Fragment "Piątego Anioła" Bartosza Grykowskiego

Autor: Bartosz Grykowski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 04-04-2007 10:53 ()


***

 

 

Jeździec zeskoczył z konia i pochylił się nad leżącymi przy drodze ciałami. Zrzucił kaptur, odsłaniając młodzieńczą twarz. Nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat, ale jego rysy były nadspodziewanie ostre, a spojrzenie szarych oczu znamionowało siłę woli i doświadczenie nietypowe dla tego wieku. 

Jego towarzysze zatrzymali się kilkanaście kroków za nim. Nerwowo ściągali wodze, aby uspokoić wierzchowce, niespokojnie ryjące ziemię kopytami.

Tymczasem młody mężczyzna obrócił głowę w ich stronę:

- Inkwizytorze Jerome! - dźwięczny głos poniósł się daleko po pogrążonych w zimowym śnie lasach.

Zbliżył się ku niemu mężczyzna na wspaniałym białym rumaku, który z daleka prawie zlewał się w jedno z pokrywającym ziemię śniegiem. Skronie inkwizytora przyprószyła już siwizna, a jego oczy widziały tyle, że wystarczyłoby na niejeden długi żywot. A jednak - mimo zmarszczek znaczących jego twarz - Jerome nie był starcem. Pod grubym, zimowym, czarnym płaszczem połyskiwała idealnie wypolerowana zbroja, błyszcząca w świetle ostrego zimowego słońca, ozdobiona misternym, złoconym ornamentem. U pasa miał różaniec, na piersi zawieszony drewniany krzyż. Szczególną uwagę zwracała pochwa z mieczem o krótkim, szerokim ostrzu, przytroczona do siodła wierzchowca, niezbyt pasująca do świątobliwego zakonnika.

Położył palec na ustach.

- Uważaj, nowicjuszu. Wróg może nas usłyszeć.

Mówił cicho, ale jego głos był mocny. Wzbudzał szacunek i jednocześnie brzmiał kojąco. Młodzieniec klęczący nad ciałami schylił głowę w pokorze.

Wydawało się, że w oddali słychać wycie. Wierzchowiec inkwizytora uniósł łeb i zastrzygł uszami.

Jerome zeskoczył z siodła. Gdy podchodził do zabitych, śnieg skrzypiał pod jego ciężkimi butami. Twarz dominikanina nie wyrażała żadnych emocji, ale w sercach jego towarzyszy - którzy wszak też wiele w życiu przeszli - czaił się strach, dziki i przerażający, tkwiący tuż pod skórą i wyczekujący chwili, gdy będzie mógł się uwolnić z całą siłą.

Młodzieniec odsunął się, pozwalając inkwizytorowi uklęknąć przy ciałach. Jerome wykonał ręką znak krzyża nad nimi. Powoli ściągnął czarną, podbitą jedwabiem rękawicę. Zabici mieli na sobie ubrania ze zgrzebnej konopnej tkaniny, podszyte niewprawnie obrobioną wełną. Ich martwe oczy zastygły w przerażeniu. Zdawało się, że nawet śmierć nie przyniosła im ukojenia.

Inkwizytor dotknął palcami ran na gardle jednego z wieśniaków. Powąchał krew i posmakował językiem. Nowicjusz Jakub wpatrywał się w niego wyczekująco.

- Bestia - wyszeptał inkwizytor.

Młodzieniec zbladł.

- Nie mamy wiele czasu. Zabierzcie stąd Jego Ekscelencję! Natychmiast! Czterech ma zostać ze mną, pozostali w drogę! - rozkazał inkwizytor nie znoszącym sprzeciwu głosem.

Żołnierze bezzwłocznie przystąpili do wykonania rozkazu. Biskup de Laye nie wyjrzał nawet zza zasłon, zakrywających okna powozu.

- Szybciej! - syknął zniecierpliwiony Jerome.

Jakby na potwierdzenie jego słów, z lasu dobiegło zawodzenie, przypominające wycie wilków. Odgłos był jednak bardziej donośny i miał w sobie coś, co mroziło krew w żyłach. Jeźdźcy z trudem panowali nad wierzchowcami. Biskup de Laye w milczeniu odmawiał modlitwy, starając się za wszelką cenę opanować panikę.

Powóz i jego eskorta zniknęli z zasięgu wzroku inkwizytora, który pozostał przy ciałach wraz z czterema najemnikami flamandzkimi. Bernard Weron, najmłodszy z nich, był doskonale świadom, jakim zaszczytem jest możliwość pełnienia takiej służby. Początkowo, kiedy go do niej wyznaczono, czuł dumę rozpierającą serce. Walczył z nią, gdyż inkwizytor nie raz piętnował pychę w kazaniach wygłaszanych do swej straży przybocznej, ale nie potrafił jej opanować. Wiedział, że nie powinien czuć strachu, ponieważ stał u boku tego, którego serce nie znało lęku ni nikczemności, a jednak wcale nie czuł się pewnie. Wolałby być jak najdalej stąd, ale nie miał wyboru. Opatulił się szczelniej kożuchem i rozejrzał niespokojnie.

Tymczasem Jerome stał nieporuszony, jakby istotnie nie odczuwał strachu, dręczącego jego towarzyszy.

- Jakubie - szepnął - wiesz, co masz czynić.

Nowicjusz skinął głową i odsunął się kilka kroków.

Wycie rozległo się ponownie. Przybliżało się. Żołnierze rzucali trwożliwe spojrzenia. Musieli coraz mocniej trzymać wodze, żeby nie stracić kontroli nad końmi.

- Przygotujcie broń - nakazał Jakub. - Pan świa­tłem i zbawieniem moim. Kogóż mam się lękać? Pan obroną mojego życia, przed kim mam się trwożyć... - zaczął szeptem recytować.

Jerome wyprostował się powoli i rozejrzał po okolicy, poszukując miejsca, z którego mogło nadejść niebezpieczeństwo.

Nagle wycie dobiegło z drugiej strony. Żołnierze wzdrygnęli się i odruchowo zaczęli zmieniać pozycje. Dopiero po chwili zdali sobie sprawę, że zagrożenie się oddala.

- Odchodzi - powiedział cicho inkwizytor. - Przepłoszyliśmy ją. Ale wróci. Musimy zabrać ciała i urzą­dzić godny pochówek. No, szybciej! - popędził podkomendnych.

Słowo inkwizytora było dla żołnierzy najwyższym rozkazem. Nikt nigdy nie ośmielał mu się sprzeciwiać, Jerome był bowiem nie tylko nieustraszony i prawy, lecz także bezwzględny w wymierzaniu sprawiedliwości.

- O czym myślisz, mistrzu?

Inkwizytor spojrzał na Jakuba.

- Czujesz to?

- Nie, mistrzu - nowicjusz pokręcił przecząco głową.

- Brak ci jeszcze wprawy. Ona przyjdzie, choć nikomu nie życzyłbym tego doświadczenia - zawahał się na chwilę, później dodał: - To Nienazwany.

To słowo, wypowiedziane tak cicho, zmroziło krew w żyłach Jakuba. Żaden z języków ludów chrześcijańskich, ani łacina, ani greka czy hebrajski, nie znał określenia, na te stwory, które wypełzły na świat z Czeluści. Zgodnie ze słowami Objawienia świętego Jana, miały one zadawać ludziom cierpienia. Jakub towarzyszył Jerome'owi od niemal roku, a jednak - mimo że tak wiele razem z nim przeszedł - ani razu nie miał okazji zetknąć się z tą chodzącą po świecie grozą. Dziękował za to Bogu, wielokrotnie bowiem dane mu było oglądać nieszczęśników, którzy ją napotkali. Całe wsie, a nawet małe miasteczka padały ofiarą tych demonów, a kiedy przybywały, nikt nie miał szansy się ukryć. Żadna siła nie potrafiła przed nimi obronić. Nowicjusz dobrze pamiętał o losie syna hrabiego Prowansji, który z oddziałem dwudziestu zbrojnych i towarzyszącymi im pachołkami wyruszył, by stanąć oko w oko z bestią. Nienazwany bez trudu wszystkich ich pozabijał, a straszliwie okaleczone ciała rozwłóczył po leśnych wykrotach.

Nieliczni, którzy uchodzili z życiem z takiego spotkania, byli zbyt opętani szaleństwem, aby móc opowiedzieć o przerażającym przeciwniku. Z majaczeń tych nieszczęśników wyłaniał się obraz skrzydlatej bestii o ostrych zębach i szponach, z ogonem przypominającym ogon skorpiona. Samo jej pojawienie się wzbudzało tak ogromny lęk w sercach zaatakowanych, że nie myśleli o ucieczce ani tym bardziej o walce. Świadkowie tych krwawych jatek donosili, że Nienazwanego nie imała się żadna broń.

Ludzi, którzy przeżyli spotkanie z przybyłymi z Czeluści bestiami, decyzją władz kościelnych, wydawano ramieniu świeckiemu, które skazywało ich na śmierć, aby dać umęczonym duszom odpoczynek.

Bernard usłyszał słowa, które skierowane były do Jakuba. Z trudem opanowując przerażenie, spojrzał na pozostałych żołnierzy. Najwyraźniej żaden z nich nie dosłyszał tego, co powiedział inkwizytor. Strwożony najemnik zaczął zadawać sobie rozpaczliwe pytania. Czy z głębi lasu przyglądają mi się setki oczu? Czy nadchodzi ku mnie niewidzialny zabójca, szybszy niż najchyższe rumaki? Bernard nie był w stanie się uspokoić. Przypomniał sobie te upiorne noce, kiedy jako dziecko grzał się za piecem, ciesząc się, że cztery ściany chronią go przed złem, kryjącym się w mroku. Jednego z takich wieczorów stara, bezzębna służąca Renata, opowiedziała mu o Nienazwanym: "Przed nim nie ochronią was żadne ściany, żadna zbroja. On przychodzi i zabiera, kogo tylko chce. Jego oczy goreją w mroku, ale kto je dostrzeże, dla tego jest już za późno. Tylko mężne serce, pozbawione wszelkich wątpliwości, daje przed nim ochronę". "Serce?", zapytał trwożliwie mały Bernard. "Powiadają też - dodała opiekunka - że wątpliwości nie ma ten, kto bezwzględnie przekonany jest o słuszności swych racji, ale także ten, kto jest zbyt głupi, aby je mieć. Ale takiego rezolutnego chłopca, jak ty, to nie dotyczy". Ani tego wieczoru, ani żadnego następnego nie wspominała już więcej o straszliwej bestii, a sam Bernard nigdy o nią nie zapytał. Nie odważył się, przeczuwając, że Renata wie więcej, niż powinna... a on wcale nie był pewny, czy też chce posiąść tę wiedzę.

Na szczęście tego dnia nie miał jeszcze napotkać tych straszliwych stworzeń. Jego towarzysze szybko uwinęli się z załadowaniem ciał na wierzchowce - niezbyt się przy tym przejmując okazywaniem należnej zmarłym czci. Kilka chwil później cały orszak był w drodze.

Wirujące płatki śniegu szybko przykryły plamy ciemnej, zakrzepłej krwi.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Supernowa za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...