Opowiadanie stalkerskie "Bękarty Zony"

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 11-02-2015 08:29 ()


 

BĘKARTY ZONY

 

Ubierałam się pospiesznie, lecz starannie. Powtarzałam ruchy, które tyle razy obserwowałam u stalkerów. Buty, kombinezon, rękawice, wszystko było na mnie za duże, tylko maskę jakimś cudem dobrałam bez pudła.

– Nie możesz tam iść - powtórzył Miś, ponownie usiłując wstać z barłogu. Opadł na niego z przeciągłym jękiem bólu, którego nie umiał powstrzymać.

– Nie ruszaj się – podałam mu jeszcze jedną pigułkę. – Oberwałeś tak, że niejeden na twoim miejscu oddałby duszę Zonie za pokwitowaniem. A nawet i bez. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem się tu dowlokłeś.

Przełknął lekarstwo i popił wodą.

– Jestem stalkerem – oświadczył słabo. – A ty nie jesteś. Umiesz zszywać rany, smarować oparzenia, oczyszczać ropnie i podawać dragi, ale o własnych siłach nie nastawisz nawet złamanej ręki. W Zonie zginiesz. To miejsce nie toleruje głupoty, pomyłek ani słabości. Na jego okolonej krótkim zarostem twarzy coraz wyraźniej występował rumień popromienny. Bandyci, którzy odebrali mu zdobyte z takim trudem artefakty, obdarli go i z kombinezonu ochronnego, skatowali nieomal na śmierć, ale nie zdołali dokończyć dzieła. Stalker to twarda bestia, niełatwo go zabić, choć Miś był niebezpiecznie blisko ostatecznej granicy. Najpierw został napadnięty, potem o włos uniknął zagarnięcia przez Emisję, gdy przedzierał się do naszej bazy. Biorąc pod uwagę okoliczności, miał niewiarygodnie dużo szczęścia.

– Muszę znaleźć Timoszę. Za jakieś pół godziny wrócą Ryży i Morlejew, zajmą się tobą.

– Nie znajdziesz Timoszy! Szukali go wszyscy z naszej bazy, ja też. Jak ty mogłabyś dać radę? Nawet na dobrą sprawę nie umiesz strzelać. Na co ty, kurwa, liczysz?!

– Umiem czytać mapy i to wystarczy.

– Tak, póki nie natkniesz się na snorki, mięsaki lub dzikie psy. Albo najniewinniejszą anomalię. Poza tym Zona nie jest uczciwa i mapy często okazują się bezużyteczne. Elda, opanuj się, pomyśl choć trochę, Przecież nawet jeśli jakimś cudem odnajdziesz naszego Timoszę, to już nie będzie on!

– Dlaczego chcesz mi odebrać nadzieję?

– Jaką nadzieję? Raczej ideę fix. Zapamiętaj: Zona odbiera, ale nigdy nie oddaje tego, co zabrała. Po tylu dniach nie masz już tam czego szukać.

– Mimo to pójdę.

– Dlaczego nie chcesz poczekać na chłopaków?!

– Kurewsko dobrze wiesz, dlaczego.

Wzięłam do ręki mapę zostawioną przez Ryżego. To był mój jedyny atut, jedyne co mogło pomóc w poszukiwaniach, bo przecież chłopcy zaznaczyli na niej kierunek, w którym przemieszczał się Timosza, opisali wszystkie ślady, które udało się im znaleźć.

– Muszę spróbować. Wychowywałam Timoszę od czasu, gdy miał kilka miesięcy. Kocham go, a on kocha mnie. Chłopcy chcą dobrze, wiem o tym, ale to mnie na nim zależy i tylko mnie. Miś wzruszył ramionami i ponownie syknął z bólu.

– Zatem widzimy się po raz ostatni. Spoczywaj w pokoju. Niech ci Zona lekką będzie, kretynko skończona.

Pogładziłam go delikatnie po obandażowanym aż po łokieć przedramieniu. Lubiłam tego faceta. Mimo szorstkiej mowy i sposobu bycia, właściwego dla najemnika lub trapera, musiał być dobrym człowiekiem. Przez tyle lat życia w tej bazie, położonej tuż poza strefą wpływów Zony nauczyłam się oceniać ludzi.

Kiedyś, jeszcze w czasie wielkich wojen, istniało coś takiego jak „syn pułku” lub „córka pułku”. Oddział wojska „adoptował” znalezioną sierotę, którą potem wszędzie ze sobą włóczył. Mnie adoptowała grupa stalkerów pod przywództwem Ryżego. Miałam wtedy niecałe dziesięć lat i nie pamiętałam nic, nawet tego, skąd wzięłam się w Zonie, ukryta w piwnicy walącej się chałupki obok dwóch niemożliwych do zidentyfikowania trupów. Był ze mną tylko Timosza. Umiałam otworzyć puszkę konserw czy butelkę z wodą, umyć się i przebrać, nie pamiętałam jednak nic ze swego życia. Wyobrażam sobie, co chłopcy pomyśleli, gdy mnie znaleźli w tej trupiarni, taką małą, zamorusaną małpeczkę... Podobno naprawdę przypominałam raczej małpiątko w resztkach dżinsowych farmerek niż człowieka, to i tak mnie początkowo nazywali: „Martyszka”. Potem zaczęli mówić mi „Elda”, od inicjałów na znalezionej w piwnicy torbie. Skojarzenie naciągane, kto tam wie czyja to była torba? Ale imię zostało. Przez pierwsze dwa lata nawet nie mówiłam, później nagle zaczęłam – po polsku. Czy to znaczyło, że jestem Polką? Może, ale innych dowodów nie było. Według Pietrowa miałam zdecydowanie niemiecki akcent, no ale co z tego?  Nie miało to i tak znaczenia. Ja o nic nie pytałam, a Ryży i jego oddział woleli się pewnie nie dowiadywać, kim jestem. Nikomu z „Dużej Ziemi” o mnie nie mówili i tak miało pozostać.

Dlaczego Ryży zdecydował się zatrzymać mnie w bazie, tym ponurym bunkrze, odwiedzanym tylko przez stalkerów wybierających się do Zony lub z niej powracających? Właściwie nigdy go o to nie pytałam. Morlejew kiedyś wyjaśnił mi półgębkiem, że skoro już raz byłam w Zonie, to według prawa jestem martwa i lepiej, żeby wojsko się o mnie nie dowiedziało. No i dobrze, niech tam. Nauczyłam się kochać ten swój nowy dom i zresztą uważałam go za dobre  miejsce do życia. Miało wszystkie potrzebne instalacje, magazyny, wygodne posłania, radio, a także bar, w którym spotykali się stalkerzy. Tam można było dowiedzieć się najciekawszych rzeczy, choć Ryży nie pozwalał mi tam przesiadywać. Mówił, że to nie dla mnie miejsce, a ja go słuchałam. Był dla mnie może nie tyle jak ojciec, co jak dowódca. Od niego uczyłam się wszystkiego na nowo, on mnie wyszkolił na polową pielęgniarkę, nauczył rzucać granatem i strzelać z Glocka, który teraz obciągał mi kieszeń kombinezonu. Karabinu nie chciał mi dać nawet na chwilę.

– To nie dla bab – kwitował moje prośby.

– Ciężkie jak piorun i kopie. Nie trafiłabyś w stodołę, a i nieszczęście mogłoby się stać. Żeby strzelać z takiego ustrojstwa, trzeba mieć jaja.

– To jajami się strzela? Zawsze myślałam, że do tego celu wystarczą palce - odgryzałam się, ale to nic nie pomagało. Kiedyś poprosiłam Misia, on jednak też nie chciał o tym słyszeć.

– Nie dla panienki brać do ręki – odpowiedział i na tym się sprawa skończyła.

Obraziłam się początkowo strasznie. Później mi przeszło, bo na tego faceta trudno się gniewać. I tak żyłam w tym dziwnym, niezupełnie normalnym miejscu. Zawsze było tu co robić. Jeśli akurat nikogo nie leczyłam, to przygotowywałam niezliczone apteczki, pakiety opatrunkowe, po kilka razy przeglądając zawartość każdego pakunku. Bandaże, medykamenty, drobne instrumenty chirurgiczne, nici... Niczego nie mogło zabraknąć, bo od każdego elementu mogło zależeć czyjeś życie. Czułam się ważna, potrzebna.

Dokończyłam sznurowanie butów i zapięłam pas.

– Zostawiam ci wszystko pod ręką. Gdyby chłopcy nie wrócili za pół godziny, nadaj sygnał alarmowy.

– Powinienem nadać go od razu.

– I tak będę daleko, nim ktoś tu dotrze. Nie martw się o mnie, będę ostrożna.

– Będziesz martwa, Elda. Ale to twój wybór. Nie zabronię ci być szczęśliwą na swój własny sposób. 

Jechałam jeepem Ryżego, póki silnik nie zaczął się krztusić. Wtedy wysiadłam, zamaskowałam wóz i dalej ruszyłam pieszo. Wiadomo, w Zonie nic nie działa jak powinno, trzeba wszędzie dotrzeć na własnych nogach. Wiedziałam, dokąd się skierować. Mapa pokazywała drogę, po której najprawdopodobniej poruszał się Timosza, a studiując ją tej nocy doszłam do wniosku, że chyba wiem gdzie go szukać.

Kiedyś zabrał go tam Leśnik – chodziło wtedy o poszukiwanie Muslima Asantiewa, młodziutkiego chłopca, jednego z tych co to zawsze wszystko lepiej wiedzą. No i znaleźli biedaka na wpół zjedzonego, diabli wiedzą przez co. Z późniejszej relacji wywnioskowałam, że Timoszy bardzo spodobało się to miejsce, niewielkie sioło, Czerniewo, tak małe, że nie figurowało nawet na oficjalnych mapach sprzed Katastrofy. Jak mówił Leśnik, ciężko było namówić Timoszę do powrotu, najchętniej by został. Sądząc po mapie mógł teraz spróbować tam wrócić. Być może czegoś szukał w tym maleńkim skupisku tradycyjnych ukraińskich chatek, ocienionych brzozami, z jakiegoś powodu nietkniętymi przez wybuch. Leśnik mówił o nich z zachwytem, tak były piękne. Tylko, czego mógł tam szukać Timosza? Według stalkerów to był sektor ubogi w znaleziska, leżał bardzo blisko granicy Zony, artefakty znajdowano tu sporadycznie, nie było po co tracić czasu na włóczęgę między tymi pięknymi brzozami. Chociaż na szczęście mutantów też nie widywano wielu, jeśli w ogóle się tu zapuszczały. One wolą bardziej ponure, a raczej bardziej zmienione miejsca. Zmutowane jak one. Czerniewo i okolica były niemal nietknięte i jak na ironię, przez to puste. Co prawda Krasny przysięgał kiedyś po pijanemu, że widział w tej okolicy zupełnie normalne zające i koty, nikomu nie chciało się jednak tego sprawdzać. Stalkerzy nie mają czasu na jakieś zwykłe wycieczki krajoznawcze.

Stop!  Mało brakowało. W ostatniej chwili spostrzegłam nienaturalne pochylenie roślinności i przystanęłam. Rozejrzawszy się podniosłam mały kamyk i rzuciłam nim w podejrzane miejsce. No tak, grawikoncentrat jak ta lala. Jeszcze chwila, a wlazłabym wprost na niego. Miałam nauczkę, w Zonie nie wolno zamyślać się o tym i owym, trzeba cały czas mieć oczy dookoła głowy – albo się ją w końcu straci, i to dosłownie. Zebrałam jeszcze kilka kamyków postanawiając, że sprawdzę za ich pomocą każdy podejrzany obiekt. Latami słuchałam jak chłopcy rozmawiają o anomaliach, ale w praktyce nie odróżniłabym pewnie „żarnika” od „elektry”, nie mówiąc już o tych bardziej skomplikowanych zjawiskach. Kłopot z anomaliami jest taki, że nie można sporządzić mapy ich występowania, to fizyczna niemożliwość. Wszystko na tym terenie zależy od kaprysów Zony i od niczego więcej. Zaczynał ogarniać mnie strach. Z daleka słyszałam upiorne wycie, może były to pseudopsy, może coś gorszego. Wsunęłam rękę do kieszeni i zacisnęłam palce na rękojeści Glocka. Idiotka, sklęłam sama siebie, strzeliłabyś do psa, choćby zmutowanego? Już to widzę.

Czy dobrze się wyekwipowałam? Robiłam to w końcu pierwszy raz. Wzięłam ze sobą dwa pudełka po setce nabojów i dwa noże. Niezłe wyposażenie jak dla kogoś, kto dotąd strzelał tylko na zaimprowizowanej strzelnicy, do puszek po piwie i butelek po taniej wódce. I niepotrzebne. Wychowali mnie stalkerzy, ale co z tego? Sama nie umiałabym nawet ukręcić łba kurze na rosół, myśl o zabiciu czegoś większego niż pająk napełniała mnie wstrętem i przerażeniem. Ja, która widziałam znanych mi mężczyzn umierających od strasznych ran, ja - wielokrotnie opiekująca się porażonymi przez promieniowanie ludzkimi cieniami, z których żywcem schodziła skóra i paznokcie. Wymiotowali na mnie krwią, dławili się powietrzem, dosłownie rozrywającym poparzone płuca, a ja podawałam tlen i leki, wstrzykiwałam morfinę i modliłam się za nich pod ikoną, i wcale nie stawałam się przez to bardziej obojętna na cierpienie. Nadal nie godziłam się na ból i śmierć, nie mogłabym zadawać ich z zimną krwią, nawet gdyby chodziło „tylko o zwierzęta”.

– Baba jesteś i tyle – mawiali krótko chłopcy na moje pytania, jak oni mogą to znieść. Nie, nie mówili tego z pogardą, raczej z lekkim politowaniem dla moich kobiecych słabości. Oni nie mieli takich skrupułów, walili do wszystkiego, co się rusza i chyba tylko dzięki temu przeżywali. Ja bym zginęła....

Wszechobecna cisza aż dzwoniła w uszach. Miałam ochotę zaśpiewać coś dla kurażu, ale w porę przypomniałam sobie, że lepiej nie wydawać żadnego zbędnego dźwięku nawet na obrzeżach Zony. Miś lubił śpiewać, na pewno jednak nie robił tego w drodze. W bazie oczywiście sobie nie żałował, zwłaszcza po kilku „stolicznych” z 7up.

Sewodnia nie slyszno bijenie serdiec

Ono dla aliej i biesedok

Ja padaju, w grudzju chwataja swiniec

Podumac’ uspiew na pasliedok:

”Na etat raz mnie nie wiernut’sa

Ja uchażu, pridzjot drugoj!”

My nie uspjeli, nie uspjeli, nie uspjeli

aglienut’sja A synowia

A synowia

uchodzjat w boj.

– Strasznie śmieszny ten wasz język – szydził wesoło, gdy już się dobrze naoliwił.

– Ołowiany nabój to dla was „swinjec”. To od świni, prawda?

Chłopcy odszczekiwali mu, ile wlezie, szczególnie Pietrow, o którym mawiano, że może przejść spokojnie obok Mózgozwęglacza, bo u niego nie ma co zwęglić. To oczywiście zwykłe żarty, nie taki on głupi, no i zawsze się jakoś wykpiwa z trudnych sytuacji. A żartów z zabawnych rebusów językowych zna o wiele więcej, tylko że ja większości nie rozumiem. Co zresztą dziwnego, że języki się różnią?

– Ty, Poljak, a jakże pa polskim jazyku ”chlieb”?

– Chleb.

– A pulia?

– Kula.

– A wrag?

– Wróg.

– A bladź?

– No przecież kurwa.

– Toże priekrasno.

Znałam dobrze takie przekomarzanki, ale czemu teraz mi się przypomniały? Nagle złapałam się na tym, że zmierzam w zupełnie fałszywym kierunku i przystanęłam. Gdzieś daleko musiał przemieszczać się Kontroler, mnie ledwo musnęło, ale dość, by pomieszać mi myśli. Gnały w kółko jak nigdy, skakały z tematu na temat. Cholera!

Coraz dotkliwiej dokuczało mi coś, co dopiero po dłuższym czasie zidentyfikowałam jako poczucie dojmującej samotności. Było gorsze niż wszystko inne – wrażenie, że na całym ogromnym świecie jestem tylko ja i nikt więcej.  Wolałam nawet nie myśleć, co dzieje się z ludźmi w głębi Zony, w okolicach Prypeci czy zgoła Sarkofagu. Dla mnie tej przygranicznej wyprawy już było aż nadto i gdyby nie podtrzymywała mnie myśl o biednym Timoszy, zawróciłabym i uciekła gdzie pieprz rośnie, byle dalej. A tak parłam dalej na wariata, starając się trzymać trasy na mapie, póki nie zobaczyłam pierwszych chatek. I zaraz potem – ich.

Leżeli pod krzywą ścianą czegoś, co chyba kiedyś było oborą. Czarne mundury najemników, wygolone czaszki, tatuaże. Niemal dziesięć metrów od nich plecak, który musieli zgubić. Teraz już im się nie przyda. Jeden dosłownie przecięty na pół – kałuża krwi i flaków zaczynała już wysychać – wiedziałam, że to musiał zrobić „treser”, nie ma siły, tylko to paskudztwo mogło tak kogoś urządzić. Drugi z kolei cały, ale wysuszony niczym mumia, zęby odsłonięte i wyszczerzone, jakby się z czegoś śmiał. Na skórze widać było jeszcze ślady przyssawek, i nawet ślepy debil zrozumiałby, że trzeba wiać, bo posokowce potrafią czaić się tygodniami tam, gdzie znalazły żarcie. Ja jednak myślałam w tym momencie tylko o jednym: kim byli? Najpierw myślałam, że to bracia - stalkerzy, ale zaraz zrozumiałam swój błąd.

Braki w przybocznym wyposażeniu były zbyt istotne, zatem przede mną leżeli albo wojskowi najemnicy, albo bandyci. Pokonując drętwotę nóg obeszłam trupy i sięgnęłam po plecak. Zawierał pojemnik na artefakty, prawie pełny. Nie otwierałam go, nie musiałam. Nie cenna zawartość mnie zainteresowała, a oznakowania pojemnika i plecaka. Należał do Misia. Podobnie jak karabin, którego w pierwszej chwili nie zauważyłam. Bez wątpienia był to Zbawiciel, tyle razy go widziałam że nie mogłam się mylić. Wniosek mógł być tylko jeden: to są właśnie bandyci, którzy okradli i skatowali Polaka. Tutaj mieli widać melinę, dotąd bezpieczną, a teraz... Zgubiło ich zbytnie zadufanie. Zona nie jest uczciwa. Coś, co było bezpieczne miesiącami, nagle może się zmienić w pułapkę bez wyjścia. W krzakach zaszeleściło, a ja zerwałam się na równe nogi. Z zadowoleniem, że tych bandziorów spotkała kara, zmieszał się strach o własną skórę. Cokolwiek siedziało w tych zaroślach, pożerających od lat małą wioskę, nie chciałam tego widzieć. Zapominając o ostrożności rzuciłam się w tył szukać schronienia. I w następnej chwili wyleciałam w górę jak z procy.

„Winda”, „trampolina”? Nie miałam pojęcia, ze strachu zapomniałam nawet tego, czego dowiedziałam się z opowiadań. Gdy spadłam, przez dobrą chwilę nie mogłam złapać tchu. Nieźle się obiłam, dobrze mi tak. Przed poważniejszą kontuzją uratowało mnie to, że jestem taka lekka i drobna, nie powstrzymałam się jednak od mimowolnego krzyku. Jęcząc pozbierałam się z ziemi, w popłochu rozglądając się i wypatrując, co też ściągnęłam sobie na kark. W Zonie nie wolno krzyczeć, wrzeszczeć ani w ogóle głupio się zachowywać, bo to może być ostatnia rzecz, jaką człowiek w życiu zrobi. No i rzeczywiście, jeszcze na dobre nie stanęłam na nogi, gdy z jednej z chatek wyskoczyło jeszcze dwóch mężczyzn w czerni i z ogolonymi łbami. Ci byli żywi, ale sądząc z ich obłąkanych spojrzeń i nieskoordynowanych ruchów, raczej nie znajdowali się przy zdrowych zmysłach. Nim zdążyłam pomyśleć, krzyknęłam jeszcze raz.

– Mołczi, skatina, chren s toboju! – wrzasnął cienkim, piskliwym głosem jeden z bandytów i na odlew trzasnął mnie w twarz. Ponownie znalazłam się na ziemi i znieruchomiałam tam z otwartymi ustami.

Ze swego miejsca dobrze widziałam dach chaty. Coś się na nim pojawiło – nie posokowiec, bo ten wygląda jak rodzaj lądowej mątwy, a to miało cztery nogi. W ułamku sekundy, przy akompaniamencie przeraźliwego skrzeku, zwaliło się na kark bandziora, który mnie uderzył. Drugi, śmiertelnie przerażony, cofnął się, odwrócił i zaczął na oślep uciekać, wymachując przy tym rękami, jakby opędzał się od niewidzialnych pszczół. Chciałam zawołać, żeby wracał, że w lesie może się coś czaić, ale milczałam, patrząc na to, co działo się kilka kroków przede mną.

Stwór, który kończył właśnie rozszarpywać kark i plecy łysego bandziora, nie był mi nieznany.

- Tim. Timosza. – szepnęłam.

Ledwie go poznałam. Był większy, miał szerszą klatkę piersiową, kły dłuższe niż mój palec, sierść – w miejscach, gdzie ją jeszcze miał - nastroszoną i oczy czerwone jak karbunkuły, świecące upiornie w zdeformowanym łbie. Nie mogłam się jednak mylić. Po chwili wymiany spojrzeń Tim pochylił łeb i niepewnie pokiwał końcem ogona. Pamiętał mnie, mimo wszystko pamiętał!

– Piesku...

Wyciągnęłam rękę, ale zaraz ją cofnęłam. Lepiej nie kusić losu nad miarę. W głębi serca wiedziałam, że zdarzy się coś takiego. Dlatego właśnie nie czekałam na Ryżego, gdy studiując mapę zrozumiałam już, dokąd Timosza zmierzał. Nie chciałam, żeby Ryży go zastrzelił, niezależnie od tego jak bardzo mój ulubieniec zmutował.

– Kocham cię, malutki - szepnęłam.

Jakby zrozumiał, podszedł i otarł się niezgrabnie rozrośniętym karkiem o moje kolana. Zaraz potem zesztywniał, unosząc pysk. Wkrótce i ja usłyszałam coś jakby tupot biegnących nóg. – Uciekaj, uciekaj, psinko! Biegnij do swojej nowej rodziny. Zaraz będą tu ludzie. Oni cię zabiją. Mnie chyba zresztą też – dokończyłam cicho.

Wyjęłam z kieszeni Glocka i odbezpieczyłam, choć ręce trzęsły mi się jak w ataku malarii. Z krzaków rozległ się upiorny jazgot. Timosza odpowiedział zgrzytliwym skowytem, spojrzał jeszcze raz na mnie, a potem skoczył w krzaki. Zaszeleściły i zamknęły się za nim, a minutę później zza skupiska chat wybiegli Ryży i Morlejew.

– Ty głupia krowo - wycedził na mój widok Ryży, zatrzymując się gwałtownie i zamierzając na mnie. Wstrzymał rękę wpół ruchu. – Nie przyłożę ci w ten idiotyczny łeb tylko dlatego, że taką nędzną ofiarę losu zabiłbym jedną fangą!

W jego głosie wściekłość mieszała się z ulgą, którą próbował ukryć. Rozpłakałam się spazmatycznie.

– Widziałam go! Wi..wi...działam.

– Tak? To masz szczęście, że cię nie rozerwał. Wracamy.

– Chwileczkę – powstrzymał go Morlejew. Rozglądał się czujnie, rzucając co jakiś czas okiem na miernik.

– Emisja! – wrzasnął nagle nieswoim głosem.

– Druga? Tak szybko?

Ryży chwycił mnie i zarzucił sobie na ramię jak worek kartofli.

– Plecak! Bierz plecak! I karabin!

Job jeich mat’!

Morlejew, który miotał się przez ten czas po okolicy, wyskoczył z badanej chałupy.

– Tu jest piwnica na kartofle, chodźcie!

Zdążyliśmy zatrzasnąć za sobą klapę i wleźć głębiej, za worki z niezidentyfikowaną zawartością, nim miernik Morlejewa zatykotał gwałtownie. Na zewnątrz szalał Oddech Zony – gdybyśmy tam teraz byli, byłoby po nas. To znaczy... właściwie nawet nie wiem, co to znaczy. Emisja chyba nie tyle zabija, co zmienia, i to nieodwołalnie, chyba że człowiek zdoła się ukryć, tak jak my teraz. Będę musiała kogoś o to wypytać, gdy wrócimy. Bo chyba wrócimy? Spojrzałam na plecak i karabin Misia, rzucone w kąt.

– Dziękuję, Ryży – szepnęłam.

– Dziękuj swojej babci, kretynko – burknął.

– Powinienem cię zostawić na pastwę losu. Ile razy mówiłem, ze Zona nie jest dla bab?

– Ze sto razy.

– Na pewno więcej, a jednak musiałaś tu poleźć.

– Chciałam po raz ostatni zobaczyć Timoszę. Ty byś go od razu zastrzelił. I... miałam nadzieję... że może...

Ryży popatrzył na mnie, jego wzrok złagodniał. Potem po przyjacielsku złapał mnie przez gumę maski za nos, jak zawsze robił, gdy chciał dać mi do zrozumienia, że jestem głupią smarkulą. – Że może z tobą wróci – dokończył. – Zapomnij. Tłumaczyłem ci przecież jak to działa.

– Wiem, ale nie do końca. Timosza mnie poznał.

– Mnie ciekawi, jak ty go poznałaś. Te kilka dni starczyło by go zmutować, a teraz, po Emisji, jesteś dla niego tylko mięsem. To już nie Timosza, tylko czarnobylec, taki sam jak inne. Śmiertelnie niebezpieczna zmutowana bestia. Syn Zony.

– Raczej bękart. - Wtrącił się Morlejew.

Wyjął ze swego plecaka manierkę, odsunął maskę i wypił kilka łyków.

– Ja też jestem dzieckiem Zony – mruknęłam.

– Darowała mi życie, gdy byłam mała. Mam u niej względy.

Spojrzał na mnie i ze złością zasunął maskę.

– Ty? Ty to jesteś mała cholera. Stalkerem zachciało się być, durnej cipie!

– Nie, przecież ja tylko szukałam Tima, tłumaczyłam przecież...

– Szukasz czegoś w Zonie, czyli małpujesz stalkerów. Proste. Jeszcze i ksywka ci się należy.

– Jaka?

– Gangrena. Tak się od dziś nazywasz. Pasuje ci jak świni kamizela.

Wzruszyłam ramionami i ponownie zwróciłam się do Ryżego:

- Wiesz co? Timosza wyglądał przerażająco, ale poznał mnie i uratował. Zabił tego bandziora, który mnie napadł. A on przedtem razem z innymi obrabował Misia. To jego rzeczy. Ryży spojrzał na plecak bez szczególnego zainteresowania.

– Kto wiatr sieje, burzę zbiera – rzekł sentencjonalnie.

– I tak miałaś szczęście. Gdybyś wlazła na jakiegoś zombie albo ładne stadko królikoszczurów zamiast tych złodziei, to na sam ich widok obsrałabyś sobie cały kombinezon i zemdlała na amen, żeby mogły bez przeszkód ogryźć cię do kości.

– Wcale że nie! Mam twego Glocka. I pięć granatów.

– O, to super. Może przy odrobinie szczęścia nie zrobiłabyś sobie zbyt wielkiej krzywdy. Oddawaj fanty, ale już.

Pospiesznie zwróciłam mu całą broń. Nie powinnam jej brać bez pytania, miałam nadzieję, że biorąc pod uwagę okoliczności jakoś mi to wybaczy. Zresztą wyglądało na to, że gniewa się mniej, niż sądziłam.

A potem siedzieliśmy czekając, aż będzie można w miarę bezpiecznie wyjść na zewnątrz i wrócić do bazy,  I tylko cały czas miałam nadzieję, że nie natkniemy się po drodze na Timoszę, który nie był już Timoszą.

 

28.10.2014  Luiza „Eviva” Dobrzyńska


comments powered by Disqus