„Captain America: Pierwsze starcie” - recenzja druga

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 14-08-2011 23:17 ()


Zetknięcie się z najnowszą odsłoną kina superbohaterskiego okazało się dla mnie „Pierwszym starciem” nie tylko ze względu na tytuł. Pomimo że w młodości zdarzało mi się niekiedy zapoznawać z nielicznymi komiksami Marvela dostępnymi na polskim rynku, to nigdy w ręce nie wpadł mi żaden dotyczący przygód Kapitana Ameryki.  Szczerze mówiąc, nie szukałem dodatkowej wiedzy na jego temat, bo wydawał mi się postacią mało ciekawą, a na rodzimym rynku wręcz niszową. Nie miałem świadomości, że za oceanem, właściciel jednego z najbardziej badziewnych kostiumów otaczany jest przez fanów rysunkowych opowieści niemal boską czcią. Minęły lata, ludzie się zestarzeli, a głodni pieniędzy włodarze Hollywood upomnieli się o stareńkiego Kapitana i na fali „Iron Mana” oraz „Thora” postanowili ponownie zaprezentować światu przygody super żołnierza.

Akcja obrazu rozpoczyna się w skandynawskiej osadzie, gdzie demoniczny szef nazistowskiego programu okultystyczno-badawczego o kryptonimie Hydra dokonuje kradzieży Tesseraktu oraz masakry ludności cywilnej. W międzyczasie, wraz z przystąpieniem do II wojny światowej wojsk amerykańskich, nasz dzielny bohater - chudzielec i astmatyk Steve Rogers, kierowany pobudkami patriotycznymi stara się zaciągnąć do wojska. Jednak ze względu na słabą kondycję zostaje odrzucony. W czasie kolejnej próby doktor Erskine, zaintrygowany determinacją i poruszony motywami kierującymi Rogersem, wciąga go do tajnego projektu badawczego armii amerykańskiej. Po udowodnieniu szefom wyższości patriotyzmu, inteligencji i poświęcenia nad brutalną siłą, Steve zostaje pierwszym kandydatem na superżołnierza. Wzmocniony serum nabiera niespotykanej tężyzny i oto hop, rodzi się Kapitan Ameryka, który poprowadzi swych dzielnych towarzyszy na bój z zastępami nazistowskich żołdaków.

Choć powyższe streszczenie brzmi strasznie naiwnie, to pierwsza połowa filmu jest naprawdę dobrze skonstruowana. Od razu poznajemy ważne dla fabuły elementy, które uzasadniają nadchodzące wydarzenia, postać głównego bohatera oraz jego arcywroga. Historia przemiany „od zera do bohatera”, mimo że bardzo pompatyczna, niesie w sobie pokaźny ładunek pozytywnych emocji. Całość jest okraszona stosunkowo inteligentnym humorem opartym na ciętych ripostach Steve’a, jego interakcjach ze zwierzchnikami oraz fakcie, że jest on wykorzystywany jako maskotka propagandowa. Po całym obrazie rozsiane są zabawne one-linery i ogólnie czuje się, że w przeciwieństwie do wielu produkcji o superbohaterach „Kapitan Ameryka” jest filmem lekkim, momentami niemalże komediowym.

Druga połowa obrazu, kiedy to po bohaterskim oswobodzeniu więźniów z rąk nazistowskich naukowców nasz protagonista zostaje pełnoprawnym herosem i aktywnie walczy z oddziałami Hydry, przywodzi mi na myśl silne skojarzenia z komiksami z lat pięćdziesiątych. Spora jej część wypełniona jest montażem scen przedstawiającym rozmaite akcje Kapitana i jego oddziału. Miałem wrażenie, że te krótkie sceny wysadzanych w powietrze superczołgów, równanych z ziemią tajnych fabryk broni czy kładzionych dziesiątkami nazistowskich żołdaków były niemal jak krótkie historie, które można znaleźć w magazynach komiksowych. Montaż owych ujęć doskonale zapełnia czas na ekranie, przedstawiając nam możliwości drzemiące w bohaterze, a także buduje odpowiednią atmosferę i napięcie dla finału.

Chociaż większość akcji toczy się wokół Kapitana, to zawsze ramię w ramię z nim możemy zobaczyć jakiegoś ciekawego komandosa. Jest to moim zdaniem bardzo dobry pomysł, bo zapobiega przyjęciu błędnego wniosku, że jeden facet w trykocie własnoręcznie wygrywa wojnę. Warto również zaznaczyć, że owe towarzyszące protagoniście postaci nie są wcale bezpłciowymi pionkami. Każda z nich jest na swój sposób charakterystyczna i budzi sympatię. Twórcom należą się wielki brawa za stworzenie galerii ciekawych, choć nieco archetypicznych bohaterów. Tak rozpisane role byłyby jednak niczym, gdyby nie aktorzy, którzy nadają im ekranowe życie. Na szczęście na planie produkcji udało się zebrać przyzwoitą obsadę, która bardzo dobrze wczuła się w swoje postaci i choć nie są to kreacje nad wyraz ambitne, to nie sposób ich nie polubić. Szczególne brawa należą się dla Tommy Lee Jonesa, odgrywającego rolę generała sprawującego pieczę nad projektem superżołnierza. Jego kąśliwe uwagi na temat sprawności Steve’a należą do najlepszych dialogów w filmie.

Projekty postaci, scenografii oraz mundurów przedstawiono za pomocą najnowocześniejszej techniki filmowej w sposób, jaki zachwyci każdego fana stylistyki retro. Tajne nazistowskie laboratoria, potworne superbronie, czy projekty postaci wyglądają jak żywcem wyjęte z kart powieści i komiksów należących do gatunku „pulp” lat 50. Monstrualne czołgi oraz gigantyczne latające skrzydło sprawiają wrażenie wyciągniętych z mokrego snu Hitlera. W czasie seansu raz po raz nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oto na gigantycznym projektorze oglądam stary, hurrapatriotyczny oraz pseudopropagandowy komiks o dzielnych amerykańskich chłopcach, dających do wiwatu hordom nazistów. Film wręcz ocieka klimatem dawnych, nieco naiwnych i momentami absurdalnych, a jednocześnie dających niesamowitą frajdę produkcji fantastycznych klasy „C”. Jednak w przeciwieństwie do nich „Kapitan Ameryka” został zrealizowany bardzo starannie i z ogromnym pietyzmem. Rekwizyty, scenografia zostały przygotowane z ogromną dbałością o szczegóły na tyle dziwaczne oraz sprawiające wrażenie przestarzałych, aby budować atmosferę i konsekwentną stylistykę lat 40 ubiegłego wieku, a także skonstruowane na tyle realistycznie, aby widz mógł uwierzyć w możliwość ich istnienia. Nawet kostium głównego bohatera, który zawsze uważałem za jeden z najmniej ciekawych wśród komiksowej garderoby, zaprojektowano w sposób pomysłowy, iż o wiele bliżej mu do funkcjonalnego stroju taktycznego niż do klasycznego trykotu przynależnego rozmaitej maści herosom. Umiejętnie zachowano wszelkie elementy charakterystyczne i doskonale rozpoznawalne, aby nie zepsuć aury utylitaryzmu, jakim emanuje nowy przyodziewek protagonisty. Moje jedyne zastrzeżenie co do warstwy wizualnej dotyczy Red Skulla. Z niewiadomych przyczyn jego oblicze nieustannie nasuwało mi skojarzenia z wykrzywioną morderczym gniewem rzodkiewką.

Warstwa dźwiękowa idzie niemal łeb w łeb z wizualną. Odgłosy wydawane przez rozmaite mechaniczne konstrukcje i ustrojstwa brzmią innowacyjnie, a zarazem nieco znajomo oraz przekonująco. Niestety, choć bardzo podobały mi się efekty dźwiękowe, nie mogę tego samego powiedzieć o muzyce. Głównym powodem, aby nie tyle zmieszać ją z błotem, co solidnie zbesztać, jest pewien niezwykle charakterystyczny motyw muzyczny pojawiający się w prawie każdym utworze ścieżki dźwiękowej z natarczywością spokrewnionego z Draculą komara. Za każdym razem, gdy słyszałem nadmiernie irytujące TUUU-TUUUU-TU-TUUUUUUUU, wygrywane na pełnym przekroju instrumentów dętych blaszanych, czułem, że moje zęby dzwonią, a trąbka Eustachiusza szuka jakiegoś cichego zakamarka wewnątrz czaszki, aby schować się i odseparować od melodii. 

Podsumowując, produkcja Marvela była dla mnie wielką niewiadomą, ponieważ do kina wybrałem się pozbawiony uprzedzeń, sentymentu i bagażu emocjonalnego, mogącego wpłynąć na ocenę. Dzięki temu chłonąłem film jak gąbka. „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie” jest świetną rozrywką, lekką i dowcipną, gdy trzeba rozładować napięcie, dynamiczną i wciągającą, gdy owo napięcie budować trzeba, dodatkowo okraszoną charakterystyczną stylistyką, ociekającą klimatem złotej ery komiksu. I choć nie jest to produkcja nawet w połowie tak ambitna jak nolanowskie Batmany, to naprawdę warto się z nią zapoznać, ponieważ stanowi świetny przykład solidnej i wciągającej historii o bohaterach. Szczerze polecam.

 7/10

Tytuł: "Captain America: Pierwsze starcie"

Reżyseria:  Joe Johnston

Scenariusz: Stephen McFeely, Christopher Markus

Na podstawie komiksu Jacka Kirby'ego i Joe Simona

Obsada:

  • Chris Evans
  • Hayley Atwell
  • Sebastian Stan
  • Tommy Lee Jones
  • Hugo Weaving
  • Dominic Cooper
  • Stanley Tucci
  • Toby Jones
  • Neal McDonough
  • Derek Luke
  • Kenneth Choi
  • Samuel L. Jackson

Muzyka: Alan Silvestri

Zdjęcia: Shelly Johnson

Montaż: Robert Dalva, Jeffrey Ford

Scenografia:  Rick Heinrichs

Kostiumy: Anna B. Sheppard

Czas trwania: 124 minuty

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...