„Comanche” tom 1: „Red Dust” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 08-06-2016 10:10 ()


No i mamy co chcieliśmy! Wysyp coraz to nowych tytułów z różnorodnych segmentów komiksu zdaje się płynąć ku nam wartkim strumieniem. Ta sytuacja dotyczy również oferty twórców z obszaru oddziaływania kultury frankofońskiej. Wśród nich szczególne miejsce zajmują dokonania Hermanna Huppena, którego na sztandarowego autora upatrzyło sobie Wydawnictwo Komiksowe.

Nic w tym zresztą dziwnego, by nie rzec wręcz, że owa „specjalność zakładu” świadczy o dobrym guście decydentów tego wydawnictwa. „Ardeński Dzik” (jak zwykło się niekiedy nazywać wspomnianego artystę) od lat plasuje się w ścisłej czołówce najbardziej cenionych autorów europejskiego komiksu, a powstałe za sprawą jego talentu serie wciąż znajdują liczne grono wielbicieli. Dotyczy to również polskich miłośników historyjek obrazkowych, którzy w ostatnich latach mają okazję zapoznać się z dorobkiem Hermanna w iście przyspieszonym tempie. Tak się bowiem złożyło, że oprócz pojedynczych, zamkniętych historii („Stacja 16”, „Krwawe gody”, „Bez przebaczenia” i „Staruszek Anderson”) dostępna jest również całość cyklu „Wieże Bois-Maury” (wraz z ich kontynuacją pt. „Bois-Maury”), a wydawnictwo Elemental regularnie dostarcza odbiorcom swej oferty kolejne tomy postapokaliptycznej serii „Jeremiah”. W maju tego roku przyszedł nareszcie czas na zainicjowanie polskiej edycji „Comanche”, kolejnej, bardzo cenionej realizacji Hermanna powstałej do scenariusza jeszcze jednego klasyka frankofońskiego komiksu w osobie Michela Grega. Co prawda zaledwie kilka lat temu przedstawiciel Wydawnictwa Komiksowego odżegnywał się od zamiaru spolszczenia tej serii, a nawet deklarował zamiar odpoczynku od prezentacji dorobku autora „Wież Bois-Maury”. Na szczęście wspomniane deklaracje pozostały w sferze niespełnionych idei, a miast tego możemy cieszyć się pierwszym tomem z dawna wyczekiwanej u nas serii o perypetiach Comanche.

To właśnie ową właścicielkę rancza o niepokojąco brzmiącej nazwie „Triple Six” autorska spółka Greg/Hermann uczyniła centralną osobowością tego cyklu. Urocza, zwiewna brunetka nie ma łatwego żywota w twardych realiach Dzikiego Zachodu. Zmuszona jest bowiem borykać się z naciskami bandy kontrolującej Greenstone Falls, niewielką mieścinę usytuowaną pośród bezkresów Wyoming. Nieznany z imienia i nazwiska osobnik dwoi się i troi, aby wyrugować ją z zajmowanego terenu. Czyni to na różne, często całkiem wyszukane jak na standardy epoki, sposoby. Co więcej nie ma ona co liczyć na wsparcie miejscowego szeryfa, który zwykł znacznie częściej bywać w miejscowym saloonie niż własnym biurze. Początkowo trudno orzec, o co w tym wszystkim chodzi, ale z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że o niebagatelne kwoty, które upatrzył sobie prześladowca Comanche. Zdawać by się mogło, że tytułowa bohaterka znajduje się na z góry straconej pozycji. Ciąg przypadków przyczynia się jednak do zmiany równowagi sił. Dzieje się tak za sprawą przybycia do Greenstone Falls rewolwerowca zwanego jako Red Dust, który decyduje się dołączyć do obsady farmy. Przedtem jednak zdąży narobić sobie wrogów w miasteczku. Dodajmy, że rekrutujących się spośród najemnych bandytów prześladujących Comanche.

Jak przystało na początek cyklu, w którym - jakby na przekór tytułowi - mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym, fabuła pierwszego tomu stanowi pretekst do zgromadzenia jej bohaterów. Stąd obok Comanche oraz wzmiankowanego Red Dusta poznajemy również leciwego (acz wciąż zaradnego) Tena Gallonsa, ciemnoskórego kowboja Toby’ego oraz nadspodziewanie mocarnego Clema. Piątka zdecydowanych osobowości podejmuje wyzwanie napastliwego szubrawca, co przyczynia się do wygenerowania emocjonującej opowieści. Do tego prezentowanej bez blichtru przypisanego westernom z czasów świetności wytwórni filmowych, takich jak chociażby Metro-Goldwyn-Mayer. Czas powstania „Comanche” przypadł na okres gdy potencjalni odbiorcy zdążyli już rozsmakować się w wyzbytych choćby śladowych znamion idealizacji spaghetti westernach. Podobnie rzecz się miała w kontekście frankofońskiego komiksu, jako że od niemal dekady (tj. od roku 1963) na łamach magazynu „Pilote” brylował niestrudzony Mike Bluberry, którego nijak nie dałoby się utożsamić z odzianymi w gustowne kamizelki bohaterami odgrywanymi m.in. przez Toma Mixa i Roya Rogersa. „Comanche” wpisuje się zatem w dobre tradycje, które pod wpływem reinterpretacji westernu w wykonaniu włoskich twórców filmowych niejako eksplodowały w toku lat 60. i 70. minionego wieku. Pierwszy tom wspólnej serii Grega i Hermanna (na którą ogółem składa się piętnaście epizodów) to zresztą zaledwie początek podążania przez nich szlakiem wytyczonym m.in. przez Sergio Leone, a w komiksie przez Jeana-Michela Charliera i Jeana Girauda. Zresztą również scenarzysta „Comanche”, kolokwialnie rzecz ujmując, sroce spod ogona nie wyskoczył. Jego imponujący dorobek (w tym od dawna oczekiwana u nas seria science fiction „Luc Orient”) mówi sam za siebie i tym samym jakość „Red Dusta” w przeważającej mierze zachowuje swoją fabularną świeżość. Pełnokrwiści (a zarazem wzbudzający sympatię) bohaterowie oraz zajmujące intrygi nadal spełniają przypisaną im rolę i nieprzypadkowo zaliczane są do klasyki komiksowego westernu, obok takich tytułów jak „Buddy Longway”, „Durango” i wzmiankowany „Blueberry”. Nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy niektóre wątki i motywy mogą wydawać się nieco zbyt przejrzyste.

Rzecz jasna ów tytuł wiele zawdzięcza również rysownikowi, który w momencie premiery „Red Dusta” cieszył się już co prawda uznaniem za sprawą jego udziału przy realizacji serii „Bernard Prince” (nomen omen według scenariusza Grega). Jednak sława i status klasyka miały dopiero nadejść wraz z kolejnymi odsłonami „Comanche”. Znać już zaczątki charakterystycznego stylu mistrza i trzeba przyznać, że w odróżnieniu od licznych plastyków (m.in. naszego Marka Szyszko) zdołał on zachować pełną indywidualność stylistyczną, pomimo operowania zbliżonymi rozwiązaniami graficznymi jak miało to miejsce w przypadku Jeana Girauda. Realia Dzikiego Zachodu nakreślane przez Hermanna są pełne szczegółów, a zarazem zgrzebności wynikłej z trudów ówczesnego życia codziennego. Ekspresywna mimika udzielających się tu postaci można śmiało uznać za przedsmak rozwiązań zastosowanych m.in. w „Wieżach Bois-Maury” i „Jeremiahu”.

Reasumując - kolejny komiksowy klasyk, którego najzwyczajniej nie wypada nie znać.

Tytuł: „Comanche” tom 1: „Red Dust”

  • Tytuł oryginału: „Comanche 1 - Red Dust”
  • Scenariusz: Michel Greg
  • Rysunki i kolor: Hermann Huppen
  • Tłumaczenie z języka francuskiego: Wojciech Birek
  • Wydawca wersji oryginalnej: Le Lombard
  • Wydawca wersji polskiej: Prószyński i S-ka/Wydawnictwo Komiksowe
  • Data premiery wersji oryginalnej: 1 stycznia 1972 r.
  • Data premiery wersji polskiej: 06.2016 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 24,5 x 32,5 cm
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 48
  • Cena: 39,90 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Komiksowemu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus