"Harry Potter i Insygnia Śmierci" część I - recenzja

Autor: Jan Gorliński Redaktor: Motyl

Dodane: 20-11-2010 22:39 ()


David Yates w końcu zrobił dobrego Pottera. Udało mu się nie dlatego, że poprawił swój styl. Udało mu się ponieważ radykalnie go zmienił.

Główną siłą całego filmowego cyklu była dla mnie zawsze różnorodność. Co film to inny reżyser, inna scenografia, inne natężenie barw, kostiumy, tempo, sposób opowiadania historii. Można powiedzieć wiele złego, o tak naprawdę każdym z filmów, ale zawsze, przynajmniej jeśli chodzi o formę, były one świeże. Nie było monotonii, po słabszym odcinku można było liczyć na coś zupełnie innego w kolejnych latach. Do czasu kiedy okazało się, że Yates podpisał kontrakt na wszystkie pozostałe części.

O ile „Zakon Feniksa” może się nawet podobać za pierwszym razem (ja osobiście dopiero po pięciu seansach doszedłem do wniosku, że jest to bezwartościowy gniot), to „Książę Półkrwi” nie tylko  we wszystkich praktycznie aspektach odszedł od swojego książkowego pierwowzoru, ale przede wszystkim potwierdził, że reżyser stylu swojego zmieniać nie zamierza. Ucieszyło to tych, którym spodobało się błyskawiczne tempo akcji w Zakonie, cięcie książkowych wątków i sprowadzanie tych ocalałych do krótkich klipów przeplatanych humorem sytuacyjnym, ale ja, podobnie jak spora część fanów, byłem zdecydowany, aby ze spuszczoną głową, demonstracyjnie przecierpieć dwa kolejne odcinki i ze wstrętem pożegnać zniszczoną przez ignoranta serię.

I wtedy pojawiły się „Insygnia Śmierci”. Film powolny, klimatyczny, skupiony na ograniczonej liczbie bohaterów. Film tworzący napięcie nie poprzez ciągłe machanie różdżkami, czy prostackie konflikty, ale przez postępujące uczucie zagrożenia i radykalnej zmiany wszystkiego do czego byliśmy przyzwyczajeni w poprzednich częściach. Na ile w tym zasługa wolnego tempa pierwszej połowy książki, a ile świadomej decyzji reżysera, zmuszonego rozciągnąć tę połowę na ponad dwugodzinny seans, to nie ma dla mnie większego znaczenia. Ważny jest rezultat.

Rezultat, który nie każdemu się spodoba. „Insygnia śmierci” to połączenie filmu drogi z „Drogą” Cormaca McCarthy'ego. Głównym motywem jest podróż, strach, oczekiwanie, gasnąca nadzieja połączona z kompletną bezradnością. Typowe dla Yatesa pojedynki, pełne błysków i pękających kafelków, serwowane są niezwykle rzadko. Jedna z najlepszych części filmu, włamanie do Ministerstwa Magii, swoją siłę zawdzięcza  właśnie tej bezradności bohaterów. Konfrontacji z czymś z czym tak naprawdę nie mieli do tej pory do czynienia. Yates w budowaniu klimatu osamotnienia opiera się niemal o film offowy, artystyczny, coś zupełnie niespotykanego w wysokobudżetowych produkcjach. W takiej sytuacji nawet niesławne, pozbawione inkantacji błyski, zwane pojedynkami, nabierają mocy i niespotykanej dotychczas siły.

W budowaniu klimatu całkiem nieźle pomagają aktorzy. Starzyzna znika po pierwszych trzydziestu minutach. Wiele dobrego powiedzieć o niej nie można. Kwestie Lupina czy Ministra Magii trącą teatralnością i sztampą. Z jednej strony razi to boleśnie, ale z drugiej pomaga stworzyć kontrast pomiędzy osamotnionym trio, a tymi, którzy wspierali ich przez ostatnie sześć lat. Pozostałe dwie godziny należą do Grinta, Watson i Radcliffe'a.  Przesadą byłoby stwierdzenie, że wykonują swoje role bez zarzutów, ale mimo wszystko umiejętności aktorskie, które nabyli przez te lata, są wystarczające, aby emocje, które przekazują, mimo okazjonalnych zgrzytów, wyglądały prawdziwie i przekonująco.

Złego słowa nie można jednak powiedzieć o kręgu Voldemorta. Yates znakomicie odwzorował napięcie i obawy śmierciożerców, w konfrontacji z nowoprzybyłym lordem ciemności. Rodzina Malfoy'ów nigdy jeszcze tak bardzo nie przypominała na ekranie tej książkowej. Efekt ten osiągnięty jest w ogromnym stopniu dzięki kreacji Ralpha Fiennesa, który, po raz pierwszy od „Czary Ognia”, naprawdę wzbudza strach i respekt, zamiast krzywego uśmiechu i politowania.

Kafelki zostały zastąpione lasami. Muzyka pozostała dobra, momentami znakomita, chociaż niezapadająca w pamięć. Efekty specjalne, pełniące znacznie mniejszą rolę niż poprzednio, stanowią miłe uzupełnienie całości. Zdjęcia są inne. Inne być muszą, ponieważ zmieniły się lokacje, ale lepiej spełniają swoje zadanie. No i oczywiście ogromne zaskoczenie, jakim jest przepiękna animacja pod koniec filmu, ilustrująca opowieść o Insygniach Śmierci. Kolejne przyjemne odejście od standardów. No i Hermiona się rozbiera (na niby, ale jednak).

Wielu uzna nowego Pottera za obraz nudny, niepotrzebnie przedłużony i zbytnio odbiegający od oczekiwań. Dla mnie jednak fakt, że znienawidzony przeze mnie Yates postanowił odejść od tych oczekiwań, był niezwykle przyjemną niespodzianką. Nie jest to Potter idealny, nie jest to film wybitny, nie jest to film pozbawiony wad. Jest to jednak Potter powracający do chwalebnej, pierwotnej koncepcji różnorodności i jest to film dobry, a nawet bardzo dobry w swoim gatunku. Gatunek to osobliwy,  niehollywoodzki, ale warty uwagi.

 6+

Tytuł: "Harry Potter i Insygnia Śmierci" część I

Reżyseria: David Yates

Scenariusz: Steve Kloves

Obsada:

  • Daniel Radcliffe
  • Rupert Grint
  • Emma Watson
  • David Thewlis
  • Helena Bonham Carter
  • Alan Rickman
  • Brendan Gleeson
  • Bonnie Wright
  • Ralph Fiennes
  • Julie Walters
  • Robbie Coltrane
  • Tom Felton
  • Bill Nighy

Muzyka: Alexandre Desplat

Zdjęcia: Eduardo Serra

Montaż: Mark Day

Czas trwania: 146 minut


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...