„Azyl Mrocznego Rycerza” - O wybranych wątkach znamiennego komiksu Granta Morrisona w kinowej adaptacji Christophera Nolana

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 17-09-2016 07:53 ()


Latem 2008 roku w kinach niemal całego świata święcił triumfy film „Mroczny Rycerz”, stanowiący kolejną już adaptację perypetii jednej z najistotniejszych ikon popkultury. Przemyślana gra marketingowa, jak też nośność samej postaci sprawiły, że ów obraz rychło uzyskał status komercyjnego hitu, stając się jedną z najchętniej oglądanych produkcji w dziejach kina. 

 

Do niemal powszechnego zainteresowania kinomanów wspomnianym filmem walnie przyczyniła się kreacja głównego oponenta Mrocznego Rycerza, powierzona młodemu wiekiem (choć już nie stażem) Heathowi Ledgerowi („Obłędny rycerz”, „Niesamowici bracia Grimm”). Mowa tu rzecz jasna o Jokerze, „Księciu Zbrodni”, którego złowieszczy cień towarzyszy Batmanowi niemal od chwili jego zaistnienia. Ta jedna z najbardziej udanych wrażych osobowości w historii komiksu niewątpliwie miała szczęście do swych ekranowych odpowiedników. Już Cezar Romero w pastiszowym serialu z drugiej połowy lat sześćdziesiątych tchnął w tę postać mnóstwo przekonującego wigoru (rzecz jasna w granicach przyjętej wówczas konwencji). Jednakże to Jack Nicholson w „Batmanie” Tima Burtona przerósł najśmielsze oczekiwania zarówno krytyków, jak i szerszej publiki, wprawnie ukazując szaleńczy aspekt profilu psychologicznego Jokera.

Przed Ledgerem zarysowała się zatem niełatwa perspektywa osiągnięcia bardzo wysoko zawieszonej poprzeczki. Jak czas pokazał, aktorsko wyszedł on z tej próby nie tylko obronną ręką (pomimo licznych przejawów sceptycyzmu tuż po ogłoszeniu decyzji o powierzeniu mu tej roli), ale wręcz wspiął się na szczyty aktorskiego kunsztu. W świetle relacji z planu filmowego „Mrocznego Rycerza”, Heath nie tyle wcielił się w Jokera, co raczej stał się tą postacią raz za razem wzbudzając przerażenie ekipy realizującej. Rzecz jasna możemy rozpatrywać ową informację w kategorii typowego chwytu reklamowego, mającego na celu podsycić zainteresowanie publiki. Niemniej znany już nam efekt końcowy może stanowić jej potwierdzenie. Okoliczność śmierci aktora dodatkowo komplikuje sprawę wskazując, że być może Ledger nie w pełni poradził sobie z psychicznym obciążeniem towarzyszącym kreowaniu naczelnego nemezis Batmana.

Już w przededniu realizacji tegoż filmu serwisy tematyczne donosiły o domniemanym zainteresowaniu Christophera Nolana (reżysera) i Davida Goyera (scenarzysty) zaistniałym w roku 1989 roku komiksem „Azyl Arkham” jako kanwą scenariusza „Mrocznego Rycerza”. Wieści te okazały się formułowane na wyrost, choć trzeba przyznać, że ów zjawiskowo namalowany (za oprawę graficzną odpowiadał Dave McKean), a przede wszystkim nieszablonowo rozpisany album to wręcz idealna podstawa dla niepokojącej i z definicji przeznaczonej dla dojrzalszego widza fabuły. Nic w tym dziwnego, bo niniejsza opowieść zrodziła się w umyśle scenarzysty, który do dziś nie przestaje wzbudzać skrajnych opinii.

Grant Morrison, bo o nim właśnie mowa, to dla jednych wizjoner, któremu udało się wprowadzić komiks superbohaterski na ścieżkę złożoności, której próżno doszukiwać się we wcześniejszych dokonaniach tego gatunku. Serie pokroju „Animal Mana vol.1”, „Doom Patrol vol.2” czy „New X-Men” zazwyczaj jednym tchem zaliczane są do tytułów przełomowych i swoistych „zwrotnic” wspomnianej konwencji. Dla innych zaś ów autor jawi się jako bełkotliwy grafoman niekontrolujący własnych, często nietrafionych pomysłów. Mimo to nikt raczej nie uchybia znaczeniu „Azylu Arkham”, korzystnie wybijającego się na tle innych batmanicznych opowieści. A warto pamiętać, że ów bohater miał szczęście do więcej niż przyzwoitych opowieści. Wszak skrypty jego perypetii tworzyli tak zjawiskowi scenarzyści jak Peter Milligan, Alan Grant, Jim Starlin czy Denny O’Neil.

 

Grant Morrison nigdy nie krył się ze swymi zainteresowaniem filozofią Carla Gustava Junga, co siłą rzeczy znalazło przejaw w jego twórczości. Za skrajny przejaw tej tendencji uważa się zazwyczaj opublikowaną również u nas opowieść „JLA: Ziemia 2” (stworzona wspólnie z Frankiem Quitely). To właśnie na jej kartach herosi głównego nurtu DC Comics (w tym również Batman) zmierzyli się ze swymi „lustrzanymi” odpowiednikami pochodzącymi z równoległej wersji naszej planety. Trudno chyba o bardziej dosłowną eksploatację taoistycznej symboliki ying/yang, która ewidentnie nie dawała spać po nocach Jungowi. Widać ów filozoficzny niepokój udzielił się także Morrisonowi, czego refleks odnajdujemy także w postaci fabuły „Azylu Arkham”. Batman i Joker to niejako dwie strony tego samego medalu – szaleństwo spętane i wyzwolone, przenikające się wzajemnie w swoich relacjach i de facto skazane na koegzystencję. Bez tej symbiozy nastąpiłoby zachwianie „kosmicznego porządku”. 

Zwolennikiem takiej interpretacji rzeczywistości zdaje się „ledgerowski” Joker, który swe istnienie definiuje przez pryzmat działań Mrocznego Rycerza. Akcja powoduje reakcje; bez tego cały porządek wszechrzeczy uległby wypaczeniu. Rzecz to nie nowa, bo już Frank Miller w swym „Powrocie Mrocznego Rycerza” (1986 r.; polska premiera – 2002 r.) wskazał na taką formułę relacyjną pomiędzy wspomnianymi antagonistami. Da się to zresztą zauważyć również w „Zabójczym Żarcie” (1988 r.; w Polsce w 1991) Alana Moore’a i Briana Bollanda. Ów motyw jest także odczuwalny na kartach „Azylu”, bowiem Batman przegląda się w Jokerze niczym w strzaskanym zwierciadle. Dominującą emocją Mrocznego Rycerza zdaje się być przy tym lęk (który zresztą zamierza przezwyciężyć…), ale też i subtelna doza fascynacji odmiennym typem obsesji.

 

Odgrywany przez Christiana Bale’a Bruce nie w pełni podźwignął się po rodzinnej tragedii, a rola obrońcy Gotham w rzeczywistości stanowi substytut realnego życia. Tymczasem Joker wydaje się sugerować, że to właśnie „tryb batmaniczny” jest właściwym, a zarówno on jak i Mroczny Rycerz zasadniczo nie różnią się od siebie. „Morderczy Klown” czyni jedynie przysługę swemu oponentowi, ukazując mu faktyczne – rzecz jasna w jego szaleńczym mniemaniu – oblicze rzeczywistości i człowieczeństwa. Podobnie rzecz ma się w fabule Morrisona. Joker zdaje się wręcz sugerować, że to realia szpitala psychiatrycznego stanowią najwłaściwsze środowisko dla Batmana jako integralnej częścią tamtejszej „społeczności”. Widać to zwłaszcza w finale opowieści, gdy „Książe Zbrodni” pozostawia przed alter ego Bruce’a Wayne’a niejako otwartą furtkę. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie by Batman powrócił do właściwego mu miejsca, czyli Azylu Arkham.

Identyczne podejście cechuje Jokera z filmu Nolana z tą istotną różnicą, że w jego przekonaniu cały świat jest swoistą dżunglą ścierających się drapieżców, w których prawdziwą naturę jedynie z wierzchu pokrywa cienki pokost cywilizacyjnej ogłady. Wystarczą odpowiednie okoliczności, aby prawdziwe usposobienie wzięło górę. I to też stara się udowodnić, dając przy okazji do zrozumienia, że Batman nie tylko podlega tym prawidłom, ale wręcz jest o całe mile do przodu wobec reszty społeczeństwa. Wykazał to zresztą podjęciem roli zamaskowanego pogromcy zbrodni działającego de facto ponad prawem. Trochę w tym koncepcji nadczłowieka Fryderyka Nietzschego (heros wyrastający ponad tradycyjne normy moralne), a trochę też teorii organicznej Herberta Spencera. Pewnikiem jest, że Joker dostrzega w Batmanie nie tylko inicjatora własnej aktywności, ale też niejako pokrewną duszę i jedynego osobnika równego sobie. Bo czy i Mroczny Rycerz nie  zdołał wyzwolić się z ograniczających go pęt konwenansów społecznych? Jedyna różnica polega na braku samoświadomości tego stanu rzeczy? Jak bowiem inaczej zdefiniować poczynania dziedzica fortuny Wayne’ów, który - miast doglądać rodowej firmy tudzież korzystać z uroków dostatniego życia - spędza czas na nie kończącej się krucjacie? Nie dość na tym, w jej trakcie sam ustala normy postępowania, które nie zawsze korespondują z tradycyjnie akceptowanymi przez społeczeństwo zasadami. Niniejsze zjawisko ściśle łączy się z dualnym postrzeganiem porządku świata, który zdaje się determinować poczynania Jokera zarówno w filmie, jak i komiksie Granta Morrisona. Tym samym ponownie daje o sobie znać dualny system ying/yang niczym obie strony monety Two-Face’a.

 

Podążając „jungowskim” szlakiem „Azyl Arkham” jawi się jako zobrazowanie procesu indywiduacji Batmana, który bez przebycia archetypicznie ucieleśnionych lęków nie miałby szans zaistnieć w dojrzałej postaci. Przed wkroczeniem na teren Azylu alter ego Bruce’a Wayne’a nie stanowi jeszcze pełni. Dopiero po przebrnięciu żmudnej, naszpikowanej trudnościami (a po części i pokusami) drogi osiąga on sedno swej natury. Tym samym utwór Morrisona wypadałoby uznać za opowieść o inicjacji, której pochodną staje się zaistnienie pełnokrwistego bohatera pogodzonego ze swymi lękami i pożądaniami. Niniejsza taktyka narracyjna, zastosowana przez tego scenarzystę także na łamach serii „Animal Man vol.1”, znajduje swe odbicie również w filmie Nolana. Bo mimo, że w początkowych sekwencjach „Mrocznego Rycerza” wydaje się, że mamy do czynienia z w pełni ukształtowanym obrońcą Gotham, to jednak wraz z rozwojem fabuły ów ogląd okazuje się iluzją. Dopiero aktywność Jokera wydobywa zeń sedno bohaterstwa jakim jest poświecenie.

Podobnie w komiksie: wkroczenie na teren Azylu, mimo że istniała inna możliwość rozwiązania zaistniałego problemu (o czym w początkowej rozmowie z komisarzem Gordonem) również wypada interpretować jako zamiar zmierzenia się z własnymi słabościami, pomimo ryzyka wiążącego się z ta nietypową „peregrynacją”. Przypisywane dziełu Morrisona konotacje biblijne (zstąpienie Chrystusa do Szeolu – 1 List Piotra 3, 18-20) wypada potraktować jako nadużycie; niemniej może stanowić dobry trop kierujący nas raczej ku „Eneidzie” i opisanej tam wędrówki Eneasza po otchłaniach Hadesu. „Boska Komedia”, jako pochodna zabiegu literackiego zastosowanego przez Wergiliusza (zresztą również nie bez wcześniejszych wzorców, o czym można przekonać się podczas lektury „Odysei”), to chyba najbardziej adekwatne odniesienie. Joker jako przewodnik, a zarazem odpowiednik najwybitniejszego epika Rzymu? Czemu nie! W końcu brawurowo rozegrana przez Ledgera rola „Księcia Zbrodni” daje się interpretować w kategorii przewodnika ku krainie szaleństwa  (co zresztą wzorcowo udało mu się z Harveyem Dentem).

Jeden z modeli interpretacyjnych czyni Jokera zwycięzcą w ukazanych na kartach „Azyl Arkham” zmaganiach. Wszak Mroczny Rycerz niejako tańczy do melodii swego arcywroga, posłusznie przemierzając czeluście zakładu dla obłąkanych. I taka też zdaje się finalna wymowa filmu Nolana, gdy odgrywany przez Gary’ego Oldmana komisarz Gordon konstatuje, że to jednak Joker okazuje się zwycięzcą całej rozgrywki. Tyle tylko, że to pozór, gdyż zarówno w „Azylu” jak i „Mrocznym Rycerzu” Batman nie zamierza poddać się presji sytuacji. I choć w obu przypadkach decyduje się na skrajnie odmienne rozwiązanie, to jednak triumfuje właśnie on. Joker zaś to jedynie element (choć z pewnością kluczowy) w misternej układance prowadzącej do pełnego ukształtowania bohatera. To podobieństwo, w obu przypadkach stanowiące konkluzję opowieści, zdaje się być upostaciowieniem jungowskiego procesu indywiduacji. 

Czy zatem zależność pomiędzy kinowym hitem 2008 roku, a wcześniejszym o niemal dwie dekady komiksem spółki Morrison/McKean jest dostrzegalna? Wypada udzielić odpowiedzi twierdzącej, bo subtelnie zasygnalizowane nawiązania da się „wyłapać” bez większych trudności. Rzecz jasna podobnie jak „Batman Początek” nie stanowi adaptacji „Roku Pierwszego” Millera i Mazzucchelliego, tak też i jego kontynuację nie sposób uznać za ekranową wersje „Azylu Arkham”. „Mroczny Rycerz” pozostaje dziełem w pełni autonomicznym, choć nie wolnym od inspiracji drugim z wymienionych komiksów. I nie ma nic w tym złego, bo w końcu korzystanie z dobrych wzorców to cecha wybitnych twórców. A za takich wypada uznać zarówno Nolana, jak i Goyera.


comments powered by Disqus