"Harry Potter i Insygnia Śmierci" część II - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 16-07-2011 09:50 ()


Prawdopodobnie wielu ludziom, którzy wybiorą się na ostatnią część ”Harry’ego Pottera” saga o przygodach „chłopca, który przeżył” towarzyszyła od dawna. Choć początkowo byłem do książki nastawiony bardzo sceptycznie to świat wykreowany przez autorkę, a także opowiadane przez nią historie urzekły mnie i wciągnęły w rosnący poczet potteromaniaków.

Z niecierpliwością oczekiwałem każdej kolejnej części i chętnie łowiłem wszystkie plotki oraz domysły. Czy „Harry Potter i Insygnia Śmierci” część II jest godnym zwieńczeniem cyklu, który stał się jednym z najgłośniejszych fenomenów pop kultury ostatniej dekady? Co nam zostało z tamtych rozdziałów, składających się na siódmy tom serii, a które jak zadecydowano miały zostać zawarte w drugiej części adaptacji?

W zasadzie wszystko, ale nie jest to niesamowity wyczyn, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że tekst, który stał się osią scenariusza również nie powala objętością. W wypadku adaptacji nie można przyczepić się do historii ujętej w obrazie, ponieważ ta jest już z góry określona. Można za to z furią zaatakować sposób, w jaki to uczyniono, a także decyzję dotyczące tego, co z tekstu źródłowego w filmie znaleźć się powinno, a co nie. Do ukazania na srebrnym ekranie pozostała nieco mniej niż 1/3 książki, a mimo to czas projekcji jest tylko o około 10 minut krótszy niż części pierwszej. Można było się zatem spodziewać, że epickie wydarzenia, zamykające sagę o okularniku z blizną, zostaną ukazane z rozmachem i w szczegółach. Jest to jednak założenie błędne.

Druga część „Insygniów Śmierci" sprawia wrażenie filmu mocno poszatkowanego. Widz porusza się skokami od jednej do drugiej kluczowej dla książki sceny, pozbawiony czegoś co łączyłoby je ze sobą. Sprawia to, że obraz wygląda nieco jak maraton filmów krótkometrażowych połączonych ze sobą postaciami Harry’ego i jego przyjaciół. W czasie seansu wielokrotnie można odnieść wrażenie, że gdyby tu i ówdzie wciśnięto nawet nie tyle całą sekwencję, co choćby ujęcie to obraz byłby bardziej spójny. Czytając książkę doskonale wiemy dlaczego Hagrid znalazł się w rękach Śmierciożerców, a film po prostu ciska nam w twarz ujęcie spętanego półolbrzyma wleczonego przed oblicze Voldemorta.  Co więcej, jeśli nie zna się części pierwszej to razić może fakt, że widz zostaje od razu rzucony na głęboką wodę. Ot, ujęcie nad morzem, dialog i WIO!; ruszamy cwałem ku kolejnym wątkom. Wprawdzie wada ta będzie pozbawiona znaczenia dla ludzi oglądających obie części, jedna po drugiej, bądź w krótkim odstępie czasu, to dla osoby nie znającej poprzedniej odsłony będzie to powód do irytacji.

Idąc za ciosem wypada dodać, że film nie do końca radzi sobie z budowaniem napięcia. Szczególnie dobrze widać to w trakcie, z założenia, epickiej bitwy o Hogwart. Przygotowania do ostatecznej potyczki z siłami ciemności wyglądają naprawdę imponująco: czarodzieje tkają siatki ochronnych zaklęć, spowijające świetlistą kopułą wieże zamku, posągi ożywają, aby stanąć ramię w ramię z obrońcami. Czarnoksiężnicy pędzą przed sobą stada popleczników i bestii. Wszystko to wygląda niemalże jak ponowne oblężenie Minas Tirith, ale niestety nie rozwija się równie dobrze co kolosalna bitwa z dzieła Petera Jacksona. Cały ten misternie budowany dramatyzm znika, gdy ogół walk, aż do wycofania się sił ciemności, zostaje nam przedstawiony jako może pięciominutowa sekwencja slow motion. Zamiast tytanicznych starć pomiędzy magami widz może przez większość czasu podziwiać Harry’ego miotającego się po korytarzach za średniej urody półprzezroczystą panną. Nie wiem dlaczego, ale poczułem się oszukany. Reżyser otrzymał do swojej dyspozycji wspaniałe narzędzia w postaci niesamowitej scenografii, rekwizytów i kostiumów, wsparcie doskonałych specjalistów od efektów specjalnych (o czym szerzej za chwilę), ale niestety nie potrafił zapełnić tej filmowej scenografii akcją godną wielkiego finału. Nie chciałbym, żeby mnie źle odebrano, sceny akcji wyglądają dobrze, nawet bardzo, ale nie ma w nich ładunku energii i emocji, jakich moglibyśmy spodziewać się po zakończeniu serii. Po prostu są. Nawet, gdy umierają ważni dla fabuły bohaterowie najczęstszą reakcją jest: „to on zginął? A kiedy?” – bo reżyser nie raczył pokazać nic prócz zwłok lub suche „No cóż, zginął”. Zgonom w obrazie Yatesa brakuje czegoś co sprawiłoby, że poczulibyśmy żal, smutek albo w przypadku arcyłotrów – ulgę. 

Z drugiej strony reżyser dobrze poradził sobie ze scenami dialogowymi. Sekwencje takie jak montaż wspomnień Snape’a, rozmowa pomiędzy Harrym a Aberforthem czy Snapem a Czarnym Panem stanowią naprawdę jasne punkty filmu. Aktorstwo jest przekonujące, a ujęcia i oświetlenie podkreślają atmosferę. Gromkie brawa należą się tutaj szczególnie Ralphowi Fiennesowi i Alanowi Rickmanowi. Kontrast pomiędzy Voldemortem a Severusem wprowadza do produkcji pewien mroczny powab oraz urok. Nie gorzej sprawuje się również reszta bohaterów: Luna jest odpowiednio „pomyluna” i efemeryczna, Neville wyraźnie wczuwa się, odtwarzając duchową przemianę swojego literackiego pierwowzoru. Jedynie profesor McGonagall wyłamuje się nieco i zaniża poziom ze względu na rzucane przed bitwą uwagi, nasuwające mi skojarzenie z Jar Jar Binksem. Co do trójki głównych bohaterów, to w mojej głowie są już na tyle zaszufladkowani jako Harry, Hermiona i Ron, że trudno mi tu mówić o aktorstwie. Jak dla mnie po prostu są postaciami, które odgrywają.

Jak wspomniałem we wstępie, jestem wielkim fanem strony wizualnej i dźwiękowej produkcji o Harrym Potterze i z lubością oglądam wszelkie plany, fotosy oraz szkice koncepcyjne dotyczące wszelkich aspektów filmów o „chłopcu, który przeżył”. Najnowsza odsłona deklasuje pod tym względem nie tylko swoje poprzedniczki, ale również sporą część filmów fantasy w ogóle. Szczególnie niesamowite wrażenie robi scenografia, tak fizycznie istniejąca na planie zdjęciowym, jak i ta wygenerowana w trzewiach  komputerów. Podziemne skrytki banku Gringotta, obracany w płonącą ruinę stadion quidditcha, ogniste piekło pokoju życzeń (ogarniętego czarnoksięskim pożarem), widmowy dworzec Kings Cross czy wreszcie pustoszony i rozrywany na strzępy bratobójczą walką Hogwart wykonano z najwyższym pietyzmem oraz dbałością o szczegóły. Lokacje są pełne detali, że aż trudno się dziwić dzieciom wierzącym w istnienie szkoły Magii i Czarodziejstwa. Aby podkreślić klimat wszystkie miejsca podano działaniu odpowiednich czynników „atmosferycznych”. Podziemia banku Gringotta są skąpane w sugestywnym świetle i ociekają wręcz odczuwalną wilgocią, pole bitewne, w jakie zamienił się Hogwart, zasnuwają dym oraz mgła, rozjaśniane płomieniami i wyładowaniami magicznej energii, które niemal wydają się przeskakiwać wprost na widzów. Niemal, gdyż film wykonano w technice 3D. Przeważnie jestem zwolennikiem efektów trójwymiarowych, ale tym razem są one obecne, ale w żadnym razie nie niezbędne. W zasadzie jedynymi scenami, w których naprawdę robią wrażenie są przepiękne landszafty Hogwartu.

Czarodziejska „pirotechnika”, choć nie jest niesamowicie przesadzona i wyolbrzymiona, robi duże wrażenie. Wszelkie rozbłyski, efekty zaklęć oraz klątw, miotanych na prawo i lewo, wyglądają na tyle tradycyjnie, aby widz bez problemu zrozumiał, że ma do czynienia z czarami. Pod tym względem moim osobistym faworytem jest wspólny lot Harry’ego oraz Voldemorta w dół przepaści. Ale nie tylko martwe przedmioty, miejsca i abstrakcyjne zjawiska wykonano tak dobrze. Wszelkie magiczne istoty są równie przekonujące. Cóż, za wyjątkiem smoka, który sam w sobie nie jest zły, to wyraźnie odstaje poziomem od reszty. Na szczęście nadrabiają to powracający po raz kolejny Dementorzy. Jeszcze groźniejsi i jeszcze bardziej niepokojący. Z przyjemnością sprawiłbym sobie oprawiony fotos z filmu, prezentujący Dementorów unoszących się nad Hogwartem. Wniósłby do mojego życia uroczy akcent makabreski.

Oglądając drugą część „Insygniów Śmierci” byłem skłonny uwierzyć w istnienie goblinów, trolli i olbrzymów. Przynajmniej dopóki nie zaczęli się ruszać. O ile w przypadku generalnie niezbyt ruchliwych i niezgrabnych goblinów choreografia ruchów nie razi i może zostać uznana za charakterystyczny element tej rasy, o tyle w przypadku scen zbiorowych z udziałem wielu bestii, czarodziei i innych magicznych istot jest już gorzej. Nie chodzi mi bynajmniej o animację indywidualnych modeli. Mam na myśli raczej choreografię całości. Obserwowana z lotu ptaka bitwa jest po prostu nudna. Brak w niej jakichś ciekawych i przykuwających uwagę fragmentów. To wstyd, że twórcy nie potrafili wykorzystać świetnych modeli oraz scenografii i sprawili, że cały misternie budowany dramatyzm pękł jak bańka mydlana w aż antyklimatycznej sekwencji. Potężni, budzący grozę Dementorzy zostali zdmuchnięci w trzy sekundy przez staruszka? Choć te trzy sekundy wyglądają bardzo dobrze, zakrawa to na kpinę. Dla takiej sceny szkoda świetnej muzyki wplecionej w film. Widzowie pamiętający poprzednie części bez trudu rozpoznają stare motywy wzbogacone o kilka nowych, równie ciekawych i nastrojowych kawałków.

To już jest koniec, i nie ma już nic, a przynajmniej do czasu aż Rowling wyda na świat swoje kolejne literackie dziecko. Czy warto było czekać tyle lat, aby poznać zwieńczenie wspaniałej historii, z którą wielu z nas zetknęło się, gdy młodość i niewinność nie były jeszcze tak obcymi pojęciami? Cóż, jeśli chodzi o książkę to na pewno, ale co do filmu nie jestem tak do końca przekonany. Pomimo tego, że „Harry Potter i Insygnia Śmierci” część II są wielkim finałem to brak w nich pewnego poczucia ostateczności. Spójrzmy prawdzie w oczy, o ile ktoś nie wpadnie na pomysł przekonwertowania poprzednich części na 3D, nie ujrzymy już w kinie bohaterstwa i ofiarności Harry’ego, nie posłuchamy wymądrzającej się Hermiony i nie ponabijamy się z Rona. Chociaż ten obraz nie jest kompletną porażką, nie budzi też zachwytu. Znajduje się w tej szarej strefie, w której nienawidzę umieszczać produkcji, a dokładnie w sferze obojętności. Brak dynamiki, epickości i emocji wynagradzają mi sceny dialogowe, scenografia oraz rekwizyty. Generalna chaotyczność oraz nieskładność filmu kontrowana jest przez kilka udanych scen, a także przez fakt, że w filmie zmieszczono prawie wszystko co było do pokazania. Tyle w kwestii obiektywnej oceny. Obraz Yatesa nie jest porażką i można go bez bólu obejrzeć, jeśli jest się miłośnikiem Harry’ego Pottera, ale należy liczyć się z tym, że gdzieś głęboko w głowie może rozlec się słaby krzyk rozczarowania.

 6/10

Tytuł: "Harry Potter i Insygnia Śmierci" część II

Reżyseria: David Yates

Scenariusz: Steve Kloves

Na podstawie książki J.K. Rowling

Obsada:

  • Daniel Radcliffe
  • Rupert Grint
  • Emma Watson
  • Ralph Fiennes
  • David Thewlis
  • Helena Bonham Carter
  • Alan Rickman
  • Maggie Smith
  • Bonnie Wright
  • Julie Walters
  • Robbie Coltrane
  • Tom Felton
  • Jim Broadbent
  • Evanna Lynch
  • Emma Thompson

Muzyka: Alexandre Desplat

Zdjęcia: Eduardo Serra

Montaż: Mark Day

Kostiumy: Jany Temime

Czas trwania: 130 minut

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...