"Dwa światy" - fragment

Autor: Michał Dobrakowski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 05-06-2010 00:05 ()


 

ZIARNO

 

 

Ścieżka pięła się pod górę. Dwóch mężczyzn podążało na szczyt. Wyższy z nich nazywał się Arno, natomiast jego towarzysz miał na imię Bled. Zgodnie z obowiązującym w Seraju zwyczajem obydwaj nosili krótko przycięte bro­dy i włosy sięgające ramion. Ubrani byli w lniane spodnie i koszule.

 

– Za jakąś godzinę powinniśmy dojść – powiedział Arno.

 

Idący za nim Bled nie odpowiedział. Nerwowym ruchem poprawił pasek plecaka, zacisnął zęby i zaczął iść szybciej, by nie zostać w tyle. Nie przypuszczał, że zdobycie Szczerbistej Grani będzie tak męczące. Każdy kolejny krok oku­pywał coraz większym wysiłkiem. Najchętniej usiadłby na pierwszym lepszym kamieniu i wypił cały zapas wody. Nie chciał jednak wyjść na słabeusza przed Arno, który nie wy­glądał na specjalnie zmęczonego.

 

Zarośla wokół szlaku zaczęły się przerzedzać. Słońce mocno operowało. Powietrze przesycał zapach olejków ete­rycznych kosówki. Tu i ówdzie sterczały wapienne ostańce. Szlak wił się między nimi jak w labiryncie, aż w końcu wy­wiódł turystów na halę.

 

– Czy tam jest szczyt? – zapytał Bled, wskazując piętrzący się przed nimi stożek.

 

– Chyba tak. Chodźmy szybciej, bo potem nawet nie bę­dzie czasu, żeby pooglądać widoki.

 

Bled wywrócił oczami i bez słowa skargi przyśpieszył kroku. Wprawdzie ostatnie podejście nie należało do łagod­nych, ale wizja zbliżającego się odpoczynku sprawiła, że nagle odzyskał siły, wyprzedził Arno i jako pierwszy dotarł do celu.

 

– A niech to! Coś niesamowitego! – krzyknął, kiedy roz­toczył się przed nim widok na Kotlinę Serajską.

 

– Mówiłem? Mówiłem, że warto? – rzekł Arno, zbliżając się do kompana.

 

– Powiem ci, że nie przypuszczałem, że tak to stąd wy­gląda.

 

Arno uśmiechnął się, bez słowa usiadł na trawie i zabrał się za jedzenie. Bled tymczasem stał w bezruchu. Upajał się chwilą. Kraj, w którym spędził całe swoje życie, mógł teraz objąć zaledwie paroma spojrzeniami.

 

– Góry uczą pokory – powiedział Arno z ustami pełnymi sera.

 

– To prawda – przyznał Bled, po czym usiadł na jednym z kamieni. – Nie rozumiem tylko, dlaczego nikt tu nie przy­chodzi.

 

– A komu by się chciało? Ludzie są zawaleni robotą. Wiesz, jak jest. A jak było z tobą?

 

– No... ale jednak się wybraliśmy – odparł, grzebiąc w plecaku.

 

Arno milczał. Popijał wino i równocześnie przyglądał się Serajowi. Wśród morza budynków rozpoznał tylko kopu­ły Pałacu Kuratora oraz zabudowania uniwersytetu. Starał się również zlokalizować swoją dzielnicę, ale tamte rejony przysłaniały smużki dymu wydobywające się z kominów manufaktur.

 

W tym czasie Bled pożerał kawałek schabu i wpatrywał się w Góry Sersen-Son strzelające w niebo po drugiej stronie kotliny. Swoją wysokością znacznie przewyższały Szczerbistą Grań. Jako że ich wierzchołków broniły przepaściste zbo­cza, wieczny śnieg i lodowce, nikt się tam nie zapuszczał.

 

W pewnym momencie rozległ się ledwie słyszalny po­mruk. Wędrowcy najpierw spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a potem utkwili wzrok w chmurze, która spowijała najwyższy ze wszystkich odkrytych dotąd szczytów. Nosił on nazwę Talafúr, co w języku serajskim znaczyło góra bez wierzchołka.

 

– Znowu się odzywa – szepnął Bled. – Stąd wygląda jesz­cze groźniej niż z dołu – dodał, patrząc na pionowe ściany górujące nad Serajem.

 

Arno odwrócił się przodem do kolegi, spojrzał mu w oczy i spytał:

 

– Czy chcesz poznać największą tajemnicę Seraju?

 

Bled zmarszczył czoło.

 

– Co? Jaką tajemnicę?

 

– Jaką? Jaką? Najpierw odpowiedz! – Arno się niecierpli­wił. – Chcesz ją poznać czy nie?!

 

– Nie, no chcę. Oczywiście – powiedział bez zastanowienia.

 

Arno przez dłuższą chwilę mierzył Bleda wzrokiem, jakby do ostatniej chwili zastanawiał się, czy dobrze po­stępuje.

 

– Dobrze więc… – przerwał milczenie, mrużąc powieki. – W takim razie przysięgnij na życie twojej rodziny i własne, że dochowasz tajemnicy.

 

– Przysięgam na życie mojej rodziny i własne, że docho­wam tajemnicy – wyrecytował z ręką na sercu.

 

Arno jeszcze bardziej spoważniał. Usiadłszy na kamie­niu obok Bleda, rzekł półgłosem:

 

– Wraz z grupą zaufanych ludzi uzyskałem dostęp do pradawnych dokumentów sprzed panowania kuratorów. Próbowaliśmy je odczytać w jak najwęższym gronie, ale ję­zyk na tyle się zmienił, że nic z tego nie rozumieliśmy. Dopie­ro pomoc pewnego człowieka, o którym później, całkowicie odmieniła naszą sytuację. W zasadzie tylko dzięki niemu dowiedzieliśmy się, jaka jest prawdziwa historia Seraju. A jest to historia straszna, bo opiera się na kłamstwie. – Wy­powiedziawszy te zdania, Arno przerwał. Bezwiednie po­prawił włosy, rozejrzał się wokoło, upewniając się, czy nikt ich nie podsłuchuje, a następnie oświadczył uroczyście: – Istnieje droga prowadząca na sam szczyt.

 

Bled pokręcił głową.

 

– Czy ty chcesz wystawić moją inteligencję na próbę? – spytał z ironicznym uśmieszkiem. – Bo to brzmi jak nie­smaczny żart.

 

– Chłopie, zastanów się! Po co miałbym cię okłamywać?

 

Bled wzruszył ramionami. W pierwszym momencie chciał Arno wyśmiać, ale się nie odważył.

 

– Powiedz mi w takim razie, dlaczego mi to powiedzia­łeś. Sam mówiłeś, że chcieliście wtajemniczyć w to jak naj­mniej osób.

 

– My chcemy tam wejść i potrzebujemy kogoś takiego jak ty – powiedział jakby nigdy nic, tymczasem dla Bleda jego słowa były nie do pojęcia.

 

– Zupełnie to do mnie nie przemawia.

 

– Zachowujesz się, jakby cię wykastrowano – syknął.

 

– A jakiej ty się reakcji spodziewałeś?! – Bled podniósł głos. – Równie dobrze mógłbyś mi wmawiać, że słońce od­bija światło księżyca. To jest absurd!

 

Arno zrobił się czerwony.

 

– Nie przypuszczałem, że jesteś tak ograniczony. Ja są­dziłem, że tylko plebs wierzy we wszystkie te bzdury.

 

– Bzdury to ty wygadujesz! – krzyknął Bled.

 

– A może tak reagujesz, bo opływasz w dostatek z racji stanowiska tatusia? Nie dostrzegasz, że większość społe­czeństwa żyje w biedzie i tyra dla jakiejś poronionej idei.

 

– Zamilcz. Ja nie chcę tego słuchać! – Przyłożył dłonie do uszu.

 

– Dobrze. Temat skończony – rzekł ze złością. – Miałeś, chłopie, szansę – dodał pod nosem.

 

Bled opuścił ręce i – nie odrywając wzroku od Talafúru – rzekł:

 

– Najlepiej będzie, jeżeli obydwaj zapomnimy o tej roz­mowie.

 

– Nie widzę innej możliwości – mruknął. – Musimy iść, bo nie zdążymy przed zmrokiem.

 

Po kilku chwilach turyści byli już w drodze. Ścieżka wy­glądała na mało uczęszczaną. Tu i ówdzie przysypały ją kamienie, a niektóre zakosy się obsunęły. W wielu miejscach zbocze pokrywał żwir, na którym wędrowcy często się poślizgiwali. Raz Arno przewrócił się tak nieszczęśliwie, że odarł sobie skórę z przedramienia. Krew lała się mocno, ale nie pozwolił towarzyszowi zabandażować rany.

 

Bled patrzył na oblizującego rękę kolegę z mieszanymi uczuciami. W miarę jak zastanawiał się nad jego słowami, coraz trudniej mu było się do nich ustosunkować. Z jednej strony nie dawał im wiary, ale z drugiej – doszedł do wnio­sku, że historia Seraju nie jest tak jednoznaczna, jak do tej pory sądził. Pojawiło się wiele pytań bez odpowiedzi.

 

Wędrowcy dochodzili do górnej granicy lasu. Z każdym metrem roślinność stawała się bujniejsza, tworząc wokoło szlaku nieprzenikniony gąszcz. Co kilkadziesiąt metrów przecinała go zagadkowa ścieżynka.

 

– Kto to wydeptał? Ktoś tu mieszka w okolicy? – spytał Bled.

 

– To zwierzęta.

 

– A daleko stąd do najbliższej osady?

 

– Nie, ze dwie parasangi.

 

– Aha – bąknął, rozglądając się badawczo.

 

Powietrze robiło się coraz bardziej wilgotne. Z zarośli wylatywały roje meszek. Arno i Bled machali rękami jak opętani, ale owadów nie dało się odstraszyć. Ślizgając się na błotnistym podłożu, niemal biegli. Dopiero kiedy opuścili malaryczny obszar i znaleźli się w wiekowym borze, mogli pozwolić sobie na odpoczynek. Zasapani usiedli na zwalo­nym pniu i – milcząc – ugasili pragnienie winem i wodą.

 

Promienie słoneczne padały niemal poziomo. Pod koro­nami drzew zaczynało się ściemniać. Wszędzie wokoło pa­nowały bezruch i cisza.

 

– Muszę ci szczerze powiedzieć, że nie podoba mi się to miejsce – powiedział Bled. – W tamtą stronę szło się znacze­nie przyjemniej. Tutaj jest dziwnie. W ogóle ptaki nie śpie­wają.

 

– Las jak las. Nie lubię chodzić dwa razy tą samą drogą... Nie ma co się zastanawiać. Chodźmy.

 

– A ile jeszcze nam zostało? Jakoś długo idziemy. Zaraz będzie tu zupełnie ciemno, a końca nie widać. Jak ty chcesz zdążyć przed nocą?

 

– Jeśli się nie pospieszymy, możemy nie zdążyć.

 

– Jeszcze niedawno mówiłeś co innego.

 

– Widocznie się przeliczyłem.

 

Arno powiedział to zdanie takim tonem, że Bledowi ciar­ki przeszły po plecach. Bez słowa założył plecak i podążył za towarzyszem. Patrzył tępo w ziemię i starał się myśleć o czymś przyjemnym. Początkowo mu się to udawało, lecz po kwadransie wszystkie jego myśli zaczęły podążać ku peł­nemu pęcherzowi. W pewnej chwili dojrzał do tego, by za­komunikować:

 

– Poczekaj moment, muszę się wysikać.

 

– Jasne.

 

Po tej wymianie zdań oddalił się od Arno o kilkanaście kroków, po czym użyźnił glebę koło uschniętej sosny. Gdy się odwrócił, na ścieżce nikogo już nie było. Wybiegł na jej środek, rozejrzał się nerwowo i już chciał wykrzyczeć imię kolegi, ale głos uwiązł mu w gardle. W jednej chwili poczuł uderzenie gorąca i pod wpływem impulsu puścił się biegiem w dalszą drogę. Po kilkuset metrach opuściły go siły. Musiał przystanąć. Zgiąwszy się wpół, oparł ręce na kolanach i dy­szał. Kiedy podniósł nieco głowę, dostrzegł na błocie koło kałuży jakieś osobliwe ślady. W jednej chwili zjeżyły się na nim wszystkie włosy. Ze łzami w oczach ruszył przed siebie truchtem. Nic już prawie nie widział.

Nagle poczuł okropny odór. Błyskawicznie go zemdliło. Chwilę potem dostał zawrotów głowy. Poczuł, że upada na coś miękkiego. Smród stał się tak silny, że nie mógł oddy­chać. Dusił się.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...