"Podróż Turila" - fragment

Autor: Michael Marcus Thurner Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 04-02-2011 19:44 ()


 

Podróż Turila

Michael Marcus Thurner

 

 

1.      NAJAZD

 

Zituyn wyciągnął właśnie swoje korzenie, żeby zeskrobać z nich warstwę dokuczliwych pasożytów, kiedy coś z łomotem uderzyło o ziemię. Impet, gwałtowny wstrząs i podmuch ciepłego powietrza o mało nie powaliły go z odnóży.

Coś?!

Zituyn był zwykłym korzeniowym kopalniakiem i nie rozumiał zbyt wiele z bałaganu wielkiego dalekiego świata. Pracował dniami i nocami, aby zapewnić sobie i swojej rodzinie jako taki standard życia, a raz w roku móc pobyć w uzdrowisku i zażyć kąpieli na grzęzawiskach Twarocha. A to tutaj – hałas, wzniecone tumany ziemnego pyłu i przeczucie obecności czegoś obcego, wwiercającego się w opokę jego bytu – irytowało.

Zostawił robaki w spokoju i niezdecydowanym krokiem podszedł do miejsca uderzenia. Znajdowało się w samym środku jego plantacji. W powietrzu fruwały masy suchego piachu, osadzając się powoli na jego gałęziowych bruzdach i wnikając w najmniejsze nawet zakamarki ciała. Ale zaraz zadął wschodni wiatr, który zmiótł kotłujący się pył, ukazując zarys obcego obiektu. Była nim prostokątna, połyskująca, o grubości korzenia płyta z białym tłoczeniem na miedzianoczerwonej powierzchni. Biło od niej gorąco; wokół jej ostrych obrzeży pełgały języki ognia. Nie oszczędziły pnących pędów jego ovenchunków i liści tych smakowitych jarzyn.

– Co, na korzenność boską...!

Klnąc na czym świat stoi, Zituyn biczował ziemię w miejscu pożaru, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się płomieni. Nie było to łatwe; buchający z płyty żar odczuwał w najdrobniejszym listkowym nerwie.

– Funtarin! Epeskoar! Ditrik! – zawołał, jednak nie pojawił się żaden ze żniwiarzy. Z pewnością cała trójka chłodziła teraz swoje gałęzioramiona w pobliskim bajorku, zamiast oddawać się pracy. Musiał zająć się tym dramatem samodzielnie.

Skwar stopniowo ustępował. Zituyn ostrożnie podszedł bliżej i zapukał w metal. Zobaczył na powierzchni swoje odbicie, nieco pofałdowane i zniekształcone, które powielało jego ruchy. Z kilkusekundowym opóźnieniem.

Cofnął się, wystraszony. To coś pochodziło z kosmosu! Słyszał, że niektóre kosmiczne pojazdy otacza cienka warstwa czasowej dylatacji, a do woscylowania się w teraźniejszość planetarnego anturażu potrzebowały kilku chwil.

Dotknął tego. Czy istniało niebezpieczeństwo... jakiejś infekcji?

Zituyn koniecznie potrzebował kogoś, kto mógłby mu powiedzieć, co trzeba czynić. Teraz, natychmiast. Zanim zrobi jakiś błąd. Zapuścił swój korzeń główny głęboko w ziemię, tak głęboko, że wyczuł włókno starej, lecz mimo wszystko jeszcze wzorowo funkcjonującej, sieci informacyjnej. Przeniknęły go łagodne wibracje. System nie był zbyt przeciążony, więc wiadomość Zituyna została wysłana bezzwłocznie.

Metalowy przedmiot zaczął się otwierać.

Najpierw odskoczyła jedna płytka, na pierwszy rzut oka cieńsza niż liść, na bok, z prawej strony. Z takim impetem, jak gdyby ważyła więcej niż stalowy dźwigar. Kolejna upadła z lewej, następna w kierunku Zituyna. Pojedyncze elementy osłony rozkładały się jak płatki kwiatu, coraz szybciej i szybciej, aż wokół pierwotnego prostopadłościanu powstało obszerne metalowe pole. Jego części przylegały do siebie tak dokładnie, że nie można było dostrzec między nimi żadnego odstępu. Wydawało się jednak, że wyjściowy kształt nie stracił nic ze swojej substancji.

Strach Zituyna przerodził się w panikę. Zmuszony był się wycofać, inaczej zostałby przywalony metalowymi płytami. Napiął korzenioramiona, wytężył swój korzeniowy wzrok i udało mu się zdążyć na czas. Pędził jak szalony, aż znalazł się w końcu poza kamienną granicą ovenchunkowego poletka. Płyty uderzały w skalne bloki, miażdżąc je na proch. Zituyn gnał przed siebie ile sił w korzeniach.

Po pewnym czasie za jego plecami zapanował spokój. Przebiegł jeszcze kawałek, zanim odważył się zatrzymać, i niezwłocznie przefiltrował przez otwory chłonne potrzebną mu dawkę tlenu. Zebrał się na odwagę i się odwrócił. Przed nim rozpościerała się metalowa lśniąca płaszczyzna w kolorze ponurej czerwieni, o powierzchni hektara z okładem.

Panującą ciszę dałoby się kroić nożem. Żaden ptak nie odważył się zaświergotać, wiosenne roje muszek owocowych, największa zmora plantacji Zituyna, też zdążyły się już ulotnić. Pod nogami kopalniak poczuł odnogi systemu korzeniowego należącego do grupy drzew, która osiedliła się za najbliższym wzgórzem. Przyjaciele zza miedzy znieruchomieli, popadli w pewien rodzaj stazy, nie przyjmowali z gleby pożywienia. Nagły spokój wzbudził u Zituyna lęk większy niż wszystko, co wydarzyło się wcześniej. Nawet odwieczny wiatr przeobraził się w matowy, ledwie słyszalny szelest.

Z samego środka metalowego pola poczęła wynurzać się jakaś sylwetka. Humanoidalne ciało opływała substancja podobna do rtęci. Postać rosła w oczach, wschodziła na powierzchni metalu niczym roślina, drwiąc sobie z praw przyrody. Z niczego powstało coś – bulwiasty obiekt, podobny do kiełka ovenchunka.

Zituyn obserwował to zjawisko ze zdrętwiałymi ze strachu gałęziami. Zdawał sobie sprawę, że powinien podnieść alarm, jednak zabrakło mu sił. Z grudy, która akurat zaczęła się uwalniać spod rtęciowej powłoki, wystrzeliła wiązka unieruchamiających go promieni. Owa istota zmuszała go po prostu do pozostawania w bezruchu. Zituyn stał niczym sparaliżowany. Wszelkie drgnienie, wszelka sensowna myśl były niedozwolone.

Przypominająca gazę skóra opadła, jednocząc się z tajemniczym metalem. Twór zachwiał się lekko. Otrząsnął przerzedzone futro z wilgoci, postawił ostrożnie kilka kroków, poruszając głową we wszystkich kierunkach. Sprawiał wrażenie przysadzistego i muskularnego, emanował arogancją i agresją.

W pierwszej chwili zignorował kopalniaka. Wyglądało na to, że węszy za czymś innym. Jego naznaczony głębokimi nacięciami nos wystawał spomiędzy dwojga wybałuszonych krwistoczerwonych oczu. Wdechom i wydechom istoty towarzyszyło dziwne charczenie, jak gdyby brakowało jej dostatecznej ilości tlenu. Ociężale stawiała kroki, których odgłos wzmagały metalowe płyty. Skinieniem szponiastej dłoni przywołała okrągły przedmiot. Był to pulpit błyskający jaskrawymi przełącznikami, ponad którymi szybko wirowało coś w rodzaju parabolicznej anteny.

Muszę stąd uciec, pomyślał Zituyn. Teraz. Póki mnie jeszcze nie widzi, póki nie zwraca na mnie uwagi.

Z wysiłkiem wyciągnął z gleby swoje korzenie, starając się pokonać przeklęty skurcz w członkach. Serce, wspomagane energią z fotosyntezy, pompowało krew w każdy zakamarek jego zahartowanego przez lata ciężkiej pracy ciała. Udało mu się postawić krok, a potem jeszcze jeden. Musi przedostać się za wybrzuszenie terenu przesłaniające widok na jego zagrodę. Tam będzie się mógł rzucić się na ziemię. Będzie poza zasięgiem tej okropnej istoty. Będzie mógł przywołać pomoc.

Trzeci i czwarty krok. Tylko nie patrzeć w stronę nieznajomego… Nie poddać się wpływowi jego jaźni… Oddalać się, coraz bardziej się oddalać...

Rozległ się dźwięk.

Przenikliwy, wzbudzający trwogę. Zituyna nagle opuściła odwaga. Ponownie zapuścił korzenie w żyzną słodkawą glebę, nadającą się pierwszorzędnie pod uprawę wszelkich warzyw. Zaczepił je o podziemne kamienie. Był zbyt słaby, aby jeszcze raz spróbować dosięgnąć sieci.

– ...ój!

Znany mu już koszmarny dźwięk zwerbalizował się i Zituyn zrozumiał skierowane do niego polecenie.

– Stój!

Rozkaz. Któremu nie potrafił się przeciwstawić.

Nie odważył się podnieść wzroku. Skoncentrował się na leżącej obok grudce ziemi. Na swojej ziemi, na sensie i celu swojego życia. Jeśli dotykał ziemnego gruntu, a nie tego wstrętnego sztucznego podłoża, wszystko było jeszcze w porządku.

Twór opuścił dziwaczną metalową powierzchnię i stanął na ziemi. Dla Zituyna takie dotknięcie opoki Domiendramu równało się karygodnemu świętokradztwu.

– Patrz na mnie! – powiedział bezkorzeniowiec.

Zituyn nie znalazł naprędce żadnego wypróbowanego środka, za pomocą którego mógłby oprzeć się rozkazowi. Podniósł swój konar zmysłów i spojrzał w potworną twarz przybysza, zdominowaną przez usta z licznymi rzędami spiralnych, sięgających głęboko w otchłań gardła zębów. Każde charczące tchnienie nadymało pomiędzy nimi cienkie membrany z miękkiej tkanki.

– Jest tutaj! – stwierdził nieznajomy. – Gdzie?

Co za dziwne i głupie pytanie? – Nie wiem, o co ci chodzi...

Istota stojąca przed kopalniakiem wydobyła zza pasa okalającego biodra jakiś pręt, zwieńczony na jednym z końców wiązką cienkich rzemyków. Błyszczały w promieniach spokojnego wiosennego słońca. Obcy wzniósł go ponad głowę, a następnie z całej siły zamachnął się, uderzając Zituyna w jego lewe odnóże. Rozległ się wyraźny świst.

Drzewiaste ciało rozłamało się, poszło w rozsypkę. Zituyn upadł na bok. Z otwartej rany wypłynęła żywiczna krew. Ból był nie do zniesienia. Zawładnął całym ciałem kopalniaka, pozbawił sił, nie pozwolił krzyknąć. Wiązka rzemieni, przewodząca elektryczne impulsy, z łatwością rozcięła ciało, jak gdyby składało się ono wyłącznie z suchych gałązek.

– Gdzie to jest? – powtórzył włochacz.

Zituyn nie był w stanie dać jakiejkolwiek odpowiedzi. Leżał na szczątkach czegoś, co kiedyś nazywał swoją nogą, i nie chciał uwierzyć w to, co mu się właśnie przydarzyło.

Nowe uderzenie. Od pnia odpadło kilka gałęzi, ponownie trysnęła krew. Już wiedział, że jest stracony. Członkowie jego społeczności byli raczej odporni; niewielu drapieżnikom wśród zwierząt czy roślin udawało się przedostać przez korę i wgryźć w położony pod nią miąższ mięśni. Ale wystarczała otwarta rana, żeby mała utrata krwi oznaczała koniec. O ile nie udawało się natychmiast założyć opatrunku.

– Gdzie jest?

Po raz trzeci to samo bezsensowne pytanie. Obcy chyba nawet nie liczył na odpowiedź. Pochylił się nad Zituynem, wymacał swoimi wiotkimi palcami skraj rozciętej tkanki i ścisnął wystające końcówki nerwów. Graniczący z obłędem ból spowodował, że kopalniak nie zapanował nad zwieraczami. Ziemia wokół zwilgotniała, nastąpiły ostatnie skurcze korzeni. Ostatnią siłą woli Zituyn zaczepił się nimi o podziemną skałę. Jeszcze przez chwilę przytrzymać się życia, ostatni raz poczuć jeszcze siebie samego! – Odnajdziemy – usłyszał głos swego mordercy. – Znajdziemy to. Tym razem tak. Z pewnością.

Zmysły Zituyna stopniowo odmawiały posłuszeństwa, jedynie wzrok funkcjonował jeszcze jako tako. Włochacz spojrzał na niego po raz ostatni. Po czym odwrócił się i skierował z powrotem w stronę metalowej powierzchni, z której dopiero przed kilkoma chwilami się wyłonił. Na pokonanego kopalniaka nie zwracał uwagi.

W Zituynie natomiast wzbierała złość. Dźwignął się z trudem, zbierając resztki sił, zdumiony faktem, że jeszcze tyle ich posiada. W ten sposób nie zakończy żywota, o nie! Wyciągnął z ziemi najdłuższy ze swoich korzeni i zamachnąwszy się z całej siły, zdzielił nim swojego przeciwnika po plecach. Włochata, najwyraźniej napięta do granic możliwości, skóra pękła z jękiem. Krew chlusnęła na wszystkie strony. Z boku intruza wydostały się na zewnątrz trzewia, zielone i śmierdzące, oraz dziwny przedmiot. Coś o kształcie niewielkiej butli, otoczonej siatką, w której wnętrzu znajdował się obiekt sprawiający wrażenie, jakby się skurczył.

Zituyn nie był w stanie jasno ocenić sytuacji. Widział, ale nie pojmował. Jego własna nadchodząca śmierć wydała mu się taka... Taka niesprawiedliwa i pozbawiona wszelkiego sensu! Czego szukał ten stwór na Domiendramie? Dlaczego zabijał bez podstaw? Dlaczego niektóre jego organy zamknięte były w jakiejś dziwacznej butli, niczym zawekowane owoce?

Włochacz przyjrzał się ranie. Najspokojniej w świecie, jak gdyby w ogóle go nie obchodziła. Wtem jednym ruchem wyrwał butlę, ciągle jeszcze połączoną z resztą ciała, i wepchnął ją do plecaka. Rozlała się kolejna struga posoki, ciemnej i gęstej. Po krótkiej chwili upływ krwi ustał samoczynnie, tworząc wzdłuż tułowia i uda intruza napęczniałą skorupę.

Obcy oddychał ciężko; odwrócił się w stronę Zituyna. Błyskawicznym ruchem chwycił go za wijące się gałęzioramię, wyrwał je z pnia bez trudu i odrzucił na bok.

Ten ból nie wydał się już Zituynowi nie do zniesienia. Stanowił jedynie dodatkową falę w oceanie męki, po którym kopalniak dryfował bez celu. O wiele gorsze były mdłości. Chciał zwymiotować, ale nie miał już na to siły ani woli.

Strach przed okrutnym wrogiem nie miał już nad nim władzy. Zituyn z utęsknieniem oczekiwał spokoju, zagłębienia się w ukochanej glebie. Jego ciało stanie się nawozem, wkrótce odda ziemi to, co latami od niej przyjmował. Po nim nadejdzie ktoś inny. Będzie kontynuował jego dzieło… Wyhoduje nową generację warzyw liściastych.

Włochacz nie zwracał już na niego uwagi. Znajdował się teraz tuż przy metalowych płytach, które podlegały kolejnej metamorfozie, tworząc zupełnie nową jakość. Boczne ściany strzelały w górę, coraz szybciej i szybciej, w tempie jak podczas pierwszej przemiany. Powstawała budowla, prostopadłościenna bryła, o brzegach i rogach ostrych jak brzytwa. Ta dziwaczna konstrukcja pięła się w zawrotnym tempie w stronę powoli ciemniejącego nieba.

Zituyn obserwował swego mordercę, oczekującego przed ostatnią pozostałą bramą obiektu, z malejącym zainteresowaniem. We wnętrzu budowli, na podłodze, dostrzec można było kolejne zmarszczenia, jakby ktoś dotknął powierzchni rtęci. One również stawały się po chwili żywymi istotami, których świszczący oddech słyszalny był z daleka. Gdy tylko odrastały od podłogi, wydostawały się przez wyjście na zewnątrz, dołączając do poprzedników.

Rozmawiały, a Zituyn starał się pochwycić jakieś zrozumiałe słowa. Ale dobiegające go szelesty i posykiwania nie miały nic wspólnego z jakimkolwiek znanym mu językiem.

Zakasłał, a z jego ust wydostał się ciemnozielony śluz. Niebo nadal było zaciągnięte ciemnością; chmury nadchodziły znad północnych gór. Odgłosy grzmotów towarzyszyły pierwszym błyskawicom, ozdabiającym firmament przerażającym, choć pięknym wzorem.

Z Zituyna nieodwołalnie uchodziło życie. Tracił świadomość, plątały mu się wspomnienia ze spełnionego, lecz zbyt krótkiego życia.

Wraz z nimi, gdzieś z zakamarków podświadomości, powróciła zarejestrowana dawno temu informacja. Chodziło o pewną populację włóczęgów Łysego Wora, nazywanych powszechnie Kitarami. Jej przedstawiciele pojawiali się znienacka, paląc i niszcząc, niesieni niesamowitą wściekłością, która była chyba ich jedyną motywacją. W ogniu Kitarów kończyły swą egzystencję miasta, kontynenty, planety, a nawet całe układy słoneczne.

Zaczynała się burza. Ciężkie krople spadły na Zituyna, przynosząc mu odrobinę ulgi. Jego palcokiełki wyczuły we wnętrzu ziemi nowe życie. Bycie świadkiem powstania nowego cyklu wydało mu się pocieszające. Wszystko się kończy, ale i wszystko zaczyna się na nowo.

Czyżby?

Konstrukcja Kitarów była ukończona. Znikała wysoko w niebie, przesłaniając Zituynowi niemal cały horyzont. Wychodziły z niej anteny, niczym przeolbrzymie igły. Przyciągały błyskawice rozświetlające czerwonawe ściany budowli. Wyładowaniami energii delektowało się co najmniej dwadzieścia obcych istot. Ich ciała rozjarzały się i gasły, co jakiś czas słychać było mimowolnie pojękiwania. Poddawali się wpływowi burzy z dziwnym pomieszaniem lubieżności i wstrętu.

Serce Zituyna nie chciało przestać bić. Dlaczego zmuszony był oglądać to wszystko? Dlaczego śmierć nie chciała go zabrać z tego świata i uwolnić od cierpienia?

Zaczął bełkotać starą modlitewną mantrę. Słowa, dawno temu wyrugowane z pamięci, zapomniane, dodawały otuchy...

Ponad nim zionął żarem wystrzelony promień. Spalił drzewa, wzgórze, znajdujące się za nim domy, stopił skały i kamienie. Porośnięta niegdyś bujnie kraina stała się w jednej chwili kupą żużlu i popiołu, na której nic już więcej nie urośnie…

Zituyn umarł w poczuciu, że Kitarzy opuścili okolicę. Lecz oni odeszli, aby dokonać dzieła zniszczenia Domiendramu. Wszystkie cykle życiowe planety czekał nieuchronny koniec.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...