: Jeffrey Ford, Matthew Schmidt

Scenografia: Leslie Pope

Kostiumy:  Judianna Makovsky

Czas trwania: 156 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus