Opowiadanie "Lord Sithów"

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Shonsu

Dodane: 28-05-2009 20:19 ()


 

Gwiezdne wojny

 

Lord Sithów

 

 

 

3955 lat przed zniszczeniem Pierwszej Gwiazdy Śmierci

 

Ostatni miesiąc Wojny Domowej Sithów

 

 

 

**********

 

Mówią, że powinienem nienawidzić Jedi. Za to, że kłamali, oszukiwali i zwodzili, nie dając dostępu do potęgi, która znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Za zduszanie indywidualizmu, chęci podążania własnymi ścieżkami. Za wkładanie do głów idealistycznych bzdur i przebrzmiałego bełkotu. Za patos, dumę i wywyższanie się. Za słabość, którą pokazywali każdego dnia, w każdej godzinie i minucie.

 

To wszystko wady, którymi istotnie naznaczeni są Jedi. Ale czy każdy jest doskonały? Czy nie wybaczamy błędów, oczekując na poprawę? Jedi trzymali mnie na uwięzi, ale nie winię ich za to. Ciemna Strona Mocy to wielka potęga, lecz przeznaczona jedynie dla nielicznych, którzy potrafią z niej należycie korzystać. Dla reszty to tylko sposób na zrealizowanie swoich chorych fantazji.

 

Mówią też, że powinienem wielbić Sithów. Za to, że uwalniają od kłamstwa, obłudy i oszustwa, pokazują i akceptują galaktykę taką jaką naprawdę jest, dając możliwość spełnienia najskrytszych marzeń. Za pokazywanie czym jest prawdziwa wolność i swoboda nieograniczona żadnymi nakazami, czy kodeksami. Za naukę, iż siła wynika z potęgi jednostki, która nikomu nie daje się podporządkować. Za siłę, potęgę i chwałę, o którą walczą każdego dnia, w każdej godzinie i minucie.

 

Wiele zalet i wiele wspaniałych słów, które je opisują i zdobią. Zawsze pozostają iluzją, która znajduje się poza zasięgiem istot żywych. Sithowie wyrwali mnie z niebytu, ale nie wielbię ich za to. Zbyt często zachowują się jakby byli najjaśniejszymi gwiazdami galaktyki. Nie szanują życia, a zatem i Mocy, bez której byliby niczym.

 

Wszystko rozchodzi się o emocje. Jedi zabraniają ich odczuwania – ideałem Jedi jest spokojne morze. Sithowie żyją emocjami – ideałem Sithów jest nieposkromiona burza. Ja żyję emocjami i nie potrafię się ich wyrzec. Nawet jeżeli jedna z nich uważana jest za słabość zarówno przez Jedi, jak i Sithów.

 

Jestem Lordem Sithów, może nawet jednym z najpotężniejszych. Lecz to nie znaczy, że nienawidzę Jedi, a wielbię Sithów. Szkoda, że nie wszyscy to rozumieją.

 

**********

 

Imperium Sithów należało do Mrocznych Lordów. Na nich opierał się cały system, od ich nieodwołalnych decyzji zależał los państwa i jego obywateli. Tylko oni byli tak silni, by kierować erupcjami nienawiści podwładnych według własnego uznania. Bez nich Imperium Sithów było chaosem, w którym każdy walczył z każdym.

 

Chaosem była także gra świateł i cieni na gładkich ścianach korytarza wykutego w skalistym płaszczu szczelnie okrywającym jedną z planet w Środkowych Rubieżach. Sama planeta i samo pomieszczenie były nieistotne przy tej niezwykłej grze. Równie dobrze mogłyby nie istnieć, tak jak nie istniały dla dwóch istot, które z niezwykłą zręcznością władały i światłami i cieniami. Tylko światła i cienie liczyły się w konfrontacji Lordów Sithów. Nas dwóch.

 

Purpurowe ostrze miecza świetlnego nie miało trudności w pokonaniu tkanki skórnej, mięśniowej oraz kostnej. Korytarz rozbrzmiał wrzaskiem, w którym było więcej wściekłości niż bólu. Pomarańczowoskóry Twi’lek w ciemnobłękitnej tunice zatoczył się i z wyrazem zniesmaczenia na twarzy ciężko oparł się o chropowatą ścianę. Jego prawa dłoń leżała tuż obok, z palcami wciąż zaciśniętymi na rękojeści miecza świetlnego.

 

– Wygrałeś. – Usta Twi’leka naznaczył sardoniczny uśmieszek. – Teraz mnie wykończ.

 

– To byłoby zbyt proste, nie uważasz?

 

Ametystowe ostrze zniknęło w srebrzystym cylindrze, w którym przez chwilę odbijało się oblicze niewysokiego czterdziestoletniego człowieka z długimi brązowymi włosami i prostą szatą na sobie, sprawiającą w półmroku wrażenie całkowicie czarnej. Moje własne oblicze. Zabawne, bo w zasadzie wyglądałem jak zwykły człowiek, nie jak Lord Sithów. Przyczepiłem broń do pasa i spojrzałem na rannego.

 

– Niepotrzebnie tu przyleciałeś, Enor. – Twi’lek wypluł ślinę zmieszaną z krwią i zaśmiał się chrypliwie, zapewne próbując w ten sposób przezwyciężyć paraliżujący ból. – Jedi będą tu lada chwila, więc zostałem zmuszony do zniszczenia wszystkich holokronów. A, wszystkiego innego w sumie też. Wiesz jak to jest.

 

Skinąłem dwa razy głową, robiąc przy tym lekko skrzywioną minę. Lord mówił prawdę. Niestety.

 

– Naprawdę chcesz, żebym cię znienawidził.

 

– Dziękuję, że dostrzegasz moje skromne wysiłki, bracie – prychnął. W jego błękitnych oczach rozbłysły ogniki ciekawości. – Powiedz mi... po co ci ta cała bezwartościowa wiedza, za którą ganiasz przez całe dawne Imperium Sithów?

 

– Nigdy tego nie zrozumiesz.

 

– Tak? Cóż, jesteś głupcem... niestety najpotężniejszym głupcem w Imperium – w głosie pokonanego Lorda, prócz pogardy, rozpoznałem też odrobinkę uznania. – Bez trudu dałbyś sobie radę z Sionem i Nihilusem. Mógłbyś zostać nowym Mrocznym Lordem, do cholery! – Pogardę zastąpiła zwykła złość. – Miałbyś nieograniczoną władzę.

 

– Władza nie jest najważniejsza, mój stary przyjacielu. – Posłałem Twi’lekowi zimny uśmiech przyprawiony szczyptą goryczy. – Ale jak już rzekłem, nigdy tego nie zrozumiesz.

 

– O, ja to doskonale rozumiem, Enor. Jesteś po prostu tchórzem!

 

– To się dopiero okaże. Do następnego razu, Lordzie. – Wyciągnąłem przed siebie ramię. Głowa Twi’leka z niespotykaną siłą odskoczyła do tyłu, z trzaskiem uderzając o ścianę. Twi’lek jęknął i bezwładnie rozłożył się na podłodze.

 

– Pod warunkiem, że Jedi pozwolą ci żyć – dodałem ściszonym głosem, spoglądając na koniec korytarza. Wiedząc o ataku Republiki, powinienem był skierować się na inną planetę. Taką, gdzie nie było żadnych żywych istot, które mogłyby mi pokrzyżować plany. Cóż, czas przeszły. Coś, czego nie da się zmienić.

 

Skierowałem się do wyjścia, nie zapominając o zabraniu po drodze płaszcza, który mógł mi przeszkadzać w walce. Szybko narzuciłem go na siebie i przyspieszyłem kroku, przez moment gładząc opuszkami palców szorstki, lecz piękny materiał mieniący się odcieniem ciemnego fioletu, który nieuważny obserwator mógłby uznać za pospolitą czerń.

 

Zanim dotarłem do schodów prowadzących prosto na powierzchnię planety, wyczułem kilka delikatnych dotyków Mocy. Jedi przybyli wcześniej niż powinni i mieli ze sobą sporo towarzystwa, o czym przekonałem się, gdy opuściłem mroczne kazamaty starożytnych Sithów i zadarłem głowę. Wysoko na niebie krzyżowały się nitki laserowego ognia. Imperium nie miało tutaj zbyt wiele sił, toteż wyliczyłem, że za cztery minuty, góra pięć, będzie po walce. A do miasta i portu miałem co najmniej pół godziny.

 

Trzeba było skierować się na inną planetę...

 

**********

 

Położone na skraju gór miasto było właściwie niewielką osadą kwadratowych budynków, otaczających ogrodzony murem duży plac, który dumnie nazywano portem. Pośrodku stały dwie maszyny: moja – czarnobiały trójkąt z kulistą kabiną u przodu i wielkimi silnikami z tyłu, oraz republikańska – ciemnobrązowa z pasmami złota po obu stronach kanciastego kadłuba. Pierwsza była zmodyfikowanym lekkim frachtowcem, druga zaś gwiezdnym promem.

 

Zza swojej zasłony, skały umiejscowionej jakieś pięćdziesiąt metrów od miasta i przynajmniej z dziesięć ponad jego linią, widziałem jedynie wątłe sylwetki człekokształtnych istot zebranych wokół republikańskiego statku. Wyglądało na to, że dopiero wylądował, co oznaczało, że wszyscy żołnierze znajdowali się w jednym miejscu. Szybko opracowałem w głowie plan, za którego realizację natychmiast się zabrałem.

 

Zakradnięcie się w pobliże lądowiska było błahostką, tak samo jak obserwacja stojących przy wejściu ośmiu żołnierzy Republiki z ukrycia, którym był głęboki cień jakiegoś budynku. Problemy zaczęły się, gdy zaledwie dwóch żołnierzy dało się nabrać na moją sztuczkę z odległym hałasem wywołanym Mocą. Pozostali po prostu zaczęli się czujnie rozglądać dookoła. I w końcu mnie zauważyli.

 

– Hej ty!

 

Nie zwracając uwagi na skierowane do mnie okrzyki, z ciężkim westchnieniem wysunąłem się z cienia.

 

Ciemna Strona Mocy miała to do siebie, że potrzebowała paliwa, źródła, z którego mogła czerpać swą niszczycielską potęgę. Takim paliwem na pewno był strach. Czyjś lub nawet mój, bez znaczenia. W tym momencie mogłem z niego skorzystać. Żołnierze byli zdeterminowani, lecz w obliczu tajemniczego przeciwnika, który ruszył na nich bez broni w dłoniach, dosłownie przesiąkali strachem.

 

Nienawiść także była świetnym paliwem. Nic tak nie dodawało siły jak prawdziwa ognista nienawiść rozpalająca krew i mięśnie. Skierowana z własnego wnętrza, z najgłębszych zakamarków duszy, tylko czekała, aby uzewnętrznić się w zabójczej i destruktywnej formie.

 

Skoro zaś nienawiść była w stanie napędzać Ciemną Stronę Mocy, mogły to czynić także zazdrość, chciwość, egoizm, zemsta, pogarda... Sithowie zaiste mieli multum możliwości. Ale właśnie te możliwości ich ograniczały, bowiem nie zmuszały do szukania odmiennych ścieżek, ścieżek dających niekiedy niewyobrażalną potęgę. Kto mając przed sobą prostą drogę, obiera tą, która jest zawiła i pozornie prowadzi do nikąd?

 

Ja dokonałem takiego wyboru. Moja ścieżka prowadząca do opanowania Ciemnej Strony nie dotykała emocji, choć niewątpliwie mogła. Ja preferowałem podejście bardziej bezpośrednie, oparte na czystej sile woli. To co sugerowałem Mocy, stawało się rzeczywistością.

 

Bo czyż nie wystarczyło zasugerować jej, że blastery byłyby lepsze bez magazynków, a burza błękitnych piorunów powinna zakończyć swoją krótką wędrówkę w ciałach żołnierzy? Nienawiść, strach, pogarda, zazdrość... wszystkie one doskonale spełniały swoje role, ale wymagały bezsensownego poświęcenia, gdyż działały w obie strony, niszcząc zarówno ciała wrogów, jak i organizmy tych, którzy nadużywali swej potęgi. Młodzieńcy zamieniali się w starców, a starcy w chodzące trupy.

 

Przechodząc obok sześciu zwłok żołnierzy Republiki, uzmysłowiłem sobie jednak, że w pewien sposób się oszukiwałem. Uważałem, że Moc jest moim sprzymierzeńcem, ale to przecież ja decydowałem w jaki sposób będzie mi ona pomagać. Moja chęć nie była tylko sugestią – była rozkazem.

 

W ostateczności Moc nie miała woli, nie była bogiem. I choćby w rozumieniu tego prostego faktu Sithowie byli lepsi niż Jedi, a ja byłem jednym z potężniejszych Lordów Sithów.

 

Siadając za sterami swojej maszyny, uśmiechnąłem się ironicznie. Tak, zdecydowanie miałem w sobie zbyt dużo pychy.

 

**********

 

Samotny statek kontra flotylla gwiezdnych okrętów. Jeden pilot kontra tysiące przeciwników. Jeden szaleniec kontra cała Galaktyka.

 

Takie i setki podobnych myśli musiały przelatywać przez głowy żołnierzy Republiki. Ciekawe jak wielu z nich słyszało kiedykolwiek o iluzji? Nawet jeśli któryś słyszał, na pewno żaden nigdy nie widział jej na oczy. Aż do dziś.

 

Oderwałem mój statek od jego obrazu, który stworzyłem przez Moc i pociągnąłem stery w bok, kierując się prostopadle do dotychczasowego kursu. Utrzymywanie iluzji i jednoczesne ukrywanie mojej maszyny nie było łatwe, ale przy odrobinie koncentracji i wcześniejszym intensywnym ćwiczeniom było możliwe.

 

Flota Republiki zorientowała się w sytuacji dopiero po minucie, toteż czując zmęczenie, zerwałem iluzję. Skanery i tak odkryłyby moją obecność, a byłem już daleko poza zasięgiem najszybszych myśliwców przeciwnika.

 

Komputer nawigacyjny zaczął mozolnie obliczać koordynaty skoku w nadprzestrzeń, a ja w tym czasie z zadumą spojrzałem na obraz z kamery rufowej mojego statku. Armada Republiki bez wątpienia przybyła na planetę w ramach "oczyszczania" galaktyki z Sithów po ostatniej wojnie, ale przecież każda armia lub flota poza celem nadrzędnym, miała także cele podrzędne. W tym wypadku z całą pewnością byłem to ja — bo któż inny? Teraz podsuwały mi się na myśl trzy podstawowe pytania: kto, dlaczego i skąd. Kto i skąd dowiedział się o moich zamiarach przylotu na tą planetę? I dlaczego to ja byłem celem? Czyżby ktoś uznał mnie za zbyt potężnego, bądź zbyt niebezpiecznego? Taka zagrywka "na wszelki wypadek"?

 

"Moc oferuje odpowiedź na każde pytanie", mawiał słusznie Darth Revan.

 

Sygnał zakończenia kalkulacji skoku zaczął gryźć moje uszy drażniącym buczeniem. Zignorowałem go i skupiłem się na pragnieniu zaspokojenia ciekawości. Oplotłem myślami okręty Republiki i niczym rybak stojący na brzegu jeziora z prymitywną wędką w dłoniach, czekałem na lekkie szarpnięcie. Oczekiwanie nie trwało długo.

 

Dwa silne znaki od Mocy, jeden naznaczony niebywałą determinacją, drugi zaś dziwną irytacją, jasno dały do zrozumienia, że we flocie jest dwóch Rycerzy Jedi. Aura pierwszej osoby była mi znajoma, ale nawet ja nie potrafiłem z tak wielkiej odległości wyczuć o kogo dokładnie chodziło. W sumie to i tak było nieistotne.

 

Eskadra republikańskich myśliwców typu Aurek zbliżyła się na niebezpieczny dystans dwóch kilometrów. Sięgnąłem do dźwigni hipernapędu, ale zanim za nią pociągnąłem i gwiazdy w iluminatorze zamieniły się w białe linie, moja sithyjska pycha podkusiła mnie do wysłania w Moc krótkiej myśli, której treść w Basicu można by przedstawić tymi słowami: "Do zobaczenia, Jedi".

 

**********

 

Tython, Ossus, Dantooine. Ziost, Ashas Ree, Krayiss II. Wszystkie gromadziły wiedzę setek pokoleń. Wszystkie zostały opuszczone przez użytkowników Mocy. Wszystkie zapewne dawno ograbiono z ich skarbów. Były jednak jeszcze miejsca, gdzie starożytna wiedza zachowała się, pomimo żądnych zysku poszukiwaczy artefaktów i przeciwko wszelkim prawdopodobieństwom. Spędziłem wiele tygodni w najdziwniejszych miejscach galaktyki, by poznać ich lokalizację.

 

Planeta Htiss, jeden ze stu dwudziestu światów starego Imperium Sithów, była dziwna, przerażająca, a zarazem na swój sposób piękna. Mój srebrzystoczarny lekki frachtowiec bez większego oporu zanurzył się w jej atmosferze i po kilku minutach wystrzelił z szarych chmur, zbliżając się do powierzchni, którą gęsto pokrywały ruiny. Były on jedyną pozostałością rasy i kultury Sithów, wybitych przeszło tysiąc lat wcześniej przez Republikę Galaktyczną. Glob był świadkiem jednego z największych masowych mordów w historii – tak świetnie zatuszowanych, że planeta zniknęła z niemal wszystkich astrograficznych map. Ten sam los spotkał też wiele pozostałych światów dawnego Imperium Sithów.

 

Zbrodnie Republiki mnie jednak nie interesowały. Za to pobliskie pasmo górskie, gdzie pradawni Sithowie wykuli cmentarny wąwóz, bardzo. Manewrując statkiem bez większej wprawy – nie wszyscy użytkownicy Mocy byli świetnymi pilotami, a już na pewno nie ja – zatoczyłem kilka kółek ponad stromymi zboczami kilku szczytów, zanim dostrzegłem charakterystyczne kształty sithyjskiej architektury. Obniżyłem pułap lotu i przeleciałem nad pierwszym szpalerem monumentalnych posągów. Posadziłem lekki frachtowiec w najszerszym miejscu kanionu, pomiędzy kamiennymi schodami prowadzącymi do wykutych w skale grobowców.

 

Wyszedłem z maszyny, nie oczekując łagodnego klimatu i promiennego słońca łagodnie ogrzewającego moją szatę, stąd też nie zawiodłem się, gdy w twarz uderzył mnie silny podmuch wiatru, a dłonie uszczypnęło mroźne powietrze. Szybko założyłem rękawiczki, zarzuciłem na głowę kaptur i z zaintrygowaniem rozejrzałem się wokoło. Nie miałem zapędów turysty, ani też archeologa. Można mnie było porównać do poszukiwacza artefaktów, gdyż moje oczy prześlizgiwały się po zrujnowanych dziełach sztuki sithyjskiej nie po to, by je podziewać, lecz po to, by znaleźć wskazówkę.

 

Na Htissie pochowano wielu Lordów Sithów, lecz ja szukałem tylko jednego. I znalazłem go, choć tylko w postaci kamiennej figury, spozierającej chłodnym wzrokiem na wszystkich przybyszów ze szczytu schodów prowadzących do grobowca. Wdrapałem się po stopniach na samą górę i spoglądając przelotnie na ponurą sylwetkę nieżyjącego od dawna władcy starożytnych Sithów, dotknąłem dłonią potężnej płyty, broniącej dostępu do wnętrza nekropolii.

 

Purpurowa energia wysunęła się z rękojeści miecza świetlnego i z buczeniem wtopiła się w skalny blok.

 

 

**********

 

Pułapki Sithów miały to do siebie, że często były niekonwencjonalne i mogły być zainstalowane dosłownie wszędzie. Sam się o tym przekonałem, gdy omal nie zostałem opryskany strumieniem żrącego kwasu, który nagle wytrysnął z sufitu. Niemniej, wszystkie te pułapki zostały skonstruowane z myślą o potencjalnych rabusiach, a nie Lordach Sithów – zresztą, miało to w sobie pewną logikę. "Skarby" leżące wewnątrz grobowca mogły posłużyć dobrze jedynie Sithom władającym Mocą. W zamierzeniu wielu starożytnych Lordów, którzy kazali umieścić w swych grobach holokrony, własne miecze czy zbroje, pewnego dnia ktoś potężny miał włamać się do środka i tym samym wykazać, iż jest godny posiadania wszystkich tych wspaniałych artefaktów.

 

Z każdym krokiem nabierałem przekonania, że tutejszy Lord nie zaliczał się do tej grupy. Być może był to dobry znak. Kto bardziej pragnie ochronić swoje skarby? Ten, którego skarby są cenne. A skarby tego konkretnego Lorda miały takie być – oczywiście, jeżeli dane o nim były prawdziwe.

 

W połowie drogi do głównej komory grobowej wyczułem, że pułapki nie będą jedynymi przeszkodami, z którymi się tego dnia zmierzę. Choćby nie wiem jak dobrze ukrywał swoją obecność, każdy użytkownik Mocy musiał w pewnym momencie stracić koncentrację, zwłaszcza, gdy nieostrożnie stawiał swe kroki. Jedi który za mną podążał, popełnił błąd. Dzięki temu, że przez ułamek sekundy emanował wściekłością, odkryłem, że mam do czynienia z jednym z dwóch Jedi, którzy trzy dni wcześniej mieli ochotę mnie złapać.

 

Nadprzestrzenny nadajnik. Ja, wielki Lord Sithów, dałem się złapać na tak prostą sztuczkę. Wstyd... albo też fortunne wydarzenie. Przeczucie mówiło mi, że z całej tej sytuacji może wyniknąć coś wyjątkowo ciekawego.

 

Cokolwiek miało się jednak stać, wolałem sam wybrać pole bitwy, zanim zrobi to mój przeciwnik. Kilkanaście godzin poświęconych studiowaniu dziesiątków planów konstrukcyjnych sithyjskich nekropolii, zaowocowało prędkim odnalezieniem głównego korytarza, który jednocześnie stanowił ślepy zaułek. Następnie wysłałem krótki impuls Mocy, który miał zasugerować Jedi, że wpadłem na jakąś nieprzyjemną pułapkę. Niech łowca myśli, że jego zwierzyna znalazła się w potrzasku.

 

Oparłem się o ścianę pokrytą wyblakłymi hieroglifami Sithów, podziwiając zmysł techniczny twórców skomplikowanego systemu szybów i luster, który niósł do wnętrza podziemnych pomieszczeń wielokrotnie odbite promienie słoneczne. Lordowie Sithów, nawet po śmierci, potrzebowali światła, które potęgowałoby ich gniew i zawsze przypominało im kim byli za życia.

 

Usłyszałem charakterystyczny odgłos zbliżającej się istoty dwunożnej i postanowiłem posłużyć się prostą techniką z dziedziny iluzji. Siłą umysłu zdusiłem światło i pogłębiłem cienie pod ścianami. Siebie samego ukryłem w nieprzenikalnym mroku.

 

Kiedy Jedi wreszcie nadszedł, na moich licach zagościła kwaśna mina. Człowiek w typowej szacie Jedi, z rozwichrzonymi włosami i rozbieganym wzrokiem, był tak młody, że mógłbym go uznać za swojego syna. Niemile zaskoczony, uważnie go zlustrowałem, gdy nieświadomy mojej obecności, przeszedł tuż obok. Przeczekałem aż postawi jeszcze kilka kolejnych kroków, po czym wypuściłem powietrze z płuc, zlikwidowałem iluzję i wyszedłem na sam środek korytarza.

 

Młodzieniec momentalnie zgiął nogi, odruchowo nacisnął aktywator miecza świetlnego i energicznie się odwrócił, z przestrachem przecinając powietrze szmaragdową klingą. Pokręciłem z dezaprobatą głową.

 

– Sądziłem, że będę miał do czynienia z kimś rozsądniejszym. A tu się okazuje, że jesteś tylko zwykłym padawanem – powiedziałem chłodno.

 

Jedi wzdrygnął się na mój widok, zmarszczył czoło i raczej niewiele myśląc, rzucił się na mnie, wywijając ostrzem swojej broni tak chaotycznie, jak tylko się dało. Jeżeli miało mnie to zmylić, młodzieniec raczej się przeliczył. Zatrzymałem klingę jego miecza świetlnego, stawiając na jej drodze barykadę purpurowej energii, która błyskawicznie wytrysnęła z metalicznego cylindra zaciśniętego w mojej dłoni. Przetrzymałem Mocą rękojeść padawana.

 

– Jestem Lordem Sithów, czyli odpowiednikiem Mistrza Jedi – stwierdziłem tonem towarzyskiej konwersacji. – W związku z tym pozwolę sobie nauczyć cię tego i owego.

 

Lekko zdezorientowany młodzieniec wyrwał z mojego myślowego uchwytu swoją rękojeść. Po krótkiej wymianie uderzeń, schyliłem się przed jego wysokim cięciem i silnym kopniakiem posłałem go na podłogę. Widząc, że padawan gorączkowo obmacuje dłonią podłogę w poszukiwaniu utraconego miecza, skorzystałem z okazji, żeby spytać:

 

– Przyleciałeś tu razem ze swoim towarzyszem, zgadza się?

 

Zamiast odpowiedzieć, Jedi wstał i ściskając właśnie znalezioną broń, przystąpił do kolejnego ataku. Bez większego wysiłku zablokowałem ciosy, koncentrując się na umyśle młodzieńca. Nie potrzebowałem nawet dwóch sekund, aby przebić jego barierę ochronną i wydrzeć informacje, których potrzebowałem.

 

Isaa Eorm.

 

Odepchnąłem swojego przeciwnika i gwałtownie się cofnąłem.

 

Isaa Eorm. Westchnąłem. Tutaj, w pościgu za mną... Tego się nie spodziewałem.

 

Padawan, wykazując się typowym uporem maniaka, kolejny raz rzucił się na mnie. Poczułem coś na kształt irytacji. Odwaga to dobra rzecz, ale przesadna odwaga jest już głupotą lub próbą samobójstwa.

 

Wytrąciłem myślą rękojeść z dłoni młodego Jedi. Następnie użyłem Mocy, by unieruchomić mięśnie młodzieńca, uniosłem go kilkanaście centymetrów ponad podłogę i zbliżyłem do siebie. Padawan był tak przerażony, że zainfekowany przeze mnie paraliż nawet nie był konieczny. Strach nie tylko trzymał go w ryzach, ale także zwalczył samobójcze odruchy, co uznałem za spory plus.

 

– Nie zabijam Jedi – powiedziałem beznamiętnie. – A zwłaszcza takich, którzy muszą się jeszcze tak wiele nauczyć.

 

Wykonałem delikatny ruch palcami i padawan stracił przytomność. Opuściłem jego ciało na podłogę i odwróciłem się. Choć niezbyt interesowały mnie motywy działań innych osób, w drodze do komory grobowej nie mogłem przez chwilę się nie zastanowić co podkusiło tego młodego Jedi do tak idiotycznego zachowania. Na całe szczęście myśli o nim szybko opuściły moją głowę, nie łącząc się w żaden konstruktywny wniosek.

 

Teraz najważniejsza była komora grobowa Lorda Sithów, a dokładniej to, co się w jej środku znajdowało. A potem... a potem miał przyjść czas na zmierzenie się z przeszłością.

 

**********

 

Kiedy łagodne promienie słońca wreszcie mnie dopadły, jedynie mocniej chwyciłem perłowo-czerwoną piramidkę pokrytą charakterystycznym pismem Sithów. Jeszcze nie wiedziałem, czy holokron zawiera informacje, których poszukiwałem, ale teraz nie miało to większego znaczenia. Zacząłem powoli schodzić po stromych schodach nekropolii. Tuż obok mojego frachtowca stał brązowo-biały myśliwiec typu Aurek. Jego czarna owiewka była otwarta, ale zaintrygowało mnie coś innego. W pobliżu, więcej – w całym kanionie – nie dostrzegłem żadnej innej maszyny.

 

Gdzie ona...?

 

Jest.

 

Isaa Eorm biegła w kierunku obu pojazdów. Jej długie srebrzystobiałe włosy odbijały światło niczym miliony cienkich igieł lodu i falowały na wietrze. Nie mogłem się przypatrzyć jej twarzy, ale to nie było żadnym problemem, bo i tak doskonale ją pamiętałem: piękną, choć niezwykle bladą, z białymi ustami i fioletowymi oczami.

 

Sądzę, że nawet gdybym chciał, nie potrafiłbym zapomnieć Isyy Eorm, Jedi i Arkanianki z podrasy pogardzanej przez rodowitych mieszkańców Arkanii. Widząc ją, poczułem lekkie drżenie w piersi, delikatny ucisk gdzieś przy skroni i nieznaczne napięcie w mięśniach. Niesamowite. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś doświadczę tych mimowolnych reakcji mojego organizmu.

 

Zszedłem ze schodów i stanąłem w cieniu zniszczonej kamiennej kolumny, przyglądając się uważnie młodej Jedi, która dobiegła do pierwszej maszyny. Nie rozmyślałem już nad niczym – czas na to skończył się już wieki temu. Po prostu wyszedłem jej na spotkanie.

 

Arkanianka zatrzymała się raptownie, a ja posłałem jej delikatny uśmiech.

 

– Witaj – powiedziałem. – Dawno się nie widzieliśmy. Całe osiem lat, nieprawdaż?

 

Perłową twarz Arkanianki ogarnęła dziwna, ani to sroga, ani łagodna mina, pełna skrywanego bólu i pretensji. Kobieta otworzyła usta, jednak zawahała się. Po chwili jej oblicze stężało.

 

– Co zrobiłeś z Ghartem?

 

– Chodzi ci o tego młodego Jedi, który urwał ci się ze smyczy? – Zrobiłem uspakajający gest prawą ręką. – Lekko go poturbowałem, ale bez wątpienia przeżyje... jeżeli zdoła wyjść z grobowca, oczywiście. Rozumiem, że to twój pada...?

 

– Nie wierzę ci – przerwała, praktycznie nie zmieniając wyrazu twarzy. Wzruszyłem ramionami.

 

– Możesz to sprawdzić.

 

Przez moment, który ciągnął się w nieskończoność, mierzyliśmy się spojrzeniami. Moje było łagodne, zaintrygowane i cierpliwe. Jej zaś ostre, uważne i twarde. Wyczułem, że jej myśli kierują się w stronę grobowca, by upewnić się, że mówiłem prawdę. A że mówiłem, to jej wzrok w końcu ześlizgnął na holokron.

 

– Nie mogę pozwolić ci tego zabrać – powiedziała szorstko.

 

– Dlaczego? – Rozpoznałem fałsz w jej głosie. To była jej wymówka. Sposób, by skrócić rozmowę, by była ona prosta i szybka. By nic nie zmieniła w jej postanowieniach. By nie napełniła ją "zbędnymi" wątpliwościami.

 

– Jesteś zbyt niebezpieczny, a ten holokron sprawi, że staniesz się jeszcze bardziej niebezpieczny – odparła oschle, tak jakby recytowała czyjeś słowa. – Ktoś musi cię powstrzymać.

 

– Ty?

 

– Ja, jeżeli nikt inny nie jest w stanie.

 

Pokręciłem głową, wbijając spojrzenie w jej oczy.

 

– Ja nie chcę tej walki. Ty nie chcesz tej walki. – Westchnąłem i podszedłem bliżej. – Mogło minąć osiem lat, ale nic się między nami nie zmieniło.

 

– To nieprawda. – Jej wzrok momentalnie stał się zimny, a mięśnie wokół twarzy naprężyły się. – Dość tego! – syknęła nagle, jak wulkan wyrzucając z siebie część emocji, które dotąd tamowała. Zerwała z pasa rękojeść miecza świetlnego i uruchamiając go, zaatakowała mnie. Purpura i srebro zaiskrzyły w starciu ze sobą. Ciosy kobiety były silne, lecz nieco chaotyczne, przez co niebezpiecznie odsłaniały jej smukłe ciało; nie wykorzystałem tego. Nie atakowałem, a jedynie się broniłem – najpierw trzymając broń jedną ręką, a potem, po odrzuceniu holokronu na piasek, dwiema. Na twarzy Arkanianki malowała się determinacja, jakiej jeszcze nie widziałem u nikogo. W pewnym momencie, wychodząc gładko z bloku, doprowadziłem do spięcia się obu kling.

 

– Srebrne ostrze – powiedziałem z uznaniem, spoglądając jej prosto w oczy. – Pasuje do ciebie.

 

– Przestań – warknęła, uwalniając się zarówno od mojego wzroku, jak i klingi, a następnie przechodząc do ataku. Kolejne jej uderzenia stawały się coraz bardziej precyzyjne i zmusiły mnie do zwiększonego wysiłku. Diamentowe ostrze znaczyło chłodne powietrze seriami błysków, kierując się na przemian ku nogom, ramionom i głowie. Moje skuteczne bloki i wytrącające ją z rytmu kontry, jedynie zwielokrotniły determinację kobiety. To zaczynało podążać w złym, bardzo złym kierunku.

 

– Wystarczy! – rzekłem podniesionym głosem, niespodziewanie łapiąc ją lewą ręką za nadgarstek dłoni, w której trzymała miecz świetlny. – To całkowicie bezcelowe...

 

– Może bezcelowe dla ciebie – burknęła, w jakiś sposób uwalniając się od mojego uchwytu, by w tej samej sekundzie podciąć mnie silnym kopniakiem w łydkę. Upadłem plecami na piasek i automatycznie zasłoniłem się przed uderzeniem, które miało spaść prosto na moją głowę. Zaskoczony nieszablonowym atakiem, pozbierałem się zbyt wolno, co przypłaciłem niewielką, ale dość bolesną raną na udzie i utratą koncentracji na dobrych parę chwil.

 

Zirytowany przebiegiem pojedynku, postanowiłem zakończyć tą walkę wykorzystując Moc... i nagle zdałem sobie sprawę z tego, że nie potrafiłem tego uczynić. Próbowałem wszystkich technik, które zawsze sprawdzały się w walce, ale co rusz coś mnie blokowało, coś nie pozwalało mi osiągnąć sukcesu. Moc mnie nie słuchała. Nie byłem w stanie wyrwać miecza z rąk Isyy, nie mogłem jej też unieruchomić. Nie mogłem nic zrobić – ja, Lord Sithów, byłem bezsilny.

 

Koniuszkiem purpurowego miecza udało mi się zahaczyć o ramię Arkanianki, co wytrąciło ją z rytmu i dało mi troszkę czasu na wycofanie się.

 

Dotarło do mnie, że użycie Mocy – i to nie tylko jej Ciemnej Strony – przeciwko jedynej osobie w galaktyce, której nie chciałem skrzywdzić, mogło mieć tragiczne skutki. To ja sam siebie blokowałem, nie chcąc doprowadzić do upadku Isyy – a była tego bardzo blisko, czerpiąc siły z rozpaczy i cierpienia, które gromadziły się w niej przez ostatnie lata. Ona też działała przeciwko sobie, ale tą walkę przegrywała. Domyśliłem się, że pragnąc być "prawdziwym" Jedi, skrywała swoje uczucia i tłumaczyła sobie, że cały czas robi coś źle.

 

Wbrew sobie. Wbrew temu, co podpowiadał jej instynkt.

 

Ale czy tylko o to chodziło? Sparowałem kilka kolejnych ciosów i znowu odskoczyłem do tyłu, tym razem na dobre trzy metry. Byłem Lordem Sithów. Wszystko zależało ode mnie. A musiałem... nie, chciałem, coś zrobić, bowiem najgorszą rzeczą był Jedi, który przechodził na Ciemną Stronę bez całkowitej świadomości tego co robi.

 

– Dlaczego cały czas bronisz się przed tym, co do mnie czujesz? – spytałem, z odrobiną niecierpliwości w głosie.

 

– Skończ z tym! – warknęła Arkanianka, zbliżywszy się na odpowiednią odległość. – Nie przeciągniesz mnie na swoją stronę. Nigdy, rozumiesz?!

 

Z mojej piersi wyrwało się ciężkie westchnienie. Czubek purpurowej energii wypływającej z metalowego cylindra opadł w kierunku ziemi. A więc o to chodziło.

 

– Nie widzisz tego, prawda? – Na moje usta napłynął lekko ironiczny uśmieszek, w którym było chyba widać zbyt wiele niepokoju. Szybko się go pozbyłem. – Sama zatracasz się w Ciemnej Stronie. Ja nie chcę, żebyś została Sithem... a przynajmniej nie w taki sposób. Nie chcę tego.

 

Arkanianka pokręciła głową.

 

– Posłuchaj... – zacząłem jeszcze raz.

 

– Koniec rozmowy, Enor – rzekła spiętym głosem i niespodziewanie wzięła szeroki zamach mieczem świetlnym.

 

Teraz nie było już czasu na zastanawianie się. Lord Sithów musiał działać.

 

Zamiast ustawić purpurowe ostrze do obrony, wyłączyłem je, rzuciłem się do przodu i z całej siły pocałowałem Isęę w usta. Kobieta zamarła, sparaliżowana zaskoczeniem i strachem, który przeszył całe jej ciało. Oderwałem swoje usta od jej i spojrzałem jej głęboko w oczy. Teraz już wiedziałem wszystko.

 

Ona po prostu bała się miłości.

 

Tym prostym pocałunkiem mogłem rozbić jej determinację, ale nie pokonać strach, który zadomowił się w jej sercu zbyt mocno. Czy w ogóle byłem w stanie go pokonać? Dobre pytanie, bardzo dobre pytanie.

 

– To nie było takie trudne – powiedziałem cicho, nie wypuszczając jej z objęć.

 

– Trudne? – powtórzyła szeptem, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Oto największy defekt Jedi: nieumiejętność wyrażania emocji. Hasło "nie ma emocji" miało je tamować. Ale to było tylko hasło. Nic więcej.

 

– Dobrze wiesz, że nie jesteś i właściwie nigdy nie byłaś prawdziwym Jedi. Gdyby było inaczej, czy osiem lat temu bylibyśmy razem? Czy teraz dałabyś się tak łatwo pocałować? Nie, wątpię w to.

 

Nasze spojrzenia przecięły się. Zrozumiałem, że nie będę jej w stanie przekonać do swoich racji. Strach był jedną z tych rzeczy, których pozbycie się było najtrudniejsze. Isaa potrzebowała czasu, żeby go wygnać ze swojego ciała, o wiele więcej czasu, niż mogłem jej dać. Oczywiście jako Lord Sithów, mogłem nagiąć jej siłę woli, sprawić, że porzuciłaby ścieżkę Jedi i poszła za mną nawet w otchłań piekła. Czułem, że nie musiałbym się specjalnie męczyć, by to osiągnąć. Tyle, że wtedy miłość przeistoczyłaby się w niewolę.

 

– Nie mogę – szepnęła wreszcie, gwałtownie odsuwając się ode mnie i kierując wzrok gdzieś na bok, na piasek. Miecz świetlny, który cały czas nieświadomie trzymała włączony, zakreślił w powietrzu łagodny łuk i diamentowe ostrze zgasło. Spostrzegłem, choć starała się to ukryć łzy. Jako istota ludzka, pragnąłem do niej podejść, pocieszyć ją i przytulić. Ale jako Lord Sithów i człowiek świadomy tego co się z nią działo, nie mogłem tego uczynić.

 

To był bowiem moment, w którym musiałem wycofać się, odejść i zostawić Isęę samą z jej słabościami i wątpliwościami. Tylko ona potrafiła je przezwyciężyć i wyjść z walki silniejsza.

 

Jak mawiał Revan, "teraz lepiej było pozostawić bieg wydarzeń Mocy".

 

Podszedłem do leżącego na piasku holokronu i podniosłem go do oczu, udając, że sprawdzam, czy urządzenie nie zostało uszkodzone. Wiedziałem, że w końcu przyciągnie to uwagę Arkanianki. Nie myliłem się.

 

– Co teraz? – spytała cicho, siląc się na zachowanie w głosie obojętności.

 

– Dokończę to, co zacząłem – odparłem, ruszając powoli w stronę swojego statku. – Choćby to trwało wieczność.

 

– Chcesz odnaleźć Revana?

 

Uśmiechnąłem się i zatrzymałem w połowie drogi do frachtowca.

 

– Tak. Wiesz kim dla mnie był. – Spojrzałem na nią, lecz ona wciąż miała wzrok utkwiony w piasku. – Chcę poznać jego tok myślenia, jego samego. Zrozumieć dlaczego opuścił wszystkich przyjaciół i ukochaną, w pogoni za "prawdziwymi Sithami", jak sam ich nazwał. – Silniej zacisnąłem palce na holokronie. – Jeżeli znajdę tych Sithów, znajdę też i Revana. Brzmi łatwo, prawda?

 

Arkanianka nie odpowiedziała i ja już także nic nie powiedziałem. Rzuciłem jedynie ostatnie spojrzenie na jej piękną twarz i odwróciłem się.

 

– Jeszcze się spotkamy. Nawet gdyby miało minąć kolejnych osiem lat.

 

Nie oglądałem się za siebie.

 

Ironią całego tego niespodziewanego spotkania było to, że dzięki niemu byłem już w pełni gotowy na opuszczenie znanych obszarów galaktyki. Zostawiłem za sobą ostatni ciężar, rozwiązałem ostatni problem i mogłem stawić czoła nieprzewidywalnym Nieznanym Terytoriom.

 

Tak jak Revan opuścił Bastilę, tak i ja opuściłem swoją Bastilę. Czy dzięki temu lepiej go rozumiałem? Być może.

 

Cóż, teraz musiałem jedynie znaleźć "prawdziwych Sithów".

 

Błahostka.

 

Zobacz też inne teksty Jedi Nadiru Radeny:

"Bitwa o Collę IV" 

"Bitwa o Coruscant"

"Zatracenie"

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...