"Star Wars": "W cieniu Yavina" - recenzja

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Motyl

Dodane: 01-12-2015 14:04 ()


„Sojusz Rebeliantów zniszczył straszliwą kosmiczną stację bojową Imperium Galaktycznego - Gwiazdę Śmierci - ale okupił to zwycięstwo znacznymi stratami. Przywódczyni rebeliantów, księżniczka Leia Organa, widziała na własne oczy zagładę ojczystej planety. Chłopak z farmy, który został bohaterem, Luke Skywalker, stracił jedyną rodzinę, jaką miał, a także przyjaciela z dzieciństwa. Z kolei przemytnik Han Solo podjął decyzję o walce z Imperium, której konsekwencji nie przewidział nawet w niewielkim stopniu. Teraz w poszukiwaniu nowej bazy, z której Sojusz mógłby kontynuować walkę z Imperium Leia, Luke i as pilotażu Wedge Antilles zapuścili się na skraj Zewnętrznych Rubieży..."

Los lubi płatać figla ludziom, którzy tworzą długoterminowe plany, sądząc, że otaczający ich świat pozostanie taki sam przez co najmniej kilka najbliższych lat. Tak też przytrafiło się osobom odpowiedzialnym za linię Star Wars w wydawnictwie Dark Horse Comics. W połowie 2012 roku panowie ci i panie, wespół z szychami z Lucasfilm uznali, że komiksy z uniwersum Lucasa słabo się sprzedają wśród tzw. niedzielnych fanów i postanowili zacząć kolejny rok zupełnie nową serią, nazwaną po prostu „Star Wars”. Wszystko miało być nowe, fajne i ekscytujące... i tu nagle pod koniec października George Lucas ogłosił, że sprzedaje swoją firmę i markę Disneyowi, właścicielowi legendarnego Marvela. Było tylko kwestią czasu, aż licencja przejdzie z rąk Dark Horse w ręce Marvela. W efekcie ta nowa, wspaniała seria była już na starcie skazana na porażkę, szczególnie że potem ogłoszono dekanonizację Expanded Universe. Jak na ironię losu, Marvel również postanowił stworzyć cykl o identycznej nazwie, „Star Wars”, który zaczął podbój rynku ponadmilionowym nakładem pierwszego zeszytu. Teraz fani w Polsce, dzięki wydaniu pierwszej mini-serii starej serii w ramach egmontowych Legend, mogą skonfrontować obie pozycje i wydać wyrok, co jest lepsze – stare czy nowe.

„W cieniu Yavina” to historia o gwiezdnych myśliwcach, poszukiwaniach dostawców broni, nowej bazy Rebeliantów i źródeł tajemniczych wycieków – a może szpiega? – które to źródła uniemożliwiają wykonywanie dwóch pozostałych poszukiwań. Fabuła wykoncypowana przez scenarzystę Briana Wooda jest całkiem znośna, zwłaszcza że sięga po kruchą tematykę zaufania i lojalności, kwestię obowiązków stojących przez wszystkimi członkami Sojuszu, nawet bohaterami takimi jak Luke, i całość miesza ze sporą porcją gwiezdnowojennej akcji. Z wierzchu jest, zgodnie z zapowiedziami, fajnie i ekscytująco, natomiast jak ktoś się przyjrzy i podrąży, to zauważy, że jeden kluczowy element kompletnie szwankuje - począwszy od Hana, przez Vadera, po Leię, z wykorzystaniem różnych postaci w tym komiksie po prostu jest coś nie w porządku.

 

Zacznijmy od końca. Dziewiętnastoletnia księżniczka planety Alderaan jest ex-senatorką, dyplomatką, jedną z przywódczyń Rebelii, w czasach post-yavinowych prawdopodobnie największym symbolem walki z Imperium, uzdolnionym żołnierzem, ba, nawet komandosem, biorącym czynny udział w rajdach sabotażowych. Tyloma talentami można by było obdarzyć kilka osób. Nie musi więc biedna, zabiegana Leia być jeszcze pilotką X-winga. Jest to wręcz kretynizm, biorąc pod uwagę jej status i znaczenie dla rebelianckiej sprawy. Byłby to problem niewielkiej wagi, gdyby nie to, że cały główny wątek opiera się na pomyśle, że Leia siedzi za sterami X-winga. A co z Hanem? Cóż, kolejny absurd: Mon Mothma wysyła go z misją zdobycia broni dla Sojuszu Rebeliantów, z setką milionów kredytów (!) na pokładzie. Kto powierza tak astronomiczną sumę i takie zadanie komuś, kto ledwo dwa miesiące pracuje dla Rebelii i ma na plecach wymalowaną wielką tarczę strzelniczą dla łowców nagród? Zostaje nam Darth Vader, który „W cieniu Yavina”… nic sensownego nie robi. Snuje się po kadrach komiksu, bez związku z resztą opowieści.

Seria powstała z założeniem, że nie trzeba znać Expanded Universe, by móc ją czytać. I założenie to zostało wypełnione. „W cieniu Yavina” nie znajdziemy nic, co wymagałoby głębszej wiedzy, nie znaczy to jednak, że nawiązań do szerszego uniwersum brakuje – mamy chociażby Immobilizera 418 a.k.a. krążownik Interdictor. Niewątpliwym atutem mini-serii jest jej silnie gwiezdnowojenny klimat. Wiem, jestem nudny, ciągle powtarzając w swoich recenzjach, jak to klimat jest ważny, wszystko powinno wyglądać jak odległa galaktyka etc. Ale cóż ja poradzę, skoro to prawda? A wygląd to bardzo istotny element „W cieniu Yavina”, ponieważ świetne rysunki wspaniale rekompensują logiczne i fabularne ułomności komiksu. Nie odstają poziomem od dzieł naszych ulubieńców ze stajni Karego Konia, jak Douglas Wheatley czy Jan Duursema, choć są zgrzyty, jak koślawa maska Vadera. Najlepiej rysownikowi Carlosowi D’Andzie poszło z zaprezentowaniem gwiezdnych myśliwców i ich pojedynków (co zajmuje sporą część „W cieniu Yavina”), natomiast najgorszej z… drugą Gwiazdą Śmierci. Akcja komiksu dzieje się dwa miesiące po bitwie o Yavin, tymczasem rzeczona stacja kosmiczna wygląda jak w przededniu bitwy o Endor, tak jakby budowano ją już od co najmniej paru lat. To trochę więcej, niż tylko lekki zgrzyt.

 

Ciekawostką jest, że w polskiej wersji „W cieniu Yavina” pojawiła się niedługa, bo licząca sobie zaledwie osiem stron komiksowa opowiastka pt. „Zamach na lorda Vadera”. Poza nazwiskiem scenarzysty, Briana Wooda, nie łączy się w żaden sposób z mini-serią, natomiast w oryginalny sposób podchodzi do postaci Mrocznego Lorda, skupiając się na tym, o czym myśli i jakim tokiem przebiega jego rozumowanie. Jest to bardzo fajny i miły dodatek.

Mój wyrok, po zapoznaniu się z obiema wersjami „Star Wars” (mam na myśli nie tylko „W cieniu Yavina”, ale całość), nie jest jednoznaczny, ale jednak mocno przychylny Marvelowi. Może to kwestia talentów stojących za gigantem branży komiksowej, może kwestia wypalenia się Dark Horse’a po dwóch dekadach maglowania odległej galaktyki, a może jest jeszcze inny czynnik. Tak czy siak, niespecjalnie żałuję starego „Star Wars” i „W cieniu Yavina”. Seria zaczęła się nieźle, z bardzo dobrymi rysunkami i nienajgorszą fabułą, akcentującą ciekawe wątki, natomiast poległa na fatalnym wykorzystaniu postaci i różnych absurdach z tym związanych. O jednym nie wspominałem, ale fakt wydania „W cieniu Yavina” w ramach kolekcji Legendy niestety niesie za sobą potężny minus – to nie jest samodzielna opowieść, a kolejnej części raczej już w Polsce nie zobaczymy. Jest to istotny argument w kwestii, czy mogę „W cieniu Yavina” polecić. W celach porównawczych – tak. Jako dobry komiks – również. Ale niedokończonych historii nie czyta się zbyt dobrze, prawda? Lepiej jest, być może, zwyczajnie zainwestować w nowy cykl, wydawany przez Egmont w ramach „Star Wars Komiks”.

 

  • Ogólna ocena: 7,5/10
  • Fabuła: 5/10
  • Rysunki: 9/10
  • Klimat: 10/10

 

Tytuł: "Star Wars": "W cieniu Yavina"

  • Scenariusz: Brian Wood
  • Rysunek: Carlos D'Anda, Ryan Odagawa
  • Wydawnictwo: Egmont
  • Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
  • Seria: Star Wars Legendy
  • Data publikacji: 18.11.2015 r.
  • Liczba stron: 152
  • Format: 170x260 mm
  • Oprawa: miękka
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Wydanie: I
  • Cena: 49,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.


comments powered by Disqus