"Green Arrow": "Sounds of violence" - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 02-09-2009 10:33 ()


Zimą 2001 roku nic nie wróżyło aż takiego sukcesu. Mało kto spodziewał się, że drugoplanowy bohater, za jakiego, co tu kryć, wypada uznać Green Arrow, zyska tak znaczną popularność, a sprzedaż poświęconego mu miesięcznika przerośnie oczekiwania wydawców. O dziwo tak się jednak stało, a premierowy epizod tej serii wybił się na pierwsze miejsce najchętniej nabywanych komiksów we wspomnianym okresie.

Jak zatem stało się możliwe, że postać z pozoru mało atrakcyjna zyskała aż taki poklask u czytelniczej braci? Z pewnością przyczyniło się ku temu głośne (a zarazem nośne) nazwisko osoby, której powierzono przygotowanie scenariusza na potrzeby reaktywowanej po niemal trzyletniej przerwie serii. Skądinąd znany (wszyscy wiedzą skąd) Kevin Smith nie oparł się pokusie (a zapewne i perspektywie niezłego wynagrodzenia) przywrócenia do życia Olivera Queena, który wskutek machinacji eko-terrorystów, znanych jako Eden Corps (a w rzeczywistości słabnącego zainteresowania jego perypetiami), zginął w eksplozji samolotu. Po „zmartwychwstaniu” poległego w starciu z Doomsdayem Supermana, stało się oczywiste, że prędzej czy później doczekamy się powrotu z Zaświatów niemal każdego uśmierconego herosa (ostatnimi czasy – tj. latem 2009 roku- powrócił nawet Barry Allan, Flash „Srebrnego Wieku”, mimo że przez niemal ćwierć wieku starano się unikać tego ryzykownego posunięcia). Pewnym było, że prędzej czy później powróci także Oliver Queen, którego charyzma, pomimo domniemanej drugorzędnej pozycji w uniwersum DC, nie umknęła uwadze licznej grupie czytelników. Dodatkowe zapewnienia ze strony Smitha o stworzeniu wyjątkowej opowieści zaostrzyły „apetyt” zarówno tej grupy, jak też ciekawskich zastanawiających się, jak tym razem zostanie wyjaśniony kolejny powrót zza grobu.

Tym sposobem wraz z początkiem wspominanego roku do dystrybucji trafił premierowy numer serii „Green Arrow vol.3” zawierającej początek historii znanej jako „Quiver” („Kołczan” – wydany w Polsce przez Egmont). Nasycona fabuła, mnóstwo gościnnych wizyt najpopularniejszych osobowości z grona herosów DC, odczucie tajemnicy, pyskate usposobienie Ollie’go (cecha szczególnie lubiana przez jego fanów) oraz nowatorska, jak na tę postać, oprawa graficzna. Te i inne czynniki sprawiły, że wspomniany pierwszy odcinek cyklu dodrukowywano aż trzykrotnie. Tak znaczne zainteresowanie tytułem w pełni zadowoliło dyrekcję wydawnictwa. Kolejne epizody sprzedawały się w zaskakująco wysokim nakładzie, a w komiksowym środowisku znów było głośno o „Zielonej Strzale”.

Sukces reaktywacji przygód „Szmaragdowego Łucznika” i co więcej, zasobniejszego Marvela skłonił decydentów tegoż wydawnictwa do zaoferowania Kevinowi wyższej gaży, de facto podkupując tego autora. Gdy twórca wciąż jeszcze pisał scenariusze do kolejnych odsłon „Kołczanu”, w kieszeni miał już kontrakt na „odświeżoną” wersję serii „Daredevil” (opowieść „Diabeł Stróż” opublikowano również w Polsce w roku 2004). Zanim to jednak nastąpiło niesforny reżyser „Dogmy” nie tylko z wielkim hukiem sfinalizował wspomnianą chwilę temu historie, ale też zdążył „zabłysnąć” kolejną.

„Sounds of Violence” to ciąg dalszy porządkowania osobistych spraw Ollie’go po jego powrocie z Zaświatów. Rzecz jasna zaczyna on od kwestii najistotniejszej – urodziwej panny Dinah Lance, wieloletniej partnerki Queena zarówno w życiu osobistym, jak i w superbohaterskim rzemiośle. Bardziej znana jako Black Canary wielokrotnie udzielała się na kartach takich magazynów jak „Justice League of America vol.1”, „Action Comics”, a nawet jej solowej serii (opublikowano zaledwie dwanaście odcinków). Jednak to związek z Olliem w decydujący sposób zaważył na jej życiu. Mimo że wiadomość o jego śmierci była dla niej druzgocąca to jednak życie potoczyło się swoim torem. Urodziwa Dinah kontynuowała swą działalność lokalnej pogromczyni zła, a że nie ślubowała dozgonnego celibatu toteż na jej drodze przewinęło się kilku mężczyzn. Nikt nie był w stanie przyćmić nostalgii za niegdysiejszym partnerem, niemniej przez pewien czas pozostawała w bliższej relacji z Pieterem Crossem, również udzielającym się przy poskramianiu przestępców (jako Doctor Mid-Nite). Z charakterystycznym dlań rubasznością, przyprawioną szczyptą nonszalancji, Ollie wyraża delikatną dezaprobatę z takiego obrotu sytuacji. Nie musi się jednak obawiać o swą pozycje w sercu panny Lance, bo ta nie podlega dyskusji.

Rzecz jasna Ollie Queen nie byłby sobą, gdyby nie dał do zrozumienia lokalnym przedstawicielom półświatka o swym powrocie. A że w Star City dawno go nie było (akcja wspominanego „Green Arrow vol.2” rozgrywała się zazwyczaj w Seattle) toteż zaskoczenie oprychów jest tym większe. Mimo że zaczyna „porządki” od przestępczych dołów, obijając poślednich opryszków, to jednak mafijna „góra” także ma powody do niepokoju. W wolnych chwilach realizuje się w działalności charytatywnej oraz usiłuje podreperować (a właściwie nawiązać) relacje ze swym synem - Connorem Hawke. Ten zaś, pełniący w dobie jego „nieobecności” funkcje „Szmaragdowego Łucznika”, nie w pełni potrafi odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Nic w tym dziwnego, bo Ollie’go poznał tuż przed jego śmiercią (o czym w „Green Arrow vol.2” nr 0 z września 1994 roku). Sytuacja między nimi nie wolna jest od komplikacji i nieporozumień, do czego przyczyniają się fundamentalne wręcz różnice charakterologiczne. Jak już wyżej wspomniano, Queen to z usposobienia zacietrzewiony choleryk, luźno przy tym traktujący obyczajowość (być może efekt jego hippisowskiego epizodu, o czym w mini-serii „Wonder Year” z 1993 roku). Przejawia się to m.in. w jego podejściu do przedstawicielek płci pięknej oraz okazjonalnych „skokach w bok” (idealnie ilustruje to jego relacja z Joaną Pirce na kartach opowieści „Straight Shooter” opublikowanej w „Green Arrow vol.3” nr 26-31). Pod tym, jak też i wieloma innymi względami Connor kompletnie nie wdał się w ojca. Stonowany, praktykujący jedną z odmian Zen, z powagą podchodzi do spraw związanych ze sferą uczuciową, nie starając się wykorzystywać swego uroku osobistego jak to miał w zwyczaju czynić Ollie. To z kolei generuje pomiędzy nimi emocjonalne i po części także ideologiczne „iskrzenie”, przyczyniające się do uatrakcyjnienia fabuły, a przy okazji pogłębienia złożonego zarysu psychologicznego obu bohaterów. W „Sounds of Violence” jedynie zasygnalizowano pewne konfliktogenne symptomy, które dadzą o sobie znać mniej więcej na etapie trzydziestego drugiego numeru serii.

Chciałoby się rzecz: umiarkowana, „mała stabilizacja”. Oczywiście nic bardziej błędnego, bo na podobną sielankę w superbohaterskich opowieściach po prostu brak miejsca. Rychło bowiem Ollie musi stawić czoła nowemu, i jak się okaże w toku fabuły, zaskakująco trudnemu „do ubicia” oponentowi. Onomatopeja, bo o nim właśnie mowa, to, delikatnie rzecz ujmując, bardzo lakonicznie wyrażający się osobnik, który z sobie tylko znanych powodów podjął się „łowów” na mniej znanych osobników parających się superbohaterskim rzemiosłem. Na jego „liście” znalazł się również Connor, tym samym powodując przybycie małomównego zabójcy do Star City. Jak łatwo się domyślić oryginalny Green Arrow raczej nie przejawi zachwytu perspektywą utraty syna, co tym samym doprowadzi do otwartej konfrontacji … Jeśli dodamy jeszcze  Mie Dearden, rezolutną nastolatkę marzącą o wcieleniu się w role pomocnika Ollie’go zwanego (czy raczej w tym przypadku – zwanej) Speedy (niegdyś tę funkcje pełnił Roy Harper obecnie znany pod wybitnie „wyszukanym” pseudonimem Red Arrow) otrzymamy pokaźny „zestaw” problemów skutecznie „urozmaicający” żywot „Szmaragdowego Łucznika”.

Próżno doszukiwać się w tej opowieści aż tylu gościnnych występów, jak miało to miejsce w „Kołczanie”. Niemniej i tu nie zabrakło takowych akcentów. Wzmiankowana Black Canary to w zasadzie niezbędnik mitologii Green Arrow, niemniej na ówczesnym etapie „brylowała” przede wszystkim w miesięczniku „Birds of Pray”. Toteż jej pojawienie wypadałoby uznać właśnie za „kurtuazyjną wizytę”. Takich wątpliwości nie ma zarówno w przypadku Riddlera (chłop zaiste się nie popisał …), jak i Hawkmana, ideologicznego przeciwieństwa Ollie’go. Małe „starcie” pomiędzy anarchosyndykalistą i lewackim pieniaczem (rzecz jasna Queen), a wychowanym w de facto totalitarnym społeczeństwie planety Thanagar konserwatystą (Hawkman), wnosi wraz z sobą dodatkowy smaczek urozmaicający początkowe partie omawianej historii. „Sounds of Violence nie miało już jednak rozmachu porównywalnego z „Kołczanem”, bo to już nie ta skala dramatyzmu ani też rozpiętości opowieści. (pięć w stosunku do dziesięciu epizodów serii).

 Niemniej niniejszą fabułą Kevin Smith po raz kolejny udowadnia, że w konwencji lekkich, rozrywkowych opowieści, z superbohaterami w rolach głównych, czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Tony przeczytanych komiksów nie poszły na marne wyrabiając w nim odpowiednie wyczucie klimatu tego typu historii. Z definicji nie jest to rzecz ambitna, ale w swej klasie sprawdza się doskonale. Nie sposób nie dostrzec radości twórczej Smitha, autentycznego fascynata i znawcy gatunku, który miał życiowego farta, aby z czytelnika samemu stać się kreatorem.  Przy odrobinie dobrej woli ów entuzjazm może przeniknąć także tych, którzy na co dzień nie gustują w podobnych komiksach. A jednak wartkość fabuły, odpowiednie stopniowanie napięcia (zwłaszcza w kontekście starcia z Onomatopeją), zgrabne, a przy tym często „jajcarskie” dialogi sprawiają, że lektura jest relaksująca i bez śladu poczucia straty czasu. Widać, że ów scenarzysta miałby znacznie więcej do powiedzenia w kwestii Green Arrow. Niestety Marvel zapłacił więcej …

Odpowiedzialny za szkic Phil Hester dał się poznać jako dynamiczny ilustrator idealnie ujmujący wartkość scenariuszy Smitha. Zdradzająca animacyjne tendencje stylistyka początkowo mogła sprawiać wrażenie kompletnie nieadekwatnej do potrzeb opowieści z udziałem Green Arrow. Wszak perypetie tej postaci ilustrowali zazwyczaj tacy graficy jak: Neal Adams, Ed Hannigan, Rick Hoberg czy Jim Aparo, niewątpliwie preferujący konwencję realistyczną. A jednak Phil zdołał zaproponować przekonującą wersję zarówno „Szmaragdowego Łucznika”, jak i realiów, w których przyszło działać tej postaci. Ollie nie tylko nic nie stracił ze swej osławionej krewkości, ale wręcz zyskał, bo jak wiadomo z treści „Kołczanu”, mamy tu do czynienia z odmłodzoną pod względem fizycznym wersją tego osobnika. Szkice koncepcyjne zamieszczone w niniejszym wydaniu zbiorczym ukazują nie tylko biegłość rzeczonego rysownika, ale też jego kreatywność. Widać to doskonale po różnych wersjach uniformu Ollie’go „testowanych” przed zaistnieniem serii.

Rysunki Hestera nie wyglądałyby jednak tak dobrze, gdyby nie umiejętnie i gęsto kładziony tusz. Odpowiedzialny za tę część przedsięwzięcia Ande Parks będzie towarzyszył Philowi w jego wysiłkach aż do jego odejścia z pracy nad miesięcznikiem „Green Arrow vol.3”, co nastąpi wraz z numerem czterdziestym piątym z lutego 2005 roku (po czym obaj przeniosą się do „Nightwinga”). James Sinclair już wcześniej opuścił „załogę” ustępując miejsca Guyowi Majorowi. Przedtem jednak dał się poznać jako kolorysta preferujący stonowaną paletę barw, co we właściwy sposób „ostudzało” wymowę animacyjnej maniery Hestera. Całości dopełniają znakomite okładki autorstwa Matta Wagnera, który po raz kolejny dał popis jakości swego warsztatu.

Kiedy w 2003 roku Egmont opublikował u nas dwutomową edycje „Kołczanu” z założenia planowano kontynuować tę inicjatywę. Powodzenie, jakie ów tytuł zyskał zarówno za oceanem, jak również m.in. w Niemczech i Hiszpanii mogło wskazywać przynajmniej na umiarkowany sukces niniejszej opowieści także na naszym „poletku”. Stąd decydenci wspomnianego wydawnictwa nie kryli chęci publikacji u nas dalszego ciągu perypetii „Szmaragdowego Łucznika”. Istniały zatem przesłanki, że także „Sounds o Violence” doczeka się spolszczenia. Niestety tak się nie stało, bowiem opowieść o zmartwychwstaniu Ollie’go przyjęto u nas ze sporym sceptycyzmem. Pomimo świetnych, „gęstych” dialogów, erudycyjnych popisów (rzecz jasna w ramach trykotowej „komiksologii”) Kevina Smitha oraz zachęcającej oprawy graficznej, zawadiacki Łucznik nie zaskarbił sobie sympatii polskich czytelników, co w praktyce przekreśliło wszelkie plany kontynuowania serii.

Nielicznej garstce polskich  fanów Green Arrow pozostaje sięgnąć po anglojęzyczne wydanie, tej autentycznie interesującej opowieści. Czysta rozrywka dla bezpretensjonalnych, choć wcale nie bezrefleksyjnych wielbicieli opowieści obrazkowych.

 

“Green Arrow: Sounds of Violence”

Scenariusz: Kevin Smith

Szkic: Phil Hester

Tusz: Ande Parks

Kolory: James Sinclair

Liternictwo: Sean M. Konot

Okładki wydania oryginalnego: Matt Wagner

Tytuły poszczególnych epizodów: „Ultimate Speedy”, „Feast and Fowl”,

„Frequency”, „Pitch”, „Modulation”

Wydawca: DC Comics

Data publikacji: 28 stycznia 2004 roku

Oprawa: miękka (dostępna także w wersji z twardą okładką)

Druk: kolor Format: 17 x 26

Liczba stron: 128

Cena: 12,95 $

 

Pierwotnie opublikowano na łamach miesięcznika „Green Arrow vol.3”

nr 11-15 (luty-wrzesień 2002 roku)


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...