"Justin Bieber: Never Say Never" - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 09-04-2011 13:18 ()


Hej, słyszałeś ten dowcip o Bieberze...?

 

         Tak, słyszałem ich wiele i w zasadzie tylko do nich, i faktu, że kiedyś na imprezie podpuszczony przez jakieś uroczę dziewczę zaśpiewałem jego piosenkę na karaoke, przed seansem sprowadzała się moja wiedza na jego temat. Szczerze mówiąc był mi on zawsze z gruntu obojętny i nigdy, pomimo szalejącej wokół bieberomanii i antybieberyzmu nie trudziłem się, aby zgłębić ich korzenie. Nie byłem jednak zbytnio zdziwiony, gdy okazało się, że powstał film o Justinie. Bieber stał się kurą znoszącą złote jajka i aż wstyd nie wykorzystać takiej okazji. Mając przed sobą perspektywę zapoznania się z fenomenem Biebera w sposób, który nie wymagał ode mnie żadnej aktywności postanowiłem zaryzykować.

 

„Who the hell is Justin Bieber?”

 

Słowa te wypowiedział Ozzy Osbourne zapytany w jednym z wywiadów co sądzi o nowym, samozwańczym Kurcie Cobainie naszych czasów. Podobnie jak i ja, odpowiedź na swoje pytanie uzyskałby oglądając opisywany film. „JB: Never Say Never” jest dokumentem opisującym życie młodego piosenkarza od wczesnych lat dziecięcych, obrazującym jego przygotowania do koncertu w Madison Square Garden co, jak powtarza nam do znudzenia sztab ludzi stojących za Bieberem, jest ukoronowaniem osiągnięć dla artysty. Nie mam zamiaru streszczać tu życiorysu bohatera dokumentu, ponieważ można go przeczytać na jednej z wielu poświęconych mu stron internetowych, muszę jednak zwrócić uwagę na pewien szczegół czy raczej przeplatający się przez film motyw, który powraca do widza z częstotliwością i natręctwem spragnionego komara w ciepły, letni wieczór. Z filmu dowiadujemy się, że Justin do wszystkiego doszedł ciężką pracą, którą rozpoczął już jako kilkuletnie dziecko. Niczym komunistyczny stachanowiec z mozołem rozwijając swój talent i doskonaląc umiejętności. Nie poddawał się przeciwnościom, dążył do celu aż w końcu niemal herkulesowym nakładem pracy oraz wysiłku osiągnął go. Absolutnie zgadzam się z przesłaniem, że ciężka praca jest niezbędna do osiągnięcia sukcesu i to bardzo dobrze, że „gwiazda”, która ma wpływ na tak wielkie rzesze fanów promuje takie podejście. Nawet trudno mi się przyczepić do tego, że produkcja tak bardzo gloryfikuje Justina. Bądź co bądź film ten jest w gruncie rzeczy obszerną oraz plastyczną reklamą jego twórczości. Niemniej jednak ukazanie Biebera niemal jako męczennika i wzór cnót pozbawiony wad musiało przywołać na moje wargi złośliwo-litościwy uśmiech.

 

Koń jaki jest każdy widzi...

 

  A jaki jest ten film? Cóż... jest w 3D. A czy potrzebnie? Nie jestem do końca przekonany. Pewnie, że pirotechniczne efekty i występy tancerzy ogląda się fajniej, gdy ma się wrażenie, że sypiące się iskry czy promienie laserów sięgają ku widzowi, ale nie powinny one przecież dominować nad treścią i historią, którą ma do opowiedzenia film. Z drugiej strony, jak wiele można powiedzieć o zaledwie szesnastoletnim chłopcu, jego drodze do kariery mając do dyspozycji mało obszerny oraz stosunkowo nudny, pozbawiony kontrowersji i anegdot materiał? Może jednak cała ta efekciarskość ma swoje uzasadnienie? Od strony wizualnej film jest wykonany przyzwoicie. Składają się na niego wywiady z Justinem, jego bliskimi i fanami, archiwalne materiały z jego dzieciństwa oraz materiał z trasy koncertowej poprzedzającej finałowy występ Biebera w MSG. Wszystko to zostało zgrabnie połączone w całość, która nie przejawia większej skłonności do zgrzytów niż dowolny inny, przeciętny obraz. Na tle całości wyróżniają się nieco fragmenty koncertów, ponieważ to właśnie w sekwencjach przedstawiających występy sceniczne Biebera najlepiej uwidacznia się efekciarskość filmu. Widz jest bombardowany kolorami, światłami i iskrami. Justin oraz wspomagający go tancerze gibią się niemal tuż pod nosem.  A muzyka... cóż, muzyka to po prostu przegląd najpopularniejszych utworów Biebera i trudno się temu dziwić skoro to obraz poświęcony właśnie jemu. Choć nie jest to typ muzyki, który sprawia, że moje bębenki uszne eksplodują, małżowiny krwawią, a trąbka Eustachiusza zwija się w ciasny supeł cicho pochlipując, to nie jest to również muzyka, której poświęciłbym chodź sekundę uwagi przed zmianą kanału/stacji radiowej. W czasie projekcji nie zwracałem na nią najmniejszej uwagi (co w sumie powinno być poczytane za wadę w filmie poświęconym piosenkarzowi), do chwili w której moje uszy nie zostały brutalnie zgwałcone przez Miley Cyrus. Pomimo tego drobnego incydentu, który wywołał u mnie wręcz fizyczny ból, muzyka w filmie nie wywołała u mnie żądnych emocji.

 

Never say never?

 

Czy film zasługuje na potępienie i powinien się „never” ukazać? Cóż, jeśli jesteś fanem Biebera to zapewni ci on świetną rozrywkę i możliwość poczucia się jak na koncercie, połączoną z szybką lekcją z historii życia twojego idola. Jeśli jesteś nieprzejednanym wrogiem Biebera to na film i tak nie pójdziesz. Jeśli jesteś niezdecydowany to możesz, choć nie musisz, sam obejrzeć i zdecydować. Czy „Justin Bieber: Never Say Neversprawił, że zostałem Bieberomaniakiem i od jutra zapuszczam grzywkę? Zdecydowanie nie, ale nie sprawił też bym zapałał do młodego muzyka niechęcią. W przypadku filmu muzyczno-dokumentalnego (choć właściwsze byłoby stwierdzenia „propagandowo-reklamowego”) nie można ocenić gry aktorów ani scenariusza, analizie można poddać jedynie treść i sposób w jaki została przekazana. „Justin Bieber: Never Say Never” swoje momentami mesjanistyczno-naciągane, lecz w gruncie rzeczy pozytywne przesłanie sprzedaje widzowi w formie atrakcyjnej choć mocno przesłodzonej. Ostateczna ocena dla filmu to 4/10, gdzie 4 wyraża mój absolutnie neutralny stosunek do tej produkcji i stanowi ocenę wyjściową dla wszystkich filmów. Fankom/fanom Biebera mogę obraz z czystym sercem polecić, ponieważ sprawi im naprawdę masę frajdy. U mnie nie wywołał żadnych głębszych emocji i mam wrażenie, że dwie godziny spędzone w kinie mógłbym z identycznym skutkiem przeleżeć w domu na podłodze. Moim zdaniem niniejszy film jest jak chusteczki higieniczne z Kubusiem Puchatkiem lub papier toaletowy w motylki. Niby ładny, ale po co.

 

Ocena:

4/10 - dla przeciętnego widza – ponieważ ani od siebie nie odstręcza ani do siebie nie przekonuję;

8+/10 dla fanek Biebera – bo można było powiedzieć o nim trochę więcej zamiast skupiać się tylko i wyłącznie na jego ciężkiej pracy.

           

Tytuł: "Justin Bieber: Never Say Never"

Reżyseria: Jon Chu

Obsada:

  • Justin Bieber
  • Boys II Men
  • Miley Cyrus
  • Sean Kingston
  • Ludacris
  • Jaden Smith
  • Usher Raymond

Muzyka: Deborah Lurie 

Zdjęcia: Reed Smoot

Montaż: Jay Cassidy, Avi Youabian, Jillian Twigger Moul

Scenografia: Devorah Herbert, Lia Roldan     

Kostiumy: Kurt Swanson

Czas trwania: 105 minut

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...