"Kwiaty wojny" - recenzja

Autor: Michał Chudoliński Redaktor: Motyl

Dodane: 17-02-2013 21:33 ()


Chińska produkcja z Christianem Balem w roli głównej to dramat wojenny osadzony w czasach konfliktu japońsko-chińskiego (1937-1945). Chociaż nie ustanawia nowej jakości, potrafi niektórymi scenami wzruszyć widza poprzez bohaterskie postawy i poświęcenie. Jego wyjątkowość tkwi niewątpliwie w tym, że wnikamy w głąb chińskiej martyrologii, jej historycznych mitów, stereotypów, egzotycznych aspektów kultury oraz pojmowania patriotyzmu. Szczególnie umiłowanie do ojczyzny nie jest wcale tak różne od tego, które odczuwają obywatele z kręgu euro-amerykańskiego.

„Kwiaty wojny” są dla Chińczyków tym, czym dla nas są „Katyń”, „Kanał” oraz inne klasyki kina wojennego. Oglądając film reżysera epickiego „Hero”, ma się wrażenie obcowania z trzonem polityki  historycznej współczesnych Chin. Jest to dla nich produkcja ze wszech miar wyjątkowa. W celu ukazaniu Europie i Ameryce ogromu chińskiego męczeństwa (mowa o roku 1937; wtedy doszło do podboju Nankin, dawnej stolicy Chin, przez Japończyków), autorzy nakłonili do współpracy gwiazdę amerykańskiego kina, co samo w sobie było bardzo dobrym, marketingowym zagraniem. Natomiast, aby zachęcić do obejrzenia filmu przez rodaków, oparli scenariusz na nieznanym u nas bestsellerze Geling Yan "13 Flowers of Nanjing", opowiadającym o niesłychanym nawet jak na czasy wojenne poświęceniu ekskluzywnych prostytutek wobec nastoletnich, biednych chórzystek kościelnych.

Fabuła rozpoczyna się krótko po dokonaniu masakry nankińskiej, kiedy to japońscy żołnierze w bestialski sposób zabili 250 tysięcy mieszkańców, przy okazji plądrując tamtejsze domy. W tym piekle na ziemi pojawia się ni stąd, ni zowąd Amerykanin, John Miller grany przez Bale’a. Z początku jest on przygłupim grabarzem, który przybył do miasta by pochować proboszcza diecezji chrześcijańskiej. Nie dość, że nie grzeszy rozumem, to jeszcze na dodatek jest zawadiaką mającym słabość do butelki i kobiecych wdzięków. Nie wie czemu rozgrywa się wojenna pożoga, w trakcie której śmierć zbiera swoje żniwo. Nawet nie stara się tego zrozumieć. Kiedy przybywa do katedry-azylu, chce poddać się swawoli i pijaństwu. Nie minie jednak dużo czasu, a bieg wydarzeń zmusi go do podjęcia radykalnych i ryzykownych działań, w trakcie których z łajdaka przemieni się w dobrego człowieka, walczącego o przetrwanie tamtejszych cywili. Jak na ironię, jego przemiana rozpoczyna się od wtargnięcia do Domu Bożego bandy kurtyzan, najbardziej znanych w swoim fachu prostytutek w Nankin.

Najnowsza produkcja Yimou Zhanga to oparta na faktach opowieść o męstwie i odwadze zarówno przeciętnych ludzi, jak i osób uważanych za margines społeczny. To także historia o niebywałym okrucieństwie narodu japońskiego wobec Chińczyków. Fabuła w dużej mierze opiera się na destrukcyjnym charakterze wojny oraz pokazuje jak taki konflikt zmieniał ludzi, wydobywając z nich wszystko, co najgorsze. Szczególnie skupiono się na dramacie Chinek, gwałconych,  a niekiedy nawet patroszonych przez japońskich żołnierzy, jak i na heroicznym oraz sprytnym zachowaniu chińskich mundurowych, którzy przed pewną śmiercią potrafili zabić w pojedynkę kilkunastu wojaków wroga. Jest więc wzniośle, ale bez patosu i z domieszką potworności wszelkiego rodzaju.

Niestety, nie mamy tutaj do czynienia z szeroką panoramą społeczną podobną do tej zastosowanej chociażby w komiksie „Berlin” Jasona Lutesa, ukazującej życie codzienne zarówno zwycięzców jak i poległych. Nie pokazano także otoczki politycznej czy dyplomatycznej wydarzeń dziejących się poza frontem, przez co widz nie rozumie, czemu właściwie wszczęto wojnę. Jesteśmy od razu rzuceni do głębokiego morza przepełnionego krwią, rozpaczą i goryczą. Zamiast wprowadzić potencjalnego widza, nie mającego zielonego pojęcia o dziejach azjatyckich tygrysów, w genezę wojny, twórcy wolą się skupiać na demonizowaniu japońskich żołnierzy, ukazując ich niekiedy w przerysowany, karykaturalny sposób. Choć dla osób z innego kręgu kulturowego aniżeli azjatycki, takie zagrywki mogą trącić lekką manipulacją i tworzeniem własnej narracji, odbiegającej w mniejszy lub większy sposób od rzeczywistości, to można odnaleźć w tym filmie pewien walor edukacyjny. Dzięki niemu lepiej rozumiem ich przeszłość, mity założycielskie, przesądy i skróty myślowe w postaci stereotypów. Te subtelności warunkują współczesny tok myślenia Chińczyków wobec Japończyków, jak i ich samoświadomość. Dla historyków i lingwistów azjatyckich niewątpliwie to będzie gratka, dla całej reszty – niekoniecznie.

„Kwiaty wojny” nie przemówiły do mnie w sensie historycznym, gdyż nie przedstawiły obiektywnego patrzenia na dzieje wojny. Czy z tego powodu należałoby postawić na nich krzyżyk? Bynajmniej. Artystycznie dzieło przykuwa naszą uwagę, ciekawie się je przeżywa z powodu wiarygodnej scenografii, sposobu ukazania świata oraz wyjętych wprost z kina azjatyckiego mnóstwa mechanizmów fabularnych i operowania kamerą. Jeżeli chodzi o samo opowiadanie historii i konstrukcję filmu to mamy do czynienia z kinem wojennym pełną gębą – obserwujemy efektowne akty destrukcji, bestialstwo, rabowanie, bezduszność żołnierzy, beznadzieję i poszukiwanie radości w małych rzeczach.

W tym znaczeniu to kolejna produkcja przedstawiająca oblicze wojny jako zła absolutnego, wywierającego nieodwracalny wpływ na zmianę człowieka, czy to na lepsze czy na gorsze. Jednak nie ma nic nowego lub intrygującego do zaoferowania. Z jednej strony wiarygodnie pokazuje, że człowiek postawiony w obliczu skrajnej sytuacji zmuszony jest podjąć równie skrajne decyzje. Z drugiej zaś strony, fabuła nieco zbyt wolno przechodzi do głównej historii. Odnosi się wrażenie, że wątki poboczne, będące niejako „przystawkami”, są ważniejsze od ofiarnej decyzji tytułowych „Kwiatów wojny”, czyli dziewczyn z chińskich czerwonych latarni. Choć denerwujące jest niekiedy trząsanie kamerą, to trzeba przyznać, że Zhang wraz z Xiaodingiem Zhao świetnie pobawili się tytułowym motywem. Kwiaty bowiem, czy to w postaci lecących w powietrze ubrań, czy to w tle czy w charakterze wystroju albo nawet w trakcie wybuchów, przewijają się tu i ówdzie w wyjątkowo subtelny sposób. Akty dewastacji są niekiedy przedstawione w urzekająco piękny sposób, jak i punkty zwrotne, nostalgiczne chwile pożegnania osób, których nigdy się już nie spotka.

Christian Bale kradnie show, aczkolwiek nie gra tutaj na poziomie „American Psycho”. Momentami wypada komicznie ze swoim tembrem głosu, wyniszczonym przez nietoperzastego raka krtani, innym razem na jego rysach twarzy pojawiają się groteskowe miny i przerysowane emocje. Mimo kreskówkowych zagrywek, doskonale oddał przemianę Johna Millera. Równie dobrze idzie mu skrywanie uczuć przed innymi. Jestem skłonny zaliczyć rolę Johna Millera do jednych z lepszych w jego dorobku. Jego interpretacja tej postaci zdominowała jednostajną, czynioną niekiedy na jedno kopyto grę chińskich aktorek i aktorów, którym brak charyzmy i polotu, przez co przewijają się po ekranie i zapomina się o nich po wyjściu z kina.

Dużą rolę w przeżywaniu tego obrazu odegrała gra skrzypiec wybitnego amerykańskiego muzyka Joshuy Bella. Zaproszenie go do tego projektu było kolejnym pr-owym majstersztykiem wytwórni odpowiedzialnej za „Kwiaty wojny”. Jego gra jest urzekająca, głęboka, traktuje ją niczym balsam dla duszy. Jeżeli pamiętacie ścieżkę dźwiękowa z takich filmów jak „Purpurowe skrzypce” i „Lawendowe wzgórze” to gwarantuje zachwyt piękną, rozczulającą muzykę Joshuy Bella.

„Kwiaty wojny” będą wyświetlane w polskich kinach w ograniczonej liczbie kopii. Choć nie jest to wybitne kino wojenne, to warto wybrać się na ten film i poznać historię narodu, który już teraz właściwie nadaje kurs ekonomiczny światowej gospodarce. Pomimo ponad dwugodzinnego seansu, który może wydawać się męczący, widzowie powinni być przykuci do ekranu do ostatniej minuty. Choć obawiam się, że obraz ten zostanie zapamiętany nie przez to, co pokazał, a przez to co działo się… po jego realizacji. Przypomnijmy bowiem, że przyjeżdżając na chińską premierę filmu, Christian Bale chciał odwiedzić niewidomego obrońcę praw człowieka, skazanego wtedy przez chińskie prawo na 15 miesięcy domowego aresztu. Zamiast spotkania i rozmowy były przepychanki z policją oraz późniejsza, „lekka” inwigilacja Bale’a oraz ekipy CNN. 

 

Tytuł: "Kwiaty wojny"

Reżyseria: Yimou Zhang

Scenariusz: Heng Liu, Geling Yan (na podstawie powieści Geling Yan

"13 Flowers of Nanjing")

Obsada:

  • Christian Bale
  • Ni Ni
  • Xinyi Zhang
  • Tianyuan Huang     
  • Xiting Han           
  • Zhang Doudou 
  • Dawei Tong      
  • Kefan Cao         

Muzyka: Qigang Chen       

Zdjęcia: Xiaoding Zhao    

Montaż: Peicong Meng      

Scenografia: Yoshihito Akatsuka     

Kostiumy: William Chang, Graciela Mazón

Czas trwania: 146 minut 


comments powered by Disqus