„Liga Sprawiedliwości” tom 3: “Tron Atlantydy” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 31-07-2014 09:23 ()


Agresja przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji, eteryczne monstra skrywające się w jednej z dalekowschodnich świątyń oraz naciski służb federalnych - to tylko ważniejsze spośród wyzwań, z którymi Liga Sprawiedliwości zmuszona była zmierzyć się w trakcie pięciu lat funkcjonowania tej organizacji. Jednak żadne z nich nie zagrażało jej integralności w takim stopniu co inwazja mieszkańców morskich głębin.

Powód tego stanu rzeczy raczej nie wymaga wyjaśnień. Tym jednak spośród czytelników, którym nie dane było zapoznać się z poprzednimi odsłonami „Ligi Sprawiedliwości” wypada nadmienić, że w szeregach tej formacji zwykł udzielać się monarcha Atlantydy. Wskutek trawiących go wątpliwości Arthur Curry zrzekł się bowiem przynależnego mu tronu na rzecz przyrodniego brata, Orma. Sam zaś zdecydował się wszystkimi siłami wspierać poczynania Ligi. Jak się jednak okazuje nie tak łatwo odciąć się od dziedzictwa przodków. Zwłaszcza, że podmorski świat potrafi upomnieć się o wyrodnego syna.

Zanim jednak czytelnikowi będzie dane zapoznać się z tytułową opowieścią, hanza herosów zmuszona jest zmierzyć się z jedną z emblematycznych przeciwniczek Wonder Woman. Cheetah – bo o niej właśnie mowa – nie tak dawno miała okazję boleśnie dać się we znaki Selinie Kyle („Catwoman: Rzymskie wakacje”). Na przykładzie złożonej z dwóch epizodów „Tajemnicy Cheetah” okazuje się, że przeobrażona w żeńskiego kotołaka Barbara Minerva stanowi realne zagrożenie także dla najpotężniejszych przedstawicieli Ligi.

Nieco bardziej zgryźliwie usposobieni czytelnicy mogliby orzec, że ta część „Tronu Atlantydy” stanowi jedynie pretekst dla prezentacji wdzięków efektownie rozrysowywanej Wonder Woman. Niewątpliwie coś w tym jest, bo zaangażowany do tego zadania Tony S. Daniel nie szczędzi wysiłków, aby podkreślać niewieści urok tej coraz popularniejszej bohaterki. Na szczęście jednak owa opowieść jawi się niezgorzej również w wymiarze fabularnym. A to za sprawą Geoffa Johnsa (oczywiście na miarę swoich możliwości) na rzecz pogłębienia rysu psychologicznego przynajmniej niektórych osobowości tej serii. Wychodzi to raz lepiej (Wonder Woman), raz gorzej (Cyborg). Niemniej rozwój cyklu jest dostrzegalny. Chociażby w kontekście relacji osobistych dwojga spośród występujących tu postaci. Scenarzysta kontynuuje ów wątek również w ramach „Tronu Atlantydy”. Co więcej czyni to nie bez znamion przemyślanego planu, nie ograniczając się jedynie do sztampowo romantycznych scen. Tym samym główna postać kobieca tej serii zyskuje okazje docenienia nieznanych jej dotąd uroków anonimowości.

Szczególnie korzystnie nakreślono postać Władcy Oceanów (wzmiankowanego Orma), którego charakterologiczna jednowymiarowość (m.in. na kartach mini-serii „Aquaman vol.2” z 1986 r.) niejednokrotnie przyprawiała czytelników o przysłowiowy ból zębów. Rzecz jasna trudno spodziewać się po Johnsie głębi psychologicznej porównywalnej z dokonaniami Johna Marca DeMatteisa. Niemniej scenarzyście „Tronu Atlantydy” udało się tchnąć w jego osobowość kilka trafionych konceptów. Przede wszystkim nie jest to już ten sam przewidywalny uzurpator za wszelką cenę dążący do przejęcia władzy nad Atlantydą, tak jak miało to miejsce w niektórych fabułach autorstwa m.in. Paula Kupperberga (w latach siedemdziesiątych pracował on nad pierwszą solową serią z udziałem Aquamana). W tym przypadku mamy do czynienia z osobnikiem wykazującym silne poczucie obowiązku, swoisty patriotyzm i przywiązanie do starożytnych tradycji swego ludu. I co więcej na tyle skutecznego, że jest on władny rzucić wyzwanie najpotężniejszym przedstawicielom tytułowej drużyny. A to przyczynia się do wzmocnienia dramatyzmu rozgrywających się tu wydarzeń. Liga ma bowiem z kim przegrać, a inwazja zagonów Atlantydy jest kilkufazowa, skoordynowana oraz przeprowadzana zróżnicowanymi typami jednostek - od regularnej armii po oddziały specjalnego przeznaczenia atakujące w ściśle wybranych punktach. Dzięki temu ów konflikt jawi się znacznie bardziej przekonująco niż chaotyczne pospolite ruszenie podmorskiego ludu z jakim mieliśmy do czynienia chociażby w opublikowanej na łamach „Mega Marvel” (nr 1/1998) odświeżonej wersji Fantastycznej Czwórki.

Cieszy również wkomponowanie w tok fabuły drugoligowych osobowości uniwersum DC Comics. I chociaż większość z nich nie ma tu zbyt wiele do powiedzenia (pomijając charakterystyczne dla bohaterów heroicznej fantasy kwestie Hawkmana), to jednak już tylko sama okoliczność ich pojawienia się na kartach tej opowieści zwiększa zasięg postrzegania przez polskich czytelników uniwersum DC Comics. Czarodziejka Zatanna, gromowładny Black Lighthing czy udzielający się również na kartach poprzedniego tomu Green Arrow, to tylko część spośród ich całkiem licznego grona. Johns nie omieszkał ponadto sięgnąć po rasę drapieżnych humanoidów, którym „Władca Siedmiu Mórz” (jak zwykło się swego czasu pompatycznie zwać Aquamana) stawił czoła w pierwszych epizodach swojej solowej serii. Nie zabrakło także Mery, hardej „połowicy” Arthura Curry, wobec której to postaci Johns przejawia szczególny sentyment (dał temu wyraz m.in. w nieudanym niestety wydarzeniu znanym jako „Blackest Night”). Ryzyko przytłoczenia mnogością obecnych tu bohaterów zostało umiejętnie rozładowane. Ta okoliczność o tyle nie dziwi, że wspomniany scenarzysta zdaje się wręcz preferować opowieści z udziałem licznej obsady („Infinite Crisis”, „Brightest Day”, „Green Lantern: Rise of Third Army”). Co prawda przyczynia się to częstokroć do pobieżnej prezentacji przynajmniej części z obecnych w nich postaci. Zwykle jednak Johns na tyle przekonująco „podkręca” fabułę, że jego fani skłoni są mu te niedociągnięcia darować.

Larum, które dało się słyszeć wśród amerykańskich fanów Ligi tuż po upublicznieniu informacji o opuszczeniu tej serii przez Jima Lee okazało się co najmniej częściowo nieuzasadnione. A to z tego względu, że zespół zatrudnionych do jego zastąpienia ilustratorów nie tylko pełnymi garściami czerpie z wypracowanej przezeń stylistyki, ale też czyni to z niemałym powodzeniem. Tony S. Daniel nie kryje, że rozrysowywanie uroczej Amazonki sprawia mu wiele radości (a przynajmniej tak można mniemać po jego wpisach na jednym z portali społecznościowych) i to widać. Okazjonalne błędy rysunkowe (zwłaszcza przy okazji nakreślania fizjonomii występujących tu postaci) nie psują ogólnie dobrych odczuć z obserwacji plansz jego autorstwa. Pod tym względem zdecydowanie góruje nad nim Brazylijczyk Ivan Reis („Rann-Thanagar War”, „Supernaturals”) wspomagany przez swego rodaka Joe Prado („Red Sonja”, „Warlord vol.4”). Obaj panowie dają popis profesjonalizmu w skrupulatnym ujmowaniu scenografii i dynamicznym kadrowaniu (co zresztą jest też domeną Tony’ego S. Daniela). Paul R. Pelletier (udzielający się wcześniej m.in. przy serii „Darkstars”) również zdaje się dotrzymywać kroku swoim kolegom. Bardziej wrażeniowo nałożony tusz (efekt pracy dwóch weteranów superbohaterskiego komiksu – Arta Thiberta i Karla Kesela) podkreśla ekspresje zilustrowanego przezeń rozdziału przedrukowanego z kart „Aquaman” nr 15. Widać to zwłaszcza w zestawieniu z drugim epizodem (nr 16) którego końcową fazę rysunku zlecono nieco bardziej dosadnemu Seanowi Parsonsowi („Iron Man vol.3” oraz „The 99”). Każdy z wymienionych twórców nie omieszkał korzystać ze sprawdzonego i niezmiennie skutecznego podkreślania dramatyzmu poprzez całostronicowe kompozycje nie wolne od trafnie ujętego patosu. Stąd przewędrowanie Jima Lee na „pokład” miesięcznika „Superman Unchained” nie było aż tak wielką stratą jak się to co poniektórym wydawało.

Zamieszczona na końcu tomu galeria okładek wydania zeszytowego zachwyca formalną różnorodnością. Ta okoliczność o tyle nie dziwi, że do ich wykonania zaangażowano m.in. Alexa Garnera („Danger Girl”, „Gen13”), Billa Tucci („Red Hood: The Lost Days”) oraz „wielkiego nieobecnego” tego tomu – Jima Lee (tradycyjnie do spółki ze Scottem Williamsem). Wiele dobrego można powiedzieć o analogicznych galeriach w innych tytułach spod szyldu „Nowe DC Comics!”. Co nie zmienia faktu, że w tym przypadku prezentują one szczególnie trafnie ujęty ładunek epiki. 

Podsumowując: Liga Sprawiedliwości na obecnym etapie prezentacji jej przygód ma się dobrze. Biorąc pod uwagę, że w dalszych odsłonach tej serii jest jeszcze lepiej („Shazam”, „Trinity War”, „Forever Evil”) wypada mieć nadzieję, że polska filia Egmontu nie zrezygnuje z tej dopompowanej akcją serii.

 

Tytuł: „Liga Sprawiedliwości” tom 3: “Tron Atlantydy” 

  • Scenariusz: Geoff Johns i Jeff Lemire
  • Szkic i tusz: Ivan Reis, Paul R. Pelletier, Tony S. Daniel, Brad Walker, Joe Prado, Oclair Albert, Matt Banning, Sandu Florea, Richard Friend, Drew Hennessy, Karl Kesel, Sean Parsons, Art Thibert
  • Kolor: Red Reis, Tomeu Morey, Jay David Ramos
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Krzysztof Uliszewski
  • Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data premiery wersji oryginalnej:  25 września 2013 r.
  • Data premiery wersji polskiej: 7 lipca 2014 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17 x 26 cm
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 192
  • Cena: 75 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Justice League” nr 13-17 (grudzień 2012-kwiecień 2013 r.) oraz „Aquaman” nr 15-16 (luty-marzec 2013 r.)

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji. 

 

 


comments powered by Disqus