„O dwóch takich …” - Fantastyczne duety w superbohaterskim komiksie - część II

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 08-04-2011 16:30 ()


„Blue and Gold”

 

Obok niekwestionowanych ikon DC zaskakującą popularnością cieszyli się również osobnicy, którym czytelniczego poklasku nikt nawet nie śmiał wróżyć. A jednak za sprawą znakomitych scenarzystów – Keitha Giffena i Johna Marka DeMatteisa – duet Booster Gold/Blue Beetle urósł do rangi najbardziej udanych w przeszło siedemdziesięcioletnich dziejach tegoż wydawnictwa. Zdawałoby się, że materiał wyjściowy kompletnie nie rokuje … Wszak obaj panowie stracili własne miesięczniki po opublikowaniu niewiele ponad dwudziestu odcinków… A jednak za sprawą nieszablonowych fabuł wspomnianych twórców fajtłapowaty, a przy tym łasy na dobra doczesne (tzw. bohater do wynajęcia) przybysz z przyszłości, John Michael Carter (Booster) oraz bystry, wysportowany inżynier Ted Kord (Beetle) stali się wręcz znakiem rozpoznawczym swego czasu bardzo popularnej serii „Justice League International”. I to wcale nie pierwszoligowcy pokroju Batmana przysporzyli jej tłumy rozentuzjazmowanych fanów, ale właśnie owo humorystyczne duo. Ich przyjacielska relacja przetrwała zamknięcie serii przez co dziś raczej nie sposób wyobrazić sobie ich osobnego funkcjonowania. Do tego stopnia, że gdy na fali przypływu popularności Booster Gold doczekał się latem 2007 roku solowej serii jego pierwszą myślą była chęć powstrzymania śmierci przyjaciela. Ten bowiem został zastrzelony przy okazji wydarzeń znanych jako „Infinite Crisis” (marzec 2005 roku). Od czego jednak jest wyobraźnia scenarzystów, a przy okazji wehikuł czasu na wyposażeniu Boostera…

 

Ona i on

 

Pary superbohaterów oparte na intymnej relacji to zjawisko powszechne w niemal każdym komiksowym uniwersum. Już w dobie wczesnych lat sześćdziesiątych Stan „The Man” Lee (w końcu to on wykreował Spider-Mana, Thora, Dardevila, Iron Mana, Fantastic Four i cały legion innych postaci) uczynił głównymi gospodarzami magazynu „Tales to Astonish” Ant-Mana i Wasp (wspólny debiut na łamach 44 numeru tegoż miesięcznika w czerwcu 1963 roku). Prywatnie błyskotliwy, choć nieco nerwowy uczony Henry Pym oraz nie mniej nadpobudliwa Jahnet Van Dyne to jeden z najbardziej burzliwych związków w uniwersum Marvela. Jako członkowie założyciele organizacji znanej Avengers wielokrotnie ratowali świat (a okazjonalnie nawet wszechświat) przed zbuntowanym robotem Ultronem (nomen omen działo Pyma), przedstawicielami agresywnych obcych cywilizacji (m.in. Skrulli) czy też przybyszami z wnętrza Ziemi. Lekko zaiste im nie było, a charakterologiczna zapalczywość komplikowała małżeństwo tej pary. Świetnie zresztą ukazał to Mark Millar na kartach „The Ultimates”, zmodernizowanej odmiany Avengersów (polska premiera w lutym 2004 roku). Para kilkukrotnie rozstawała się, by w końcu ponownie dać sobie szansę w finalnym odcinku „Mścicieli”. 

Ich niemal manichejskie przeciwieństwo stanowiło inne małżeństwo z szeregów wspomnianej grupy, a mianowicie Vision i Scarlet Witch (Wanda Maximoff). Ów wyjątkowo specyficzny związek, androida i mutantki, przez lata układał się wręcz harmonijnie. Popularność Visiona, który w toku lat siedemdziesiątych cieszył się prawdopodobnie największą sympatią fanów tej grupy, sprawiła, że „władze zwierzchnie” Marvela dwukrotnie zdecydowały się na publikacje osobnych mini serii im właśnie poświęconych. Po raz pierwszy miało to miejsce na przełomie 1982 i 1983 roku w postaci fabuły złożonej z czterech epizodów. Rzecz stanowiła swoiste rozliczenie z przeszłością obu postaci. Stąd w tle dał o sobie znać ojciec Wandy, Magneto oraz jej brat Pietro, znany pod pseudonimem Quicksilvera. Widać ta inicjatywa spotkała się z przychylnym przyjęciem, bowiem trzy lata później do rąk czytelników trafiła kolejna mini seria, tym razem rozpisana aż na dwanaście odcinków. Zaroiło się w niej od gościnnych występów (m.in. Inhumans, Spider-Man, Wonder Man, Power Man); stąd jakby zbrakło miejsca na nieco dogłębniejsze ukazanie relacji łączącej te niewątpliwie osobliwą parę … Niemniej nadrobiono to w późniejszych latach na kartach nie tylko „The Avengers” ale też serii „odpryskowej” traktującej o Mścicielach Zachodniego Wybrzeża.

Zresztą wśród mutantów Marvela bez problemu nasuwają się liczne analogie. Zwiewna Kitty Pride i mocarny Colossus, Storm i Forge (zwłaszcza w opowieści „Life and Death”), Dazzler i Longshot, Rogue i Gambit … Podobnych przykładów można mnożyć wiele. Żadna jednak para nie odcisnęła tak znaczącego piętna na dziejach wychowanków Charlesa Xaviera (założyciela i mentora X-Men) jak Cyclops i Marvel Girl (znana też jako Phoenix). Scott Summers i Jean Grey (czyli właśnie C. i M.) współtworzyli oryginalny skład tej formacji i przez niemal całe jej dzieje, sięgające 1963 roku, wspierali swych kolegów w konfrontacjach m.in. z bezwzględnym „darwinistą” Magneto, nieśmiertelnym mutantem Apoclaypse i… społeczną nietolerancją. Ich romantyczny związek przechodził różne koleje losu; na początku cyklu wiele wskazywało, że Jean zwiąże się z przebojowym Warrenem Worthingtonem, dziedzicem rodowej fortuny, a równocześnie kolegą z drużyny znanym jako Angel. Panna Grey wybrała jednak nieśmiałego i nieco zamkniętego w sobie Cyclopsa, co z czasem zaowocowało nie tylko ślubem (kto nie wierzy niech sprawdzi w ostatnim epizodzie polskiego „X-Men” – nr 7/1997), ale też potomkiem o imieniu Nathan. Rzeczony również miał istotnie wpłynąć na dalsze losy macierzystej drużyny mutantów i wyrosłych z niej formacji (swego czasu przewodził New Mutants/X-Force). Sam zresztą także miał okazje działać w ramach duetu o czym więcej w serii „Cable & Deadpool”…

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, wraz z oszałamiającą recepcją „Gwiezdnych Wojen”, fantastyka przeżyła kolejne ożywienie. Jednym z przejawów tegoż stanu rzeczy był nowy miesięcznik Marvela o enigmatycznie brzmiącym tytule „Rom” (premiera w grudniu 1979 roku). Bohaterem serii uczyniono przedstawiciela wysoce stechnicyzowanej planety Galador oraz stworzonej tam formacji Kosmicznych Rycerzy, elitarnych wojowników udoskonalonych licznymi cyborgizacjami. Ich zadanie polegało na powstrzymaniu inwazji rasy zmiennokształtnych kosmitów, którzy dali się we znaki także mieszkańcom  naszego globu (co śladowo zasygnalizowano w numerze 2/1993 polskiego wydania „X-Men”). I to właśnie w celu kontynuowania kilkusetletniej walki z najeźdźcami Rom przybył na Ziemię stanowiącej schronienie dla wrażej rasy. Ku swemu zaskoczeniu natknął się na groźniejszą odmianę swych oponentów, ale dzięki potencjałowi posiadanego ekwipunku (cybernetyczna zbroja zapewniała mu szereg możliwości) był w stanie podjąć wyzwanie. Wraz z numerem 51 cyklu rzeczony doczekał się sojusznika w postaci Starshine, Ziemianki nazwiskiem Brandy Clark umieszczonej za sprawą magii w zbroi opartej na technologii Galadoru. Wspólnie przyszło im zmagać się nie tylko z wspomnianymi kosmitami, ale też „lokalnymi” łotrami wśród których szczególnych trosk dostarczył im Mad Thinker („Myśliciel” z polskiego „Spider-Mana” nr 4/1990) oraz jeden z heroldów Galactusa, Terrax.

Pod względem damsko-męskich duetów DC nie odstaje od swego głównego konkurenta; niemniej tylko nieliczne z nich (np. jedna z inkarnacji Hawka i Dove’a) doczekały się osobnego tytułu. Pod tym względem istotnym wyjątek stanowi Hawkman i jego partnerka Hawkgirl. Ów sięgający swą genezą przeszło siedemdziesięciu lat wstecz bohater przechodził liczne metamorfozy, toteż i różnie go definiowano: pierwotnie jako odrodzonego egipskiego księcia imieniem Khufu, by z czasem uczynić zeń stróża prawa przybyłego z planety Thanagar. Obecnie znów przeważa pierwotna wersja choć nie bez istotnych modyfikacji. Dwa zjawiska pozostały jednak bez zmian – skrzydła wraz z antygrawitacyjnym pasem stanowiące sedno nadnaturalnych możliwości Hawkmana oraz wzmiankowana towarzyszka, z którą łączy go więcej niż tylko współpraca przy „młóceniu” złoczyńców. Przez całe dekady, niezależnie od stosowanych wobec nich zabiegów formalnych Carter Hall/Katar Holl i jego małżonka stanowili jedną z najbardziej zgranych par w dziejach konwencji. Dopiero Geoff Johns postrzegany obecnie jako „cudowne dziecko” DC, wprowadził sporo zamieszania w ich relacji. Bowiem w rozpisywanej przezeń kilka lat temu serii wbrew przyjętym od zamierzchłych czasów regułom Hawkgirl nie zapałała miłością do nieco zdezorientowanego Hawkmana… Ów ciekawy zabieg korzystnie wpłynął zarówno na jakość scenariuszy przy równoczesnym wzmożeniu popularności tegoż miesięcznika.

Niestety znacznie gorzej rzecz się miała w przypadku innego tytułu spod szyldu DC. „Green Arrow and Black Canary”. Miesięcznik miał swoją premierę jesienią 2007 roku i z miejsca dało się odczuć, że kreujący zawarte w nim fabuły Judd Winick kompletnie nie ma pomysłu na jego długofalowe poprowadzenie. A szkoda, bo Oliver Queen i Dinah Lance (czyli właśnie Black Canary) to jeden z najtrwalszych związków w dziejach tegoż uniwersum przez co ich relacja nabrała wyjątkowego znaczenia. Szczególnie umiejętnie pogłębiał ją Mike Grell, scenarzysta i równocześnie grafik, twórca prawdopodobnie najbardziej udanych opowieści z udziałem „Szmaragdowego Łucznika”. Nie krył on zresztą swej inspiracji dokonaniami Denny’ego O’Neila, tym bardziej, że dzięki panującej w drugiej połowie lat osiemdziesiątych koniunkturze na fabuły o realistycznym wydźwięku mógł pozwolić sobie na znacznie więcej. I tak też się stało. Powierzona mu seria „Green Arrow vol.2” (trzymał nad nią pieczę między rokiem 1988, a 1993) obfitowała zarówno w subtelne akcentowanie ich uczucia, jak też i sceny łóżkowe, co wówczas stanowiło istotne novum w tej konwencji. Dinah pojawiała się w niemal każdej odsłonie serii, co z czasem przyczyniło się do wzmożenia jej popularności i uruchomienia solowego tytułu z jej udziałem (w 1993 roku). Nawet śmierć Olivera oraz epizodyczny romans panny Lance z Doctorem Mid-Nite nie zdołały przytłumić słabości rzeczonej do pyskatego łucznika. Stąd, gdy za sprawą wyobraźni Kevina Smitha Green Arrow powrócił zza grobu (to już niestety standard w komiksie superbohaterskim…) stało się jasne, że para ponownie się zejdzie. I jak czas pokazał, nie obyło się bez ślubu…  Sęk w tym, że na obecnym etapie ich wspólne perypetie raczej trudno uznać za porywające…

 

On i on ?!

 

Cytując pewnego mieszkańca współczesnej Szmulowizny (część warszawskiej Pragi): „Wszystko płynie, jak powiedział filozof Pantarej”. Czasy się zmieniają, a wraz z nimi obyczajowość. Stąd zaistnienie w komiksie superbohaterskim par homoseksualnych stanowiło jedynie kwestie czasu. I tak też się stało u schyłku minionego wieku, gdy Warren Ellis do spółki z rysownikiem Bryanem Hitchem, zainicjowali znany również u nas cykl „The Authority”. Bazując na „Stormwatch”, jednym z typowych produkcyjniaków wydawnictwa Image, wspomniany scenarzysta dał początek w swoim czasie prekursorskiej serii. Abstrahując od zasadniczej cechy, która uczyniła ją wyjątkową warto wskazać również nietypową relacje pomiędzy przynależącymi do tytułowej grupy Apollo i Midnighterem. Bowiem obaj panowie (swoją drogą parafrazy Supermana i Batmana) są… gejami. Nie dość na tym zdecydowali się zawrzeć związek małżeński i adoptować „potomkinie” w osobie odrodzonej liderki formacji, Jenny Quantum. „Koniec świata” jak zapewne rzekłby pan Popiołek z pamiętnego serialu „Dom”. Jakie czasy, takie komiksy… Pewne jest, że tym sposobem Warren Ellis, twórca z całą pewnością nieszablonowy, przełamał kolejne gatunkowe tabu. Z kolei Apollo i Midnighter nieźle sobie radzą zarówno na łamach kolejnej już odsłony dziejów „Authority” (do tej pory zaistniały cztery serie traktujące o tej grupie) jak również okazjonalnych mini serii (np. „Midnighter: Killing Machine” z 2008 roku).

 

„Co dwie głowy …”

 

Wspierając się wyżej przytoczonymi przykładami, można zaryzykować stwierdzenie, że duety w superbohaterskim komiksie stanowią standard nader często eksploatowany przez scenarzystów tworzących na potrzeby tej konwencji. Nic nie wskazuje by miało to ulec zmianie, tym bardziej że to formuła sprawdzona, atrakcyjna i akceptowana przez czytelniczy ogół (z czym wiążą się niczego sobie zyski…). Mało tego; nie brakło pomysłów, aby współpracę dwójki herosów przenieść na duży ekran. Tak było w przypadku filmu „Batman vs. Superman”, którego premierę planowano na początek obecnego stulecia. Pomimo szeroko zakrojonych prac przedprodukcyjnych ów intrygująco brzmiący projekt nie został zrealizowany, a pełen zapału Wolfgang Petersen musiał pocieszyć się wyreżyserowaniem „Troi”. Z kolei gościnne występy Thora i Daredevila w niegdyś popularnym serialu Billa Bixby’ego „The Incredible Hulk” wypada uznać za przejaw telewizyjnej prehistorii, z którą czas obszedł się nieszczególnie łaskawie… Niemniej specyfika komiksu ułatwia realizacje wielu pomysłów i stąd jest więcej niż prawdopodobne, że póki „produkcyjniaki” z udziałem „trykociarzy” znajdują nabywców, doczekamy się jeszcze mnóstwa emocjonujących fabuł z udziałem fantastycznych duetów.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...