„Powidoki” - recenzja

Autor: Damian Drabik Redaktor: Motyl

Dodane: 20-01-2017 09:11 ()


Na ekranach kin możemy oglądać obecnie „Powidoki”, polskiego kandydata do Oscara, który z listy walczących o nominację został już niestety skreślony. To produkcja, która właśnie ze względu na wspomnianą kandydaturę wywołała spore kontrowersje na długo przed premierą, a o której zrobiło się jeszcze głośno przez wiadomość o śmierci jej reżysera, wybitnego Andrzeja Wajdy. Jak zatem wypada ostatnie dzieło w dorobku legendy polskiego kina?

„Powidoki” nie są filmem złym, ale niestety nie są również kinem wyróżniającym się, czy zasługującym na oscarową nominację. Film z Lindą wpisuje się raczej w pewien standard ostatnich dzieł Andrzeja Wajdy, pośród których – tak ze względu na treść, jak i nietypową strukturę – wyróżnił się jedynie „Tatarak”. Tematycznie reżyser znów wraca do przeszłości, kreśląc kolejne w swoim dorobku rozliczenie z zastaną rzeczywistością – tym razem atmosfery narastającego socrealizmu lat 50-tych. Podobnie jak w „Człowieku z nadziei”, gdzie bohaterem był Lech Wałęsa, dostaliśmy obraz buntownika wychodzącego naprzeciw komunistycznemu reżimowi, tak tutaj Władysław Strzemiński buntuje się podobnie, jedynie wobec komunistycznej opresji względem sztuki. Niestety, finał tej historii jest znacznie bardziej przygnębiający.

W swoim ostatnim filmie Wajda - zapewne również ze względu na własne plastyczne zainteresowania - zdecydował się opowiedzieć historię Władysława Strzemińskiego, wybitnego polskiego malarza awangardowego i teoretyka sztuki, który był w zasadzie pionierem polskiego neoplastycyzmu. Poznajemy go już u krańca jego wielkiej kariery. Reżyser pomija milczeniem jego małżeństwo z równie cenioną rzeźbiarką Katarzyną Kobro, którego owocem była ich jedyna córka Nika. Nie dowiemy się, dlaczego się rozstali i raczej nie odgrywa Kobro tu większej roli, choć jej rzeźby zostają do fabuły włączone. Wajda nie odpowiada również na pytanie, w jaki sposób artysta stracił rękę i nogę. Poraniony już i w dużym stopniu osamotniony Strzemiński, jest dla reżysera punktem wyjścia do nakreślenia opowieści o potrzebie wolności i artystycznej swobody.

Zdjęcie Anna Włoch

Dla komunistycznej władzy zasługi oraz niewątpliwy geniusz artysty nie mają żadnego znaczenia. W konstruktywizmie Strzemińskiego polscy partyjniacy widzą raczej przeciwieństwo artyzmu, tak jak wschodni komuniści postrzegali dzieła tamtejszych Malewicza czy Kandinsky’ego. Mimo poparcia ze strony przyjaciół, takich jak Julian Przyboś, wokół Strzemińskiego nieustannie zaciska się pętla. Władze chcą, by zaprzestał swojej awangardowej działalności, a przede wszystkim wykładów szerzących teorie, które młodemu pokoleniu mogą „namieszać w głowach”. Tymczasem bohater ani myśli wykoślawiać własnej duszy, godząc się na zasady socrealizmu.

Po trzykroć jest Strzemiński buntownikiem, który musi zmierzyć się z zastaną, opresyjną rzeczywistością. Raz, na gruncie fizycznym, ze względu na kalectwo, które znacznie ogranicza jego możliwości. Dwa, na gruncie życiowym, ze względu na pogłębiające się problemy finansowe i trudności z wychowaniem córki. I wreszcie trzy, na gruncie artystycznym, gdzie jego możliwość wyrażania siebie samego została ograniczona do minimum. Do końca swojego życia będzie to jednak bohater walczący o wolność na każdej z tych płaszczyzn.

Zabrakło przede wszystkim „Powidokom” wyraźnego scenariusza, który zawodzi w pewnym sensie swoją klasyczną niemal strukturą. Opowieść o niepokornym i w końcu awangardowym artyście mogła zostać wyrażona za pomocą równie niestandardowej formy, tymczasem jest to film maksymalnie stonowany, pod wieloma względami wyważony, choć mało przy tym subtelny; kolejne dramaturgiczne momenty są szyte grubymi nićmi, zanurzone czy to w patetycznych przemowach, czy fabularnych schematach.

Zdecydowanie brakuje tu również drugiego planu dla postaci Strzemińskiego. O ile trzeba podkreślić, że Wajdzie udało się uniknąć jednowymiarowości swojego bohatera, o tyle nie ma tu innych postaci, które mogłyby nadać „Powidokom” nieco głębi, a sylwetce buntownika – punkt zaczepienia w świecie przedstawionym. Należą się za to pochwały dla Bogusława Lindy, który znakomicie odnajduje się w roli nieokiełznanego, acz zmęczonego już okolicznościami artysty. Szkoda zatem, że jest to teatr jednego aktora i kreacja przekraczająca poniekąd jakość samego filmu.

„Powidoki”, ostatni film w dorobku nieżyjącego Andrzeja Wajdy, to kino zbyt ostrożne jak na miarę niepokornego Strzemińskiego, pomijające wiele ważnych elementów z jego życia (np. burzliwy związek z Katarzyną Kobro), a przede wszystkim operujące zbyt ogranymi – nawet przez samego Wajdę – kliszami. Nie musiał już jednak reżyser „Człowieka z żelaza” nikomu nic udowadniać i miał pełne prawo opowiedzieć tę historię na własnych, klasycznych zasadach, oddając hołd Strzemińskiemu, a przy tym pozostawiając coś po sobie. Bo nawet jeśli niektóre z tych słów, które pozostaną z nami po seansie, brzmią nieznośnie czy patetycznie, to warto jednak by także młodzi twórcy filmowi wzięli je dziś do serca i w swojej twórczości zawsze pozostali wierni sobie.

 6,5/10

Tytuł: „Powidoki”

Reżyseria: Andrzej Wajda

Scenariusz: Andrzej Mularczyk

Obsada:

  • Bogusław Linda
  • Zofia Wichłacz        
  • Bronisława Zamachowska        
  • Andrzej Konopka
  • Krzysztof Pieczyński    
  • Mariusz Bonaszewski
  • Szymon Bobrowski    
  • Aleksander Fabisiak
  • Paulina Gałązka
  • Irena Melcer

Muzyka: Andrzej Panufnik

Zdjęcia: Paweł Edelman

Montaż: Grażyna Gradoń

Scenografia: Marek Warszewski, Inga Palacz

Kostiumy: Katarzyna Lewińska

Czas trwania: 98 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus