Dominika Rosik „Projekt Królowa" - fragment

Autor: Zysk i Spółka Redaktor: Motyl

Dodane: 21-03-2017 11:20 ()


Prezentujemy fragment powieści SF autorstwa Dominiki Rosik - "Projekt Królowa", która ukaże się pod koniec marca nakładem wydawnictwa Zysk i Spółka.

Fragment 1

Najpierw słyszę szum wodospadu, szelest powiewających liści, odgłosy życia w rozkwicie lata. Stojąc na granicy snu, prostuję ręce nad głową, żeby przedłużyć stan nieświadomości. Dopiero sztuczne, intensywne światło rozbudza moją czujność. W domu nie używam oślepiających żarówek, a łagodny, piaskowosrebrny blask lamp zawsze przywodzi na myśl niebo usiane gwiazdami.

Siadam na łóżku i  masuję palcami skronie, próbując złagodzić narastający ból głowy, który po chwili zasnuwa moje oczy cieniem. Nagle wszystkie barwy przestają być widoczne i zlewają się w czerń, jakbym zbyt długo patrzyła w słońce. Kilkukrotnie mrużę oczy, żeby odzyskać ostrość widzenia, po czym rozglądam się po pomieszczeniu, zastanawiając się, gdzie jestem oraz jakim cudem się tu znalazłam. Zsuwając ociężałe nogi z  łóżka, podpieram się rękami o stojący obok stolik, w razie gdybym miała zemdleć, i z utęsknieniem wpatruję się w szklankę z wodą. Z powodu palącej suchości w ustach ignoruję głos szepczący mi do ucha, że do wody dosypano leków, za których pomocą ktoś mnie otumani, powodując kolejną utratę przytomności, i piję łapczywie, zaspokajając pragnienie. Nareszcie łatwiej mi się oddycha, a  kolory powracają. Tym razem spokojniej, chcąc uniknąć kolejnych zawrotów głowy, skupiam wzrok na obcej przestrzeni wokół. Znajduję się w  pokoju mającym nie więcej niż dziesięć metrów kwadratowych. Choć pomieszczenie jest malutkie, zrobiono wszystko, żeby maksymalnie zagospodarować jego przestrzeń. Poza łóżkiem, wzdłuż ściany ustawiono stolik, fotel oraz sięgający sufi tu regał z książkami. Podchodzę bliżej, przyglądając się tytułom na grzbietach czerwonych, zielonych oraz czarnych okładek i dochodząc do wniosku: ktoś najwyraźniej uznał, że niewiele jest mi potrzebne do życia. Spoglądając w bok, zauważam prostokątną walizkę ze złotym zamkiem. Pamiętam, jak kupowałam ją z mamą — wtedy, gdy po raz pierwszy od wielu miesięcy wyszła z pokoju, uwalniając się od swoich łez. Jej oczy świeciły radością, chciała żyć. Tamten dzień powraca do mnie za każdym razem, gdy stracę czujność. Kręcę głową, próbując zająć myśli czymś innym i zrzucić z siebie przeszłość. Często to robię i zajmuje mi to coraz mniej czasu. Niekiedy jedynie kilka minut wystarczy, żeby zapomnieć.

Klękam na podłodze, przesuwając boczny zamek walizki, i odchylam wieko, wpatrując się w niedbale poskładane rzeczy. W środku leżą ciuchy, wśród których zauważam jedną sukienkę, kosmetyki, kilka powieści, które w ostatnim czasie zamierzałam przeczytać, oraz rozładowana komórka.

Żadnych dowodów mojej prawdziwej tożsamości.

Kątem oka spoglądam za okno. Zniżające się ku horyzontowi słońce rozświetla płatki białych oleandrów oraz różowych bugenwilli. Kwiaty smętnie poruszają się na wietrze, jak gdyby dostosowywały się do uczuć osoby, która na nie patrzy. W oddali rozpościerają się rzędy rozległych winnic usytuowanych u stóp zbocza, a zielone, dojrzałe kulki winogron wydają się nabrzmiałe od słońca. Tam, skąd pochodzę, nie ma winnic ani wielobarwnych, krzykliwych kompozycji kwiatowych. Są tulipany, róże i drewniana weranda z ławeczką.

Na próżno podchodzę do okna, które okazuje się jedynie hologramem imitującym rzeczywistość. Pod moim dotykiem dźwięki wieczoru cichną. Nie jestem osobą łatwo wpadającą w  przestrach, więc pocieram dłonią ścianę, którą wzięłam za okno, i po chwili obraz ogrodu powraca, a gdy znów dotykam — wszystko znika. Kilka razy powtarzam tę czynność, bowiem lubię wiedzieć, że nie popadam w obłęd. Spędzając kilka lat z osobą na krawędzi życia, zaczynasz się obawiać, że bierzesz iluzję za rzeczywistość. Słyszałam, że to jest możliwe — próbujesz pomóc, a sam wpadasz w wir cudzych urojeń. Trudno polemizować z negowaniem prawdy, udawaniem, że to się nie wydarzyło, patrzeć na kogoś, kogo się kocha, ze świadomością, że tak samo pragniesz w to wszystko uwierzyć. Czasami chcemy pochwycić nieosiągalne.

Fragment 2

Robię krok do przodu, a serce podchodzi mi do gardła, gdy spoglądam w dół. Stoję w ciemnej, lepkiej cieczy, do której przyklejają się moje buty. Nieporadnie sunę w przód, rysując na podłodze czarną jak smoła smugę. W miejscu, w którym znajdował się symbol nieskończoności, połyskuje świeży napis.

— Wybierz króla lub czeka cię śmierć — czytam szeptem. Ostatni wyraz — „śmierć” — jest prawie nieczytelny. Musiałam go rozmazać, gdy próbowałam się przesunąć.

Nagle rozlega się wrzask. Britta wskazuje palcem w  górę, drugą rękę trzymając przy ustach i drżąc spazmatycznie. Zerkam w stronę sufi tu, ale ciemne plamy pojawiające się przed oczami uniemożliwiają mi patrzenie. Ponownie czuję zawroty głowy, więc unoszę dłoń, żeby złagodzić nadchodzący ból.

— To jakaś klepsydra… — podchwytuję głos Alexa i z moich ust wydobywa się jęk. — Emily, dobrze się czujesz?

Nie, z pewnością nie czuję się dobrze. Chcę wrócić do domu, chcę być jak najdalej stąd. Nie chcę patrzeć, wolę oślepnąć, chociaż i  tak wszystko straciło już znaczenie. Obraz z  przeszłości wdarł się do mojego umysłu. Ostatkiem sił unoszę głowę, patrząc w miejsce, gdzie wcześniej wisiał kryształowy żyrandol, a teraz połyskuje srebrna klepsydra zrobiona ze szkła, wypełniona lśniącymi gwiazdami, które oblewają moją twarz złotem. Gwiazdy umieszczone są w górnej części klepsydry; wirują w pobliżu lejka prowadzącego w dół, jakby ostrzegały przed czymś nieodwracalnym.

Biorę głęboki wdech. Bezwiednie dotykam wiszącego na szyi łańcuszka, z którym nie rozstaję się od śmierci taty. Mój oddech gwałtownie przyśpiesza.

— Emily?

Słowa Alexa rozmywają się we wspomnieniach, w  gorączce spowodowanej iluzjami, w królestwie demonów. Tam, gdzie jestem, panuje chaos, a w plątaninie wizji pojawia się klepsydra. Identyczna jak zawieszka na moim łańcuszku.

Fragment 3

Mijają minuty, a ja wciąż patrzę na twarz doktor Evy Marlow, wpatrującej się we mnie z drugiej strony ogrodu zimowego. Powietrze jest ciężkie od wilgoci. Nie jestem w  stanie stwierdzić, czy osoba stojąca za oknem jest prawdziwa, czy wymyślona. Eva Marlow wygląda tak samo, jak ją zapamiętałam, z  wyjątkiem tego, że ma na sobie szpitalną koszulę. Po moich plecach spływa strużka potu, ale trudno mi ocenić, czy z powodu gorąca panującego w szklarni, czy może ze zdenerwowania.

— Co się stało później, doktor Marlow? Co mi zrobiłaś? Co stało się innym uczestnikom? Dlaczego nic nie pamiętamy? Dlaczego zostaliśmy zamknięci? I czy ja…?

Próbuję wrócić do wspomnień, ale pamięć znów mnie zawodzi, jakby się bała lub podejmowała desperacką próbę chronienia mnie przed samą sobą. Lekarka podnosi dłoń do ust, wskazując, żebym jej wysłuchała. To absurd, przypadek, skrzywienie obrazu. Kiwam przecząco głową, bo nie jest możliwe, abym ją usłyszała. Kobieta nerwowo grzebie w kieszeniach swojego ubrania. Na jej twarzy pojawia się ulga, gdy wyjmuje paczkę papierosów i srebrną zapalniczkę z krukiem oraz symbolem nieskończoności. Przez chwilę wpatruje się w nią tęsknie, a potem wkłada papierosa do ust, zapala ogień i zaciąga się z taką przyjemnością, jak gdyby to była jedyna rzecz, która może ją uratować. Czekam, aż wypali jednego papierosa, potem kolejnego i  w  końcu zaczynam wątpić, czy ona w ogóle mnie widzi. Może to było jedynie złudzenie. Już mam zamiar odejść, lecz wtedy kobieta znów patrzy wprost na mnie. Rozgląda się nerwowo, po czym podchodzi bliżej i dotyka rękami luster weneckich. Zaczyna mówić, otwierając szeroko usta, choć przecież musi zdawać sobie sprawę, że nie jestem w stanie jej usłyszeć.

Szczypię policzki, żeby się obudzić, bo w tym obiekcie koszmary są codziennością. Mrużę kilkukrotnie oczy; może w  ten sposób przebudzę się ze swojego snu. Ale doktor Marlow nie znika, uparcie powtarzając jakieś słowa. Jej źrenice są rozszerzone, a ciało drży. Dopiero teraz zauważam, że ma bose stopy. Zaczynam wpadać w  panikę. Powietrze robi się coraz cięższe, a kwiaty zdają się roztaczać duszącą woń. Gwałtownie nabieram powietrza w płuca w obawie, że za chwilę mi go zabraknie. Ponownie kieruję wzrok na doktor Marlow. Jej usta otwierają się i zamykają. Mam wrażenie, że poruszają się coraz szybciej i szybciej, choć nie słyszę żadnych dźwięków.

— To weneckie lustra! Stałam przed nimi, to lustro! Nie widzisz mnie!

Jednak usta lekarki nie przestają się poruszać, nieprzerwanie powtarzając jedno słowo, jak w hipnotycznym transie. Zaczynam naśladować sylaby, bezgłośnie przez nią wypowiadane.

U — CIE — KAJ.

 


comments powered by Disqus