"Matki w mackach Marsa" - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 10-05-2011 23:30 ()


Duchy Marsa

 

Rzadko kiedy odmawiam sobie przyjemności obejrzenia z młodszym bratem bądź ze znajomą jakiejś animowanej bajki. Myślę, że podobnie jak w każdym facecie pozostało we mnie coś z dziecka. Jedni lubią wędkować, inni bawią się w wojnę, a ja od czasu do czasu wrzucam do odtwarzacza animację. Choć moimi faworytami są filmy Pixara, to nie pogardzę również Disneyem. To właśnie firma odpowiedzialna za powołanie do życia Myszki Miki i Kaczora Donalda jest producentem „Matek w mackach Marsa”. Do obejrzenia filmu skłonił mnie fakt, że od czasów doskonałego „Tytana: Nowej Ziemi” i całkiem przyzwoitej „Planety Skarbów” nie miałem okazji obejrzeć porządnej, a jednocześnie przeznaczonej dla dzieci animacji z gatunku science-fiction. Poza tym przeczytajcie na głos sam tytuł. Prawda, że brzmi fajowo i chwytliwie? A przy tym nawiązuje do wczesnego, klasycznego kina science-fiction. Czy film jest jednak tak bombowy jak jego tytuł?

 

Misja na Marsa

 

Szczerze mówiąc, to spodziewałem się po nim czegoś innego. Wybierając się do kina liczyłem na jakąś śmieszną i przystosowaną dla dzieci wersję klasycznej parodii gatunku „Marsjanie atakują”. Zaserwowano mi nieco inną, co nie znaczy, że gorszą historię. Film opowiada o Marsjankach porywających ziemskie matki w celu wykorzystania ich wiedzy do zaprogramowania nianiobotów, które ze względu na brak tradycyjnych rodzin zajmują się wychowywaniem kolejnych pokoleń kosmitów. Gdy matka bohatera zostaje porwana, ten wkrada się na statek obcych, aby jej pomóc. Fabuła posiada niewiele elementów humorystycznych i jest stosunkowo poważną historią z wyraźnie zaznaczonym morałem, dotyczącym wartości więzów łączących matkę z dziećmi. Ze względu na niemal orwellowskie społeczeństwo w jakim żyją Marsjanki, co podkreśla nawet stosowany przez nie wariant nowomowy, poświęcono niewiele miejsca na żarty oraz dowcipy, które oparte są tu na interakcjach bohatera - UWAGA SPOJLER - z wykluczonymi ze społecznego porządku oraz żyjącymi w podziemiach Marsjanami płci męskiej. Choć historia, jak na standardy filmu animowanego dla dzieci, kieruje się żelazną wręcz logiką to mam pewne wątpliwości co do tego czy przypadnie do gustu młodym widzom ze względu na swoją... hm... nie wiem jak to nazwać, ale właściwym słowem wydaje się być „posępność”.

Wirtualna obsada to banał typowy dla niemal wszystkich disneyowskich produkcji i składa się z młodego, niewdzięcznego oraz niepotrafiącego docenić swojej mamy chłopca, który dostaje życiową lekcję (i którego imienia ze względu na jego miałkość nie pamiętam), Gribble’a - jego nieco roztrzepanego pomagiera o złotym sercu, milusińskiego zwierzaczka (tu w postaci robota o imieniu „Kicia”). Ponadto znalazło się miejsce dla dobrej kosmitki pomagającej bohaterom (niestety usiłującej być tak ludzką, że aż irytującą), złej kosmitki, która poza tym, że wygląda jak rasowa wredna wiedźma pozbawiona jest innych cech, ułatwiających jej charakteryzację, gapowatego bohatera zbiorowego, którego celem jest wprowadzanie (raczej niskich lotów) humoru sytuacyjnego oraz tytułowej matki, której rola jest marginalna. Poza Gribblem, będącym postacią dość głęboką i ewoluującą wraz z przebiegiem akcji, reszta bohaterów jest płytka jak nie przymierzając kałuża w lipcu. Jednak fakt, że dobrze wpisują się w swoje role nieco to łagodzi.

 

  Czerwona Planeta

 

Otoczka wizualna stoi na wysokim, choć nie rewolucyjnym poziomie. Świat w produkcji został zaprojektowany ciekawie i w sposób podkreślający nie do końca wesołą atmosferę filmu. Wygenerowane komputerowo plenery to pustynne krajobrazy Marsa, podziemne cmentarzysko pokrytych rdzą wraków oraz sterylne, utrzymane w odcieniach szarości miasto Marsjanek. Projekty te na pewno przypadłyby do gustu fanom „Mad Maxa” i „Blade Runnera” jednak mam pewne zastrzeżenia, co do tego czy spodobają się młodszej widowni. W zasadzie jedynym plenerem w całym obrazie, który skrzy się feerią barw jest mieniących się kolorami tęczy, pełna grzybów jaskinia. Na pewno jednak nie można odmówić grafikom pomysłowości w kreowaniu elementów tak ważnych dla s-f jak rakiety, roboty, futurystyczne pancerze i tego typu gadżety, wyraźnie nawiązujących stylistyką do czasów, gdy s-f  stawiało dopiero pierwsze kroki. Bańkowate i obłe kształty zostały w obrazie płynnie oraz oryginalnie połączone z elementami ociekającymi nowoczesnością, co sprawia, że „Matki w mackach Marsa” posiada ciekawy nostalgiczno-futurystyczny klimat.  Nie jestem jednak przekonany, co do animacji postaci i ich modeli. Z jednej strony wyglądają realistycznie, natomiast z drugiej strony ich cechy fizyczne zostały (w założeniu, moim zdaniem nietrafionym) zabawnie zdeformowane. Myślę, że zamiast silenia się na realizm lepiej wypadłyby modele o jednoznacznie cyfrowym rodowodzie.

 

Houston Mamy Problem

 

Z oceną rzecz jasna. Osobiście oceniłbym film na 6+, czyli nieco powyżej przeciętnej ze względu na oprawę graficzną dobrze oddającą konwencję gatunkową oraz za interesującą fabułę. Z drugiej strony mam wrażenie, że te same elementy, które mi przypadły do gustu, jak przyciężka atmosfera, postawienie na historię bardziej niż na humor oraz przygnębiające wirtualne landszafty, sprawiają, że „Matki w mackach Marsa” niekoniecznie mogą odpowiadać młodszej widowni. Bajka powinna być kolorowa, miła dla oka i nieść ładunek pozytywnych emocji. Choć Disneyowi należą się brawa za próby stworzenia poważniejszej historii to jednak z zadania tego nie do końca wyszli obronną ręką, dlatego ocena końcowa wynosi 5+.

 

Tytuł: "Matki w mackach Marsa"

Reżyseria: Simon Wells

Scenariusz: Simon Wells, Wendy Wells

Na podstawie książki Berkeleya Breatheda

Obsada:

  • Seth Green
  • Dan Fogler
  • Joan Cusack
  • Elisabeth Harnois
  • Mindy Sterling
  • Tom Everett Scott

Muzyka: John Powell

Zdjęcia: Robert Presley

Montaż: Wayne Wahrman

Dźwięk: Dennis Leonard

Czas trwania: 88 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...