„Niebieskie pigułki” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 03-05-2016 22:08 ()


Od chwili, gdy sztandarowe dzieło Frederika Peetersa doczekało się pierwszej polskiej edycji, upłynęło już przeszło trzynaście lat. W tym czasie nasz komiksowy rynek znacząco ewoluował, a tytuły tego sortu co „Niebieskie pigułki” nie stanowią tak istotnego novum jak miało to miejsce w całkiem już odległym styczniu 2003 r. A jednak dobrze się stało, że nowe pokolenie czytelników, które nie miało dotąd okazji przyswoić sobie autobiograficznej opowieści wspomnianego autora, zyskało właśnie taką możliwość. 

Nie tylko zresztą na ogólnie wysoką jakość tego utworu, ale także – co może zainteresować również posiadaczy wydania pierwszego – ze względu na wzbogacenie współczesnej edycji o swoisty suplement składający się z plansz powstałych ok. 2013 r. Dodatkowym walorem jest również nowy przekład w wykonaniu Wojciecha Birka, tłumacza o wieloletniej praktyce, którego odbiorcom produkcji frankofońskich przedstawiać nie trzeba.

Tak jak wyżej zasygnalizowano, premiera pierwszego wydania „Niebieskich pigułek” przypadła u nas w chwili, gdy pod względem dostępu do światowych zasobów komiksu sytuacja w Polsce ulegała stopniowej poprawie. Egmont, Siedmioróg oraz Twój Komiks regularnie dostarczały nam pakiety złożone w dużej mierze z przedruków prac autorów z obszaru oddziaływania kultury frankofońskiej, Mandragora konsekwentnie drążyła temat oferty anglosaskiej, a i rodzimi twórcy jakby nabierali śmiałości, powoli wyzbywając się balastu zinowej estetyki. Nie zmienia to faktu, że na tym tle komiks Peetersa był niczym przysłowiowa cegła w twarz tudzież przybysz z równoległego wymiaru. Bowiem czas komiksów autobiograficznych dopiero miał nadejść. Co prawda krakowskie wydawnictwo Post – wydawca pierwszej edycji „Niebieskich pigułek” – już dwa lata wcześniej narobiło sporo medialnego szumu publikacją „Mausa” Arta Spigelmana. Powiedzmy sobie jednak szczerze, że w tamtym przypadku swoje zrobiła naonczas jeszcze nie tak wyeksploatowana jak obecnie tematyka oraz przysłowiowe punkty za pochodzenie. W ówczesnych środowiskach opiniotwórczych nie wypadało o tej propozycji wydawniczej nie wspominać, a w jeszcze większym stopniu nią się nie zachwycać.

Poza środowiskiem komiksowym „Niebieskie pigułki” (podobnie zresztą jak „El Borbah” Charlesa Burnsa) nie doczekały się porównywalnego poklasku. Osoby zainteresowane tym medium (i to nie tylko wówczas, gdy wspominały o nim wiodące tytuły prasowe) na ogół powitały ów tytuł z dużą przychylnością. Nic zresztą dziwnego, bo jak już wcześniej zasygnalizowano opowieść o związku autora tej pracy z nosicielką wirusa HIV znacząco wyróżniała się na tle oferty z tamtych lat. Do tego zarówno w wymiarze wizualnym jak i fabularnym. Oto bowiem miast typowych zmagań w wykonaniu bohaterów serii takich jak „Aquablue”, „Armada” i „Kasta Metabaronów” (skądinąd w swojej klasie znakomitych) otrzymaliśmy zapis doświadczeń Peetersa i jego zainfekowanej nieuleczalną chorobą partnerki. Tym samym okazało się, że do wygenerowania emocjonującej komiksowej fabuły nie potrzeba hord złaknionych łupów i krwi Wikingów, walizki zawierającej nierejestrowaną broń i sto naboi bądź też opłacanego eliminatora osobliwych gatunków drapieżnej fauny. Samo życie po raz kolejny rozpisało scenariusz wart pełnowymiarowego eposu codzienności. I co więcej, padło na autora władnego do przekonującego ujęcia składników tej opowieści w kadr i dymki.

Miłość w cieniu zagrożenia nieuleczalną chorobą i niepewnej terapii, perspektywa zarażenia i ograniczania w intymnych relacjach czy wręcz życie na przysłowiowym pożyczonym czasie – zdawać się mogło, że uczucie zaistniałe w tych niewątpliwie skomplikowanych okolicznościach nie miało szans długofalowego funkcjonowania (także w kontekście coraz bardziej powszechnego przyzwolenia społecznego na częste zmiany partnerek/partnerów). A jednak autor podjął wyzwanie, a snuta przez niego opowieść to de facto świadectwo jego dojrzewania do – co tu kryć – nietypowej sytuacji. „Niebieskie pigułki” nic nie straciły na swojej dawnej sile wyrazu. Lżejsza formuła niż miało to miejsce w przypadku m.in. „Rycerza świętego Wita” może przyczynić się do ich łatwiejszej przyswajalności, zwłaszcza przez tę część czytelników na co dzień skłaniających się ku odmiennej tematyce. Co istotne, autor uniknął pułapki „przesłodzenia” fabuły i nadmiernej ckliwości. Rozpisane przezeń dialogi brzmią naturalnie i tym samym przyczyniają się do poczucia, iż obcujemy z utworem stylizowanym na literaturę faktu.

Zabrakło natomiast odrobiny przemyśleń o przyczynach problemu, któremu protagoniści zmuszeni są stawić czoła. Z jednej strony Peeters uniknął ryzyka trudnej do przełknięcia przez część czytelników moralizatorstwa piętnującego normy obyczajowe akceptowane w środowiskach uznających się za postępowe (rzecz jasna we własnym mniemaniu). Z drugiej natomiast rzeczony zdaje się nie szczędzić gorzkich uwag (choć nie bezpośrednio) pod adresem osób wciąż dystansujących się od chwilami aż nazbyt optymistycznie brzmiących opinii części lekarzy. Owa asymetria w ujęciu podjętego zagadnienia nie psuje jednak ogólnie dobrego odbioru tej fabuły. Można też przynajmniej częściowo zrozumieć autora, któremu siłą rzeczy trudno było zdystansować się zarówno od własnych przeżyć, jak i od swej partnerki i niesformalizowanego pasierba. Na korzyść Peetersa świadczy również ujęcie tematu, sprawiające wrażenie szczerej refleksji, a zarazem dość sprytnie przemycany dydaktyzm.

To, co w sposób szczególny miało szansę urzec rodzimego czytelnika (a przynajmniej tak się sprawy miały w przypadku piszącego te słowa) sprawdzało się do warstwy plastycznej tego tytułu. Ta bowiem reprezentowała stylistykę dotąd w naszym kraju niespotykaną. Strategia stylistyczna przyjęta przez Peetersa opiera się na połączeniu groteskizujących odkształceń z wrażeniowością osiąganą miękko nakreślanymi formami. Owa maniera przejawia się nie tylko w wizerunkach głównych bohaterów, ale też alinearnie nakreślanych kadrach. Fluktuująca, nieregularna kreska okazjonalnie zostaje uzupełniona zamaszystymi plamami czerni. Taka metoda sprawdza się zwłaszcza w scenach surrealistycznych, które pomimo ogólnie realistycznej formuły utworu, również znalazły się na kartach tej opowieści.

Jak wyżej zasygnalizowano obecna edycja (tym razem w wykonaniu wydawnictwa Timof i cisi wspólnicy) zawiera powstałe w późniejszych latach uzupełnienia. Za ich sprawą czytelnicy zyskują sposobność przejrzenia się dalszym losom bohaterów „Niebieskich pigułek” jak również ewolucji plastycznego warsztatu Frederika Peetersa. Już choćby ze względu na ów niepublikowany w pierwszym wydaniu epilog wznowienie tego tytułu było jak najbardziej uzasadnione.

 

Tytuł: „Niebieskie pigułki”

  • Tytuł oryginału: „Pilules Blues”
  • Scenariusz i rysunki: Frederik Peeters
  • Tłumaczenie z języka francuskiego: Wojciech Birek
  • Liternictwo: Robert Sienicki
  • Wydawca wersji oryginalnej: Atrabile
  • Wydawca wersji polskiej: Timof i cisi wspólnicy 
  • Data premiery wersji oryginalnej:  23.10.2013 r.
  • Data premiery wersji polskiej: 04.2016 r.
  • Wydanie II poszerzone (z nowym tłumaczenie)
  • Oprawa: miękka
  • Format: 165x240 mm
  • Papier: offset
  • Druk: czarno-biały 
  • Liczba stron: 208
  • Cena 49 zł

Dziękujemy wydawnictwu Timof i cisi wspólnicy za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus