„Avengers" tom 4: „Nieskończoność” - recenzja

Autor: Paweł Ciołkiewicz Redaktor: Motyl

Dodane: 12-11-2016 15:31 ()


Czwarty tom „Avengers” stanowi oczywiście integralną część zakrojonego na ogromną skalę eventu stworzonego przez Jonathana Hickmana i czytanie go w oderwaniu od albumu „Nieskończoności” oraz drugiego tomu „New Avengers” jest – mówiąc delikatnie – mało komfortowe. Idąc jednak konsekwentnie za fatalną (tak, tak, będę to podkreślał w każdej kolejnej recenzji) decyzją Egmontu, by publikować całą opowieść o walce z Budowniczymi i Thanosem barbarzyńsko poszatkowaną na trzy części, spróbujmy najpierw spojrzeć na ten komiks, jak na samodzielny tom serii.

Jak pamiętamy fabuła tej niesamowicie złożonej opowieści, do której zaangażowano dziesiątki postaci ze stajni Marvela, koncentruje się wokół dwóch zasadniczych wątków (i kilkunastu wątków pobocznych). Po pierwsze, mamy tu zatem starcie z Budowniczymi, którzy chcą ratować stworzone przez siebie światy i w tym celu… muszą zniszczyć Ziemię. Po drugie zaś, widzimy poczynania Thanosa, który postanowił wykorzystać nieobecność Avengers i próbuje zawładnąć ojczystą planetą Mścicieli. Czwarty tom „Avengers” koncentruje się wokół tego pierwszego wątku, a wszystko, co dotyczy działań szalonego Tytana, jest jedynie wspomniane. Mamy tu rozwinięcie opowieści o walce z Budowniczymi o te elementy, które wypadły z albumu „Nieskończoność”.

Czytając ten komiks już po lekturze „Nieskończoności”, możemy stopniowo wypełniać luki, które pojawiły się w tej historii. Armada Budowniczych zmierza w kierunku Ziemi i tylko zjednoczone siły Rady Galaktycznej mogą podjąć skuteczną walkę. Avengers stają zatem na czele konfederacji i opuszczają Ziemię, by zmierzyć się z najeźdźcą z dala od rodzimej planety. Widzimy, jak doszło do pierwszej porażki sił konfederacji i w jaki sposób część drużyny superbohaterów dostała się do niewoli. Obserwujemy również zdradę J-sona ze Spartaksu, który po raz kolejny dał wyraz swej niechęci wobec Ziemi. Rozwinięty został również wątek dotyczący Kapitan Wszechświat, której rola w starciu z Budowniczymi okazuje się kluczowa. Podczas lektury czytelnik, który przeczytał już wcześniej „Nieskończoność”, wielokrotnie powie sobie w duchu „aha”, dopasowując zdarzenia opisane w tym tomie do podziurawionej narracji wcześniej przeczytanego albumu.

W zasadzie trudno powiedzieć o tym komiksie coś więcej ponad to, co zostało już powiedziane na temat „Nieskończoności”. Lektura tego tomu w pełni potwierdza wcześniejsze opinie na temat sprawności narracyjnej Hickmana, który układa te swoje puzzle w niezwykle precyzyjny sposób. Szkoda tylko, że żeby to wszystko w pełni docenić, trzeba będzie czytać całość jeszcze raz od początku w kolejności narzuconej przez scenarzystę i opisanej na końcu tomu. Po lekturze, choć powoli ubywa narracyjnych luk, i tak jeszcze dużo brakuje do pełnego szczęścia związanego z całościowym ogarnięciem tej opowieści.

Mamy tu też kilka elementów, które do pewnego stopnia neutralizują uwagi krytyczne formułowane pod adresem samej „Nieskończoności”. Na przykład wprowadzenie do głównej rozgrywki Kapitan Wszechświat usuwa nieco dysonans związany z oceną zwycięstwa nad Budowniczymi. Podczas lektury „Nieskończoności” można było bowiem odnieść wrażenie, że ziemscy bohaterowie wykończyli tę rasę przede wszystkim strzałami z łuku, młotem Thora i suchymi dowcipami, teraz jednak widać, że wszystko odbyło się w nieco inny sposób.

Pod względem graficznym album utrzymany jest w tej samej stylistyce, co „Nieskończoność”. Leinil Francis Yu z ogromną swobodą i lekkością tworzy epickie, dobrze skomponowane rysunki. Rozgrywające się w przestrzeni gwiezdnej epickie bitwy prezentują się bardzo efektownie. Kadry wypełnione po brzegi okrętami wojennymi oraz tłumami postaci w efektownych pozach robią duże wrażenie. Trzeba także odnotować, że rysownik, znacznie częściej niż artyści odpowiedzialni za stworzenie „Nieskończoności”, operuje dużymi zbliżeniami, ukazując twarze bohaterów, na których rysują się różne emocje. Co ciekawe, Yu sprawdził się także jako inker, zastępując w dwudziestym trzecim zeszycie serii (czyli ostatnim z sześciu zebranych w recenzowanym tomie) Gerry’ego Alanguilana. Tusz został w tej części nałożony inaczej niż w poprzednich. Mamy tu mianowicie znacznie delikatniejszą, cieńszą, bardziej szkicową kreskę, która nadaje kadrom bardziej subtelny charakter. Podobnie jak w przypadku „Nieskończoności” bardzo ciekawie prezentują się umieszczone na końcu albumu mroczne okładki poszczególnych zeszytów. Krótko mówiąc, graficznie wszystko jest tak, jak powinno być w dobrej superbohaterskiej nawalance.

W podsumowaniu nie pozostaje w zasadzie nic innego, jak powtórzyć kilka truizmów. „Avengers. Nieskończoność” to tom, którego na pewno nie można polecić tym, którzy żyją w przekonaniu, że lektura tylko jednej serii jest wystarczająca do zrozumienia jakiegoś wycinka uniwersum Marvela. Bez pozostałych tomów, w których rozsiane zostały fragmenty międzygalaktycznej sagi Jonathana Hickmana, ten komiks pozostaje zupełnie nieczytelny. Zawarta w nim opowieść jest spektakularna, ale ze względu na sposób jej publikacji, stanowi to jednak raczej wadę niż zaletę. Choć na pewno wszyscy fani Marvela lubiący samodzielnie składać sobie takie historie w sensowne całości, jak meble z Ikei, na pewno będą zadowoleni.

 

Tytuł: „Avengers" tom 4: „Nieskończoność”

  • Tytuł oryginału: „Avengers. Infinity”
  • Scenariusz: Jonathan Hickman
  • Rysunki: Leinil Francis Yu
  • Tłumaczenie: Marek Starosta
  • Wydawca: Egmont
  • Data polskiego wydania: 2016
  • Wydawca oryginału: Marvel Comics
  • Objętość: 168 stron
  • Format 165x255 mm
  • Oprawa: miękka ze skrzydełkami
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolorowy
  • Cena: 39,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji. 

Galeria


comments powered by Disqus