"Fabryka Iluzji" - opowiadanie wyróżnione w konkursie Fabryka Masek

Autor: Sebastian Lewandowski Redaktor: Ejdżej

Dodane: 14-05-2007 23:32 ()


Opuszczony budynek fabryki zdawał się być ostatnim miejscem, do którego zdecydowałby się wejść którykolwiek ze spokojnych mieszkańców niemniej spokojnego Lasthill. Nie chodzi tu nawet o straszną historię kojarzącą się z tym miejscem – szczególnie, że mało kto daje dziś w miasteczku wiarę dawnym przekazom. Mało kto ufa, aby założyciel firmy produkującej porcelanę dla niemal całego hrabstwa, cieszący się ogromnym szacunkiem i posiadający wpływy o wiele przewyższające możliwości burmistrza i proboszcza – nawet razem wziętych – mógł zabić całą swoją rodzinę i próbować otruć swych pracowników. Pierwsza wersja, zakładająca, że dyrektor Millton dowiedział się o romansie swojej żony z którymś z pracowników została wykluczona w trakcie bardzo dokładnego i długiego śledztwa. O wiele dłużej przetrwała wersja ułożona przez bogobojnych mieszkańców Lasthill, twierdzących jakoby poczciwy dyrektor padł ofiarą czarnej magii i czarów, których zapach po dziś dzień unosi się w ogromnym lesie przywierającym do wschodniej ściany budynku. Wraz jednak z upływającym czasem i odchodzeniem kolejnych pokoleń porzucono i tę wersję. Z Ratusza zniknął portret Honorowego Mieszkańca. W bibliotece trudno było znaleźć jakiekolwiek prasowe wzmianki na temat tamtej tragedii. Jedyną pamiątką po tamtych wydarzeniach została zrujnowana fabryka.

Jednak dla kogoś, kto w swej nieposkromionej chęci poznania przeszłości tego małego miasteczka przybędzie na miejsce dawnych zbrodni, o wiele straszniejszy od samej tragedii wydać może się widok, który zastanie na miejscu. Grube i niekształtne cegły już dawno przestały trzymać czy to pion, czy poziom. Tak samo jak nie przypominają jakiejkolwiek regularnej figury geometrycznej, strasząc swą niejednolitą strukturą i rdzawokrwistym kolorem. Gdzieniegdzie, pod murami leżały jeszcze szczątki framug, porośnięte mchem, a w miejscach, w których mech nie zdołał się porządnie zadomowić, po prostu zgniłe. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniał rozsypany jeden z dwóch kominów. Najprawdopodobniej to cegły z tego właśnie komina, odrywając się i spadając kaleczyły przez wszystkie te lata dach budynku, wyrywając ze sobą kolejne jego elementy, niczym zakładników w swej podróży na samo dno. Dach zresztą, a raczej to, co z niego pozostało, nie wyglądał na tle całego budynku szczególnie strasznie, albowiem nie mógł krzyczeć z bólu, tak jak pomstować nie może torturowany jeniec pozbawiony języka i zębów. A trudno powiedzieć, aby ze starej wspaniałości ów sklepieniu pozostało cokolwiek ponad usta, spuchnięte ze starości i wykrzywione w nieopisanie odpychającej minie. Drugi z kolei komin, nie wiedzieć jakim sposobem odkrył nieznane nikomu tajniki przyrody i wykorzystując fakt, że nawet fizyka zdecydowała się omijać ten zakątek ziemi, postanowił nienaturalnie przekrzywić się i niczym marionetka podtrzymywana przez niewidzialne dla widza sznurki, dumnie prężyć swe wdzięki ponad całą fabryką.

Wnętrze nie prezentowało się oczywiście lepiej. Deszcze, padające obficie w tej podłej strefie klimatycznej, miały przez wiele lat otwartą drogę do wnętrza budynku. Korzystały z niej zresztą z chęcią niszcząc bezlitośnie wszelkie drewniane elementy, a te metalowe przyozdabiając figlarnie krzywymi smugami rdzy, bardziej przypominającej jednak krwawe bruzdy na ciele chłostanego heretyka. Wszelkie urządzenia, z których kiedyś korzystały przypominały dziś bardziej starodawne i źle konserwowane narzędzia tortur, niezdatne do niczego. Wszystko to jednak miało się tej nocy zmienić. Nie tyle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki a bardziej jak za sprawą anielskiego pióra upadającego w kałużę powstałą w zagłębieniu zbutwiałej podłogi...

Można wierzyć w Anioły. Można też z nich kpić. Z pewnością jednak, kiedy tylko się pojawiają, wszystko i wszyscy odczują to tak wyraźnie, że nie pozostanie w powietrzu ani jedna kropla wątpliwości, że w pobliżu znalazł się jakiś boski wysłannik.

O tym właśnie przekonała się fabryka – niemal martwa i nieświadoma staruszka – którą w pewną bezgwiezdną noc ktoś postanowił obdarzyć nowym życiem. Nie na długo. Na kilka godzin, mających służyć uciesze i zabawie. Na kilka najbliższych tchnień, nieświadoma babinka miała przemienić się w powabną dziewicę obdarzającą swych nowoprzybyłych gości swymi wdziękami.

Zgodnie z prastarym obyczajem, raz na cztery lata, w każdy przestępny rok, w pierwszą niedzielę lutego grono najzacniejszych Aniołów zbierało się na balu maskowym. Balu, który miał przede wszystkim być nagrodą dla tych, którzy przez cztery lata najlepiej służyli swemu Zwierzchnikowi, wykonując bez mrugnięcia okiem każdą wolę Pana. Dodatkowo, miała to być także dobra zabawa dla strudzonych nie zawsze przyjemną pracą Wysłanników. Nim przez zbutwiały próg bramy wjazdowej przestąpiła pierwsza para, fabryka rozbłysła pomarańczowym światłem, które subtelnie wymykało się przez wszystkie małe szpary i wielkie dziury wybite w ścianach przez podły czas. Pulsujące światło wydawało się być bardzo łagodne, nie rezygnując jednak ze swej jaskrawości i wyrazistości.

Wystarczyło kilka ulotnych chwil, aby ściany godnie wyprostowały się i zwarły w szeregu, niczym młodzi i gotowi do boju żołnierze. Magiczna musztra zdziałała też cuda z dachem, przyozdabiając go wyjątkowymi ornamentami i wypiętrzając w górę o kilka metrów nadając przyszłej sali bankietowej powagi i monumentalności, której tak bardzo brakowało jej przez ostatnie dekady. W miejscu rozpaczliwie skowyczących dziur po dawnych oknach pojawiły się wielokolorowe, rozbłyskujące nieopisanymi kolorami witraże.

Tuż przed tym jak pierwszy z Aniołów pchnął artystycznie zdobione drewniane drzwi, również środek przepełnił się radością. W miejscu maszyn pojawiły się głębokie i wykonane z chmurnego puchu kanapy oraz stoły zastawione najwymyślniejszymi owocami z rajskiego ogrodu i boskimi ambrozjami. Połyskującą i perfekcyjnie prostą posadzkę, ułożoną z wielokolorowego marmuru pokrył w dużym stopniu błękitny dywan powalający głębią swego koloru. Głębią, która u każdego śmiertelnika wywołałaby wrażenie zapadanie się w  bezkres. Mocne, pomarańczowe i dające dziwne poczucie bezpieczeństwa światło rozbiegło się niespodziewanie w kilkaset malutkich punkcików zapalonych na końcach świeczek. Świeczek, które nie zwisały ani spod wymalowanego pięknymi freskami sklepienia, tak samo jak nie stały na złotych świecznikach. Lewitowały spokojnie i stabilnie przemieszczając się w powietrzu i krążąc w różnych kierunkach przenosząc światło w każdy najciemniejszy zakamarek budynku. A gdziekolwiek znalazły jakikolwiek element świadczący o tak niedawnej przeszłości fabryki, natychmiast zmieniały go w mający wyraźnie zaakcentować, że kiedy odbywać ma się anielski bal maskowy, nie może być mowy o żadnych ziemskich niewygodach.  

 

 

 

***

 

 

 

Małe pomieszczenie wypełnione było bez reszty zapachem goździków. Nie wiadomo skąd miałby się ów zapach wydobywać, albowiem poza skromnym drewnianym stołem pośrodku, kilkoma książkami w rogu  i dwiema świecami nie było nic. Żadnych okien, ani drzwi. Marmurowa posadzka zdradliwie obnażała krwiste zacieki i wgłębienia tak nieregularne, że niemożliwe zdawało się określenie co je spowodowało.

 

- Wydaje mi się, że wyraziłem się dostatecznie jasno, do cholery! Chcę jedynie jego Esencję. Reszta mnie nie obchodzi! – warknął staruszek pochylony nad jedną ze świec. Jej ogień omal nie podpalił jego długiej, artystycznie rozdwojonej siwej brody. Człowiek ów mógłby sprawiać wrażanie najbardziej oświeconego umysłu na świecie. Króla filozofów. Mógłby, gdyby nie dziwna pustka bijąca z jego niebieskich oczu. Jednostajne spojrzenie zdawało się kipieć chaosem. Kto zresztą może stwierdzić, że posiadanie całej wiedzy o świecie nie jest równoznaczne z opętaniem?

 

- Nie sądzisz jednak Boże, że za wiele ryzykujesz tak radykalnym posunięciem? – delikatnie, z wyuczonym żołnierskim spokojem, zapytała osoba stojąca naprzeciwko. Jej twarz skrywał cień kaptura. Damski głos nie zdradzał jednak ani półnuty delikatności czy uległości. Zupełnie, jakby każde słowo zostało wcześniej wyważone i odpowiednio wyuczone. – Rozumiem, że wrogów należy się pozbywać, jednak należy to robić w sposób rozważny. Nie możemy pozwolić sobie na bunt. Nie teraz, Panie, kiedy nasze jednostki pilnujące zejść do Międzyświatów coraz głośniej protestują.

 

- Czyżbyś podważała moje zdanie? – zapytał staruszek odwracając się plecami do swego rozmówcy. – Może zamienimy się rolami? Ty pobawisz się w Króla, a ja w Twojego wiernego sługę, który nie ma najmniejszego prawa głosu? – zapytał zdecydowanie patrząc w pustą ścianę, zupełnie jakby zawieszono na niej arcyważną mapę przedstawiającą przyszłe ruchy wojsk.

 

- Nie, Boże. Doskonale znam swoje miejsce.

 

- I bycie moim wiernym sługą nie mającym prawa głosu w zupełności Ci odpowiada?

 

- Tak, Panie. Bycie Twoim wiernym sługą nie posiadającym prawa głosu w zupełności mi odpowiada.

 

- I w związku z tym... – zaczął ponownie odwracając się w stronę zakapturzonej postaci.

 

- I w związku z tym wykonam wszystko zgodnie z Twoją wolą, Panie.

 

- A teraz bądź tak miła i pokaż mi tę sztuczkę, którą tak bardzo kocham w Twoim wykonaniu.

 

- To znaczy?

 

- Tę z nagłym znikaniem! – krzyknął niespodziewanie. Jego sylwetka nagle przybrała na rozmiarach, zupełnie jakby dotychczas siedział i dopiero teraz postanowił wstać. Jego głos odbił się echem od ścian. I tylko oczy pozostawały niezmiennie wpatrzone gdzieś w dal.

 

- Bądź błogosławion, Mściwy – odpowiedziała w pośpiechu postać, która nie zdawała się przejmować nagłym wybuchem swego Pana.

 

    Po chwili w pomieszczeniu przestało pachnieć goździkami. Na chwilę zgasły świeczki, jednak w mgnieniu oka ponownie zapłonęły niezdecydowanym ogniem. W pomieszczeniu pozostał tylko niewzruszony Bóg.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

- Gość w dom, Bóg w dom – powiedział Anioł, którego zadbane białe skrzydła mogłyby swobodnie otulić całkowicie przeciętnego kanadyjskiego drwala. Odziany w czarny smoking wydawał się być postacią wyjątkowo wysoko postawioną w anielskiej hierarchii. Jego oczy i nos zakrywała mała biała maska. Z pewnością jednak nikt nie miałby wątpliwości, że kryje się pod nią wyjątkowo przystojna twarz. Towarzyszyła mu rudowłosa piękność o oczach tak czarnych, jak pióro kruczego króla. Spod jej czarnej, pięknej w swej prostocie sukni, wystawały z kolei skrzydła czerwone. Namiętnie czerwone. Równie namiętne jak jej pełne usta i niemniej pełny biust.

 

- Jak to dobrze wiedzieć, że w dzisiejszych czasach nawet takie opuszczone fabryki mają w sobie na tyle duszy, żeby można było z nimi jeszcze coś zrobić – odpowiedziała podziwiając efekty magicznej metamorfozy. Zza otwieranych powoli drzwi wychylał się ospale obraz  uroczy i dostojny jednocześnie. Ze środka, na nutach wypływających wraz ze spokojną  muzyką, wydostało się delikatne ciepło. Anielska para wkroczyła do środka, nie zamykając za sobą drzwi, gdyż kolejni goście z pewnością przybędą w przeciągu sekund. Aniołom można zarzucić wszystko, ale nie to, że spóźniają się na tak dobre imprezy.

 

Zanim pierwsza para zdołała zasiąść na swoich miejscach przy stole, do pomieszczenia wkroczyły kolejne dwie.

 

- Witajcie! – wykrzyknął pierwszy Anioł wstając od stołu i udając się w kierunku nowych gości – jak zwykle pierwsi.

 

- O nie, drogi Azazelu. Tym razem to ty byłeś pierwszy – odpowiedział mu odziany w podobny smoking Anioł. Miał nieco mniejsze skrzydła, ale ich zieleń mogłaby hipnotyzować. Wydawała się wręcz mówić ludzkim głosem, kiedy skupiło się na niej wzrok przez nieco dłuższą chwilę. Jego twarz, podobnie jak i jego partnerki oraz stojącej za nimi pary, zakryta byłą subtelną zieloną maską.

 

- Widzę, że nadal jesteś niepoprawnym komplemenciarzem, dzieciaku – szturchnął go delikatnie drugi Anioł, którego skrzydła również były zielone.

 

-  A ja widzę, że ty nadal jesteś niepoprawnym podrywaczem, drogi Artusie – odpowiedział z  uśmiechem Azazel i uścisnął z pełną sympatią swego rozmówcę puszczając jednocześnie oczko do jego partnerki. Najwyraźniej nowej. Z pewnością jednak nie mniej pięknej niż poprzednia. Trudno zresztą wyobrazić sobie, aby mogło być dużo Diablic – bo tak za plecami swoich kobiet nazywali je Anioły – piękniejszych od tej.

 

Nim skończyły się pierwsze powitalne uściski, przez otwarte wrota do środka weszła kolejna para. Ich brązowe skrzydła mogłyby w przeciętnym śmiertelniku – gdyby tylko mógł zobaczyć anielskie skrzydła – wzbudzić bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony wyglądały bardzo dziwacznie, zupełnie jakby były wybrykiem natury albo jakąś karą dla nieposłusznego Anioła. Z drugiej jednak strony ich brąz był tak niepowtarzalny, że niejeden malarz pomarzyłby jedynie, aby znaleźć się w posiadaniu równie nieziemsko brązowej farby.

 

Tym razem jednak nie doszło do przywitania, wymiany przyjacielskich uścisków czy uśmiechów. Nowoprzybyła para z nieukrywaną wrogością przeszła pomiędzy stojącymi w grupie Aniołami i zajęła swoje miejsce przy wielkim stole. Mogłoby się zdawać, że w pokoju zrobiło się nieco chłodniej. W rzeczywistości byłoby to jednak znudzenie, albowiem coś stanowczo zaczęło iskrzyć w powietrzu.

 

- Dario, czemu mi nie powiedziałeś, że oni też tutaj będą? – spytał z małym wyrzutem Azazel.

 

- I tak musiałbyś tu przyjść – odpowiedział mu Anioł, z którym witał się na początku. W zdaniu tym było równie dużo gorzkiej oczywistości co smutku z faktu, że każdy zaproszony musiał tu przyjść. Nawet gdyby nie chciał. Chociaż mimo wielu niedogodności trudno by było znaleźć Anioła, który nie skorzysta z możliwości potańczenia, zjedzenia czegoś iście boskiego i wypicia małego co-nieco. Albo też, co bardziej prawdopodobne, większego co-nieco. – Usiądźmy i zajmijmy się czymś przyjemniejszym – zasugerował Dario. Tak też się stało.

 

    Wraz z upływającymi minutami zjawiały się kolejne pary. Niektóre, w wyraźnej komitywie, witały się ze sobą, rozmawiały o wszystkim i o niczym. Polewały sobie hojnie do kielichów coraz to nowe trunki i wyczekiwały kolejnych znajomych. Inne pary z kolei, akcentowały swoją wrogość zarówno wobec konieczności przebywania w takim miejscu, jak i wobec pewnej części już przybyłych gości.

 

Mijały kolejne minuty, a gości przybywało. A wraz z tym, jak ich przybywało, ubywało alkoholu i mięsiwa. Nikt, rzecz jasna, nie obawiał się o to, że czegokolwiek zabraknie. Zaczęło robić się coraz głośniej, weselej i bardziej kolorowo.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

Pokój zdawał się być stworzony specjalnie do romantycznych schadzek. Gdyby nie magia, bez wątpienia czas tutaj spędzaliby jedynie żebracy lub okoliczni narkomani. Teraz jednak stało się ono wymarzonym miejscem do przeżycia swojego pierwszego razu. Albo razu kolejnego, nie mniej jednak namiętnego i upojnego. Magia nie tylko bowiem odnowiła całe poddasze starej fabryki, ale także przepełniło je słodyczą miłości. Nie tylko platonicznej, ale także tej czysto fizycznej.

 

W jednym z pokoi podłoga przeżywała bez wątpienia jeden z najcudowniejszych momentów w swojej całej egzystencji. Przykryta została zrzuconą dostojnie czarną suknią. Gdyby tylko podłoga mogła mówić, w tym momencie raz na zawsze odjęłoby jej mowę. Równie pięknych kształtów z pewnością nikt nie miał dotąd przyjemności widzieć. Nagość przykuwała spojrzenia niczym łańcuchy swojego czasu przykuły do skały Prometeusza. Oglądanie tak bosko bezwstydnych kształtów również mogło okazać się karą. Albowiem świadomość, że zwykły śmiertelnik nie posiądzie ich na własność, mogłaby pchnąć w głęboką depresję każdego, komu nie jest obce piękno kobiecego ciała.

 

- Mówiłem ci już...? – zaczął Azazel nie ukrywając podniecenia.

 

- Tak, mówiłeś. I pamiętaj, że to piękno dostępne jest tylko tobie – odpowiedziała nie ukrywając zdecydowanego spojrzenia rudowłosa anielica. Z każdym krokiem, pełnym wdzięku, jej uśmiech zmieniał się z niewinnego w skrywający jakąś pikantną tajemnicę. Kiedy jej stopy przeszły po zrzuconym w pośpiechu smokingu, złożyła swe skrzydła. Leżący na łóżku Azazel zdjął maskę.

 

- Zabierz mnie tam, skąd przybyliśmy.

 

- Do Raju?

- Właśnie tam – odpowiedział Anioł zamykając oczy. 

Jej delikatne ciało umiejscowiło się wygodnie na jego podbrzuszu. Karminowe usta zdawały się całować tylko te punkty, których dotknięcie gwarantowało wybuch żaru w trzewiach. Kiedy pomieszczenie zaczęły wypełniać coraz to głośniejsze pomruki, jej ciało uniosło się nieco i usiadło dokładnie tam gdzie powinno. Delikatne ruchy do góry i do dołu zdawały się być preludium do monumentalnej arii rozkoszy. Rozkoszy, której celem nie był jedynie iście anielski orgazm.

 

 

 

***

 

 

 

Pomiędzy drzewami przechadzała się dwójka młodych ludzi. Obaj ubrani byli w podobne szaty. Długie tuniki w kolorze zieleni, zdobione na rękawach i kołnierzach złotymi symbolami runicznymi. W szerokich rękawach, poza kilkoma ukrytymi asami z pewnością zmieściłyby się także dość okazałe sztylety.

 

- Czekamy na przechwycenie Esencji i możemy wkraczać. Każda sztuczka jest dozwolona. W tej rozgrywce nie ma zasad – powiedziała postać po lewej.

 

- Żadnych? Czy to nie będzie zbyt niebezpieczne? – zapytała druga postać zwalniając nieco kroku. – Jeśli wszyscy tam zebrani zaczną używać pełni swych mocy, to energia zebrana w powietrzu wystarczyłaby do oświetlenie Las Vegas przez tydzień.

 

- Po pierwsze, nie przesadzaj. Góra dwa dni. Po drugie, po to właśnie chcemy Esencji, żeby przekonać niektórych do tego, że stoją po niewłaściwej stronie. A po trzecie, w najgorszym wypadku wszyscy przeniesiemy się do Międzyświatów – ostatnie słowo wyraźnie zbiło z tropu rozmówcę. Najprawdopodobniej spodziewał się uspokajającej odpowiedzi. A ta z pewnością się do nich nie zaliczała. Obaj przystanęli w cieniu.

 

Pomiędzy drzewami oraz na grubszych gałęziach siedzieli Aniołowie. Każdy ubrany „służbowo”. W zwykłą tunikę, w jakiej spotkać można było kiedyś mnichów w klasztorach odciętych od świata. Żaden z nich nawet nie drgnął. Spokojnie wpatrywali się w odległy o pół kilometra budynek, z którego dobiegały coraz to głośniejsze odgłosy.

 

- Nie rozumiem jak wykradnięcie Esencji może kogokolwiek do czegokolwiek przekonać. Przecież jeśli jakikolwiek Anioł pozwoli sobie odebrać naszyjnik z Esencją, to zginie w przeciągu kilkunastu minut.

 

- Pomyśl, głupcze. Chociaż trochę. Zabierając ją zsyłasz na Anioła coś gorszego od czarów – wizję jego śmierci, upadku jego duszy. Wizja podróży do Międzyświatów wywrze na każdym potężne wrażenie. Później już tylko pozostaje zasugerować zmianę drużyny w zamian za oddanie Esencji i wybawienie anielskiej duszy od nieszczęsnej tułaczki na drugą stronę. Jak myślisz, ktoś się oprze?

 

- Chyba nie. Przynajmniej nie ktoś myślący racjonalnie. Ale racjonalizm to ostatnia rzecz o jaką podejrzewałbym tę anielską hołotę zebraną tam w środku – wypowiadając te słowa, nie zwracał nawet uwagi na fakt, że około pięćdziesięciu przedstawicieli ów „anielskiej hołoty” otacza go ze wszystkich stron.

 

- Możliwe. Ale to nie nasza działka. My mamy tylko zatroszczyć się o to, aby z tego wszystkiego nie powstał zbyt duży bałagan. I ewentualnie pomóc w nawróceniu Azazela i kilku jego partnerów.

 

- Zabierając tylko jego Esencję?

 

- Przecież wiesz, że po ojcu odziedziczył zdolność bardzo silnego wpływania na inne osoby. Nie wiadomo czy to magia, urok osobisty czy charyzma młodego przywódcy pewnego siebie. Ale jeśli on ulegnie, to za nim pójdzie przynajmniej tuzin wiernych kompanów. A nie muszę Cię chyba przekonywać, jak bardzo Ojciec ucieszyłby się z powrotu Syna Marnotrawnego przed swoje oblicze...

 

- A jeśli jemu się coś stanie?

 

Na to pytanie jednak nie zdążył otrzymać odpowiedzi. Głośny huk spłoszył całą zwierzynę z okolicznych rejonów i zatrząsł murami starej fabryki. Z okien biło bardzo wyraźnie pomarańczowe światło co jakiś czas rozbłyskujące innymi barwami. Wszyscy skrzydlaci oraz dwójka magów ruszyli biegiem w stronę zdobionych drzwi.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

- Wiesz, że zawsze kiedy zbliżasz się do końca, twoja skóra zaczyna pachnieć goździkami? – spytał cicho Azazel obejmując swoją partnerkę silnymi ramionami.

 

- Już mi kiedyś o tym wspominałeś – odpowiedziała nie odrywając głowy od jego piersi. – Nie mam pojęcia, dlaczego.

 

- Chyba tylko po to, żeby potwierdzić jak bardzo jesteś wyjątkowa.

 

Uniosła głowę i pocałowała go w usta. Obdarzyła go szczerym uśmiechem i unosząc się delikatnie na dłoniach zeszła z niego. Popatrzyła przez chwilę na ścianę i uśmiechnęła się ponownie, lecz tym razem do siebie. Wstała i bez pośpiechu założyła suknię.

 

- Nie sądzisz, że już powinniśmy wracać go reszty? – spytała nie patrząc nawet w stronę Azazela.

 

- Sądząc po odgłosach, biesiada jest już w tak zaawansowanym stopniu, że wszyscy doskonale radzą sobie bez nas. Nie musimy się nigdzie spieszyć. – mówiąc to zaczął samemu podnosić się z łóżka. Usiadł na brzegu.

 

- Wydaje mi się jednak, że dobrze byłoby do nich dołączyć.

 

- Proszę, zostań tutaj jeszcze chwilę.

 

- Nie wystarczy Ci na dziś pieprzenia, mój aniołeczku? – spytała złośliwie odwracając się w stronę drzwi. Po chwili poczuła na swoim ramieniu silny uścisk swojego partnera.

 

- Poczekaj. Nalegam! – akcent położony na drugie słowo mógłby bez wątpienia otworzyć niejedne drzwi. Jeszcze niedawna czułość kochanków rozmyła się gdzieś niespodziewanie.

 

- Ja też nalegam – opowiedziała nie patrząc w jego stronę. Zdecydowanym ruchem zrzuciła jego potężną dłoń ze swego ramienia i otworzyła drzwi.

 

- Poczekaj chociaż, niech się ubiorę – odpowiedzią na jego grzeczną prośbę było tylko głuche zatrzaśnięcie drzwi.

 

Rudowłosa piękność stanęła po chwili na rampie, z której podziwiała widok bawiących się anielskich zastępów. Alkoholi nie ubywało. A razem z ich nieubywaniem przybywało rozśpiewanych głosów i sprośnych dowcipów rozsadzających powietrze niczym dynamit. Spojrzała w stronę Anioła, który zdecydowanie unikał alkoholu tego wieczoru. Jego brązowe potężne skrzydła delikatnie mieszały powietrze. Porozumiewawcza wymiana spojrzeń wystarczyła, aby Anioł wstał od stołu. Wyciągnął rękę, i w tym samym momencie do jego otwartej dłoni trafił kryształowy krzyż wypełniony złotawym płynem.

 

- Kuuuurwaaaaaa! – mogłoby się wydawać, że to krzyk drzwi wypadających ze swych zawiasów. W rzeczywistości jednak był to Azazel wybiegający w samych spodniach z pokoju, w którym jeszcze niedawno oddawał się radosnym zabawom z ciałem kobiety, która teraz bez pośpiechu schodziła schodami w dół.

 

Anioła o brązowych skrzydłach natychmiast otoczyła grupka jego współbiesiadników. Wszyscy w maskach zakrywających twarze. Jedynie ich silnie zaciśnięte usta sygnalizowały gotowość do wszelkich poświęceń.

 

- Ta suka ukradła mi Esencję! – wykrzyknął Azazel zeskakując natychmiast z tarasu. Wylądował z impetem pomiędzy orientalnymi sałatkami a pucharami przygotowanym do toastów. To zdanie postawiło wszystkich na nogi. Nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki wyparowało upojenie alkoholowe. Towarzyszki Aniołów zdały się rozpłynąć w powietrzu. W rzeczywistości jednak usunęły się tylko w cień. Ostatecznie, nic innego zrobić nie mogły. Nie powinny. I dlatego nie zrobiły.

 

- Oddawaj to, ty kurwo! – wrzasnął na swoją ex-partnerkę Azazel. Jego współtowarzysze, których dezorientacji nie zdołały zasłonić nawet okazałe maski, agresywnie ruszyli w stronę rudowłosej. Jej spokojny krok jednak nawet na chwilę nie zrezygnował ze swej dostojności.

 

- Tknijcie ją, a nawet nie dam wam szansy błagania mnie o litość – powiedział ze spokojem Anioł o brązowych skrzydłach. – Ja mam Twoją Esencję, pomiocie. I tylko od ciebie zależy, czy nie dodam jej za chwilę do sałatki, zamiast oliwy. Ciekawe, jak myślisz, drogi pomiocie, czy smak Twojej duszy nie będzie zanadto gryzł się z sałatą?

 

Azazel zeskoczył ze stołu i ruszył szybkim krokiem w stronę swych oponentów. Razem z nim ruszyli jego towarzysze. Nie dało się nie zauważyć groteskowości tej sceny. Gdyby nie skrzydła, bohaterowie wyglądaliby jak aktorzy odgrywający w teledysku rockowym scenkę, w której spotykają się dwa młodociane gangi, ze swymi przywódcami od lat poszukujących zemsty na odwiecznym wrogu. Jednak brakowało tutaj zarówno muzyki, jak i młodocianych gangów. I chociaż ogromna chęć zemsty skraplała się niemal w powietrzu, to każdy czuł, że gra toczy się o coś o wiele ważniejszego niż prestiż na dzielnicy i bardziej metafizycznego niż dostawa broni.

 

- Nie mam pojęcia, Asad. Myślę natomiast, że twoja krew doskonale wkomponuje się w bukiet smakowy wina, którego nie dopiłeś.

 

- Tak, tak, pomiocie. Póki co jednak jest dwa do zera dla mnie. Pierwszy punkt, ja mam Twoją Esencję przy sobie. Drugi punkt dla mnie za to, że również swoją krew nadal mam przy sobie. A ty co masz, poza bandą tych skretyniałych i niedołężnych cherubinków gotowych zrobić wszystko, byle nikt nie wyganiał ich rano z ciepłych łóżek? – z każdym słowem Azazel zbliżał się do grupy Asada. W końcu stali od siebie nie dalej niż metr. W tym miejscu każdy fałszywy ruch mógł skończyć się... nieprzewidywalnie. I nie dało się ukryć, że wszyscy sprzymierzeńcy Azazela poczuli się głęboko znieważeni i gotowi byli na wszystko w obronie swego dobrego imienia.

 

- Masz minutę, żeby powiedzieć o co ci chodziło i przeprosić za całe zajście nim rozpłatam Twoje marne ciało na dwoje – w głosie Azazela zabrzmiał wyjątkowy spokój i opanowanie. Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego odliczanie do podróży na drugą stronę już dawno się rozpoczęło.

 

- Wiesz, że nie byłbyś w stanie rozpłatać śledzia na dwoje, ale nich Ci będzie. Ostatecznie, przez szacunek dla Twojego Ojca i fakt, że zostało Ci kilka minut nim Twoja duszy wyruszy do Międzyświatów, powiem Ci o co chodzi. Otóż Bóg...

 

- Król! – przerwał mu Azazel.

 

- Król, Bóg, Pan, Twój Ojciec. Nieważne. Otóż bardzo chciałby, abyś przejrzał na te swoje obłąkane oczka i wrócił do właściwej frakcji. Oczywiście, zdaje on sobie sprawę z tego, że Twoje serce jest już tak brudne, że dobrowolnie nigdy się na to nie zgodzisz. Ale właśnie dlatego jesteśmy tutaj my. Dosyć podziałów w Królestwie. Nie ma miejsca i dla nas i dla was. Dlatego, nim was wszystkich wybijemy, a stanie się to za chwilę, Jego Mściwość postanowiła dobitnie wytłumaczyć Ci, że jedyną słuszną drogą jest ta, którą on kroczy. A nie ta, którą chciałbyś kroczyć Ty.

 

- Chyba ocipiałeś! – wrzasnął Anioł zaciskając pięści i robiąc szybki krok do przodu. Jego szyja jednak nagle natrafiła na opór ostrz mieczy, które pojawiły się znikąd.

 

- Zamknij się wreszcie, pomiocie. Teraz to Ty masz minutę. Albo idziesz z nami i Twoja dusza poegzystuje jeszcze tak długo, jak nie wejdziesz mi ponownie w drogę, albo zginiesz tu i teraz.

 

Po chwili wszyscy Aniołowie mieli w swych dłoniach bronie. Niektórzy miecze dwuręczne, inni krótkie sztylety. Kilku trzymało halabardy. Czas zastygł na chwilę potrzebną do tego, aby zrozumieć, co miało miejsce przed momentem. Kiedy wreszcie wszyscy zrozumieli, że konsensus nie wchodzi w grę, wystarczyło jedno słowo, aby dwa obozy rzuciły się do walki między sobą. Jedynie maski na ich twarzach odróżniały ich od siebie, albowiem chęć zniszczenia przeciwnika u wszystkich wydawała się być na równie nieopisanym poziomie. Ułamki sekund decydować miały o tym, czy cios zostanie skierowany we właściwą stronę, czy kolor maski, to na pewno nie kolor sojuszu.

 

Nie zdążyło paść kilka pierwszych ciosów, kiedy całe wnętrze budynku wypełnił huk i błysk. Wybuch energii. Pomieszczenie wypełniło się pomarańczowym światłem. Nikt nie próbował zrozumieć co się dzieje. Wiadome stało się jedynie to, że ktoś skorzystał z pomocy potężnej magii. W ferworze walki nie było jednak miejsca na rozglądanie się dookoła. Liczyła się tylko osoba z przodu i po bokach. Wróg albo przyjaciel. Jaka maska, jaka frakcja? Zabić czy pomóc? W takich chwilach liczy się tylko szybkość i zdecydowanie ostrza. Albowiem tylko ten, kto szybciej poszatkuje powietrze obracając wroga w popiół, może liczyć na to, że dostanie szansę zastanowienia się nad wydarzeniami. Szansy, której w tej kotłującej się krwistej mazi nie miał nikt.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

Pomieszczenie nadal było to samo, ale nie pachniało już goździkami. Podobnie jak rozmówcą Króla przestała być zakapturzona kobieta. Naprzeciw Pana stał ten sam odziany na zielono mag, który z prastarą rozwagą w głosie tłumaczył po kolei przebieg zadania.

 

- Zdawaj raport, ale już! – wrzasnął Bóg uderzając w stół i przewracając tym samym jedną ze świec.

 

- Wszystko szło zgodnie z planem. Do czasu – mówiąc to siłą woli postawił z powrotem przewróconą świeczkę – kiedy nie okazało się, że oni mają tam kogoś. Kogoś, kogo obecności nie przewidzieliśmy...

 

- Mów, do cholery!

 

- Kiedy zobaczyliśmy błysk i usłyszeliśmy huk, pomyśleliśmy, że ktoś używa podstawowych mocy do obrony. To zresztą wydawało się oczywiste. Jednak...

 

- Jednak co?!

 

- Jednak w środku ktoś rzucił bardzo potężną iluzję. Normalnie nie zrobiła by ona na mnie wrażenia, ale jednocześnie uległo jej mnóstwo Aniołów. Niektórzy z nich byli nawet moimi uczniami i potrafiliby...

 

- Nie obchodzi mnie kto jakie miał u Ciebie oceny z dupolizania, do kurwy nędzy! Raport! – tym razem Bóg siłą własnej woli, bez uderzania w stół, przewrócił obie świeczki a następnie zawiesił je w powietrzu tak, aby tworzyły znak krzyża.

 

-  Wszyscy ulegli iluzji, która sprawiła, że wymieszały się kolory masek.

 

- Co?! – ponownie mogłoby się wydawać, że Król dopiero co wstał w pozycji siedzącej.

 

- No iluzja sprawiła, że kolory masek się wymieszały... i dlatego wszyscy cięli na oślep. Zarówno swoich jak i nieprzyjaciół. Dopiero po kilku minutach udało nam się ją zdjąć. Wtedy okazało się, że naszych na szczęście zostało więcej. Ale straty są ogromne. Przetrwała ledwie garstka, Panie... – kończąc raport spuścił głowę.

 

- A mój syn? – spytał z nieco większym spokojem.

 

- Azazel zginął. Od miecza.

 

- Asada?

 

- Ktoś stłukł jego Esencję w ferworze walki. Najwyżsi kapłani walczą o niego, ale Cienie z Międzyświatów chyba bardzo pragną mieć go u siebie.

 

- Kurwa. Wiadomo, kto rzucił iluzję?

 

- Niestety nie Panie. Ale to nie był nikt od nas.

 

- Możesz odejść

 

- Panie, jeszcze jedna sprawa.

 

- Tak?

 

- Dusze z Międzyświatów podobno chcą się wydostać przez Główną Bramę.

 

- Oby tylko nie miały masek...


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...