„Lisztomania” - recenzja

Autor: Łukasz Kaszkowiak Redaktor: Motyl

Dodane: 09-09-2012 15:48 ()


Większość z Was, klikających na ten link, nie kojarzy tego filmu. Nic w tym dziwnego, premiera na Zachodzie miała miejsce w czasach dominacji w naszych kinach Polskiej Szkoły Filmowej do spółki z Czechosłowacką Szkołą Filmową no i oczywiście Zjednoczoną Szkołą Narodów Radzieckich, czyli w 1975 roku. „Lisztomania” nie doczekała się też chyba dystrybucji na VHS i DVD, przynajmniej nie znalazłem na ten temat w Internecie żadnej informacji. Film był za to nadawany w telewizji, w ten zresztą sposób po raz pierwszy go zobaczyłem.

Dlaczego wspominam o tej ramocie? Ponieważ lata siedemdziesiąte to bardzo fajny okres dla kina, kiedy można było sobie pozwolić na znacznie więcej i ciekawiej niż w naszych, podobno wyzwolonych i tolerancyjnych, czasach. Który producent nad jakimkolwiek oceanem pozwoliłby na fantazyjną ekranizację życia Franciszka Liszta, genialnego węgierskiego kompozytora, w formie musicalu, gdzie latają gołe baby, pojawiają się odniesienia do nazizmu, fabuła jest poszatkowana jak dłoń w mikserze, a główny bohater strzela ogniem z fortepianu?

Jak łatwo wywnioskować z mojego wstępu, autorska biografia Liszta stworzona przez Kena Russella dość mocno odstaje od zwyczajowych adaptacji. Od razu ostrzegam, bowiem aby fabuła trzymała się kupy przydałaby się u widza chociaż pobieżna znajomość najważniejszych faktów z życia kompozytora. Poza tym, warto wiedzieć co było takiego ważnego i specyficznego w muzyce Liszta i Wagnera, ich wzajemne relacje, oraz zrozumienie, tak typowej dla twórczości Russella, symboliki freudowskiej.  Jeżeli jednak nie znacie tematu, to nie szkodzi, i tak będziecie się dobrze bawić, o ile oczywiście lubicie takie pokręcone filmy. Po prostu nie wyłapiecie wszystkiego. Ten musical był tworzony przede wszystkim o osobach nieznających się na muzyce klasycznej, aby zachęcić je do samodzielnych poszukiwań.

Film nie posiada zwartej struktury i klasycznie pojętych wątków. „Lisztomania” dzieli się na segmenty odpowiadające poszczególnym momentem życia kompozytora, które, gdyby nie małe szczegóły wskazujące na szczątkowy ciąg zdarzeń i zakończenie, można by dowolnie posortować, a nawet wyświetlać osobno. Siłą filmu Russella jest nie jest tyle historia, co sceny. Krótkie, czasem śmieszne, czasem szokujące, a czasem ohydne, ale zawsze oryginalne. Przykładowo, kilkuminutowy moment, w którym Liszt rozpamiętuje wczesne lata ze swoją kochanką, został zrealizowany w konwencji kina niemego (ma nawet wąsik i kostium trampa), gdzie w tle leci rzewna piosenka śpiewana przez odtwarzającego główną rolę Rogera Daltreya, przeplatana charakterystycznymi motywami na pianinie. Zachowano w niej całą sztuczność tamtego kina nie imitując go jednocześnie. Ta spokojna scena jest ciekawym kontrapunktem dla krzykliwej, skrzącej się kolorami całej reszty. „Lisztomania” jest przestylizowana aż do granic wytrzymałości. Jakiś smutas pewnie nazwałby to kiczem. Wykształciuch - campem. Ja zaś wam mówię, że to bardzo fajna rzecz. Epoka została tu potraktowana dość swobodnie, elementy historyzujące przelatają się z takimi typowymi dla lat siedemdziesiątych. Doskonale widać to po kostiumach Liszta, będących dalekim echem tego co zobaczymy na oryginalnych portretach – Franciszek może i ma długie włosy, ale polakierowane i utapirowane, a spod szaty prezentuje swoją gołą klatę. Również fortepiany używane w filmie jak i technika gry bardziej przypominają koncerty Freddie'ego Mercury'ego niż drugą połowę XIX wieku.

Nonsensem byłoby tu dalsze opowiadanie po kolei poszczególnych segmentów, to zostawiam recenzentom na blogaskach streszczających filmy scena po scenie. Siła „Lisztomanii” leży w oprawie audiowizualnej, którą trzeba poczuć, wytarzać się w niej i poczochrać. Obejrzycie trailer (tylko nie trafcie przypadkiem na teledysk hipsterskiego Phoenix, ktokolwiek to jest) by moje słowa nabrały mocy. Dziwaczność narasta przez cały czas trwania filmu osiągając kulminację w trzech czwartych. O ile na początku mogliśmy jeszcze mówić o fikuśnej i uwspółcześnionej biografii, to w pewnym momencie zaczynamy obserwować wesołą, pokrętną fantasmagorię zwieńczoną jednym z dziwniejszych finałów w dziejach kina.  Przy „Lisztomanii” „Rocky Horror Picture Show” to składna, spójna i estetyczna fantazja z nutką dekadencji.

Jeżeli ktoś interesuje się brytyjską muzyką lat siedemdziesiątych to będzie ukontentowany obsadą - Roger Daltrey z The Who, Paul Nicholas jako Wagner, Ringo Starr epizodyczne w roli papieża, Rick Wakeman jako Thor (również napisał muzykę do filmu). Wszelkie niedostatki w grze nieprofesjonalnych aktorów giną w barokowo-rockowej oprawie filmu będąc jeszcze jednym elementem jego sztucznej stylistyki. Sam Roger Daltrey sprawdza się całkiem nieźle w roli charyzmatycznego Liszta i oczywiście śpiewa (ale nie rozbija podczas seansu żadnej elektronicznej liry).

W filmie usłyszymy rock i rozbuchaną elektronikę czasem do spółki z utworami Liszta. Brzmi to zaskakująco dobrze i znakomicie dopełnia stronę wizualną. Samego Liszta nie ma tu za dużo, a jak już to w aranżacji, czasem zresztą niemającą wiele wspólnego z oryginałem. Piosenki są przyjemne dla ucha, chociaż bardziej podobały mi się w "Tommym", innym musicalu Russella.

„Lisztomania” nie jest zapewne filmem dla każdego. To jest tak różne od "normalnego" kina, że zwykły widz odbije się jak tynk od ocieplenia (cytując komentarz internetowy "WTF is it? Lol"). Ale jestem pewien, że wśród fanów fantastyki znajdzie się paru amatorów. Któż nie kocha Frankensztajnohitlerów z gitarami? 

 

Tytuł: "Lisztomania"

Reżyseria: Ken Russell

Scenariusz: Ken Russell

Obsada:

  • Roger Daltrey
  • Sara Kestelman
  • Paul Nicholas
  • Ringo Starr
  • Rick Wakeman
  • John Justin
  • Fiona Lewis
  • Oliver Reed

Muzyka: Roger Daltrey, Rick Wakeman

Zdjęcia: Peter Suschitzky

Montaż: Stuart Baird

Scenografia:  Philip Harrison

Kostiumy: Shirley Russell

Czas trwania: 103 minuty

 


comments powered by Disqus