Recenzja 17 tomu "Inu-Yashy"

Autor: Tomasz Kawecki Redaktor: Wesoła Magda

Dodane: 25-03-2009 23:00 ()


Biorąc się za czytanie tej serii miałem dość spore wątpliwości. Kiedy pierwszy raz spojrzałem na liczbę tomów z Inu-Yashą w tytule byłem zniechęcony. Wszystkie wielotomowe mangi, które do tej pory widziałem miały całkiem ciekawy początek (choć nigdy nie dobrnąłem do końca). Z czasem nużą one jednak, odrzucając na końcu powtarzalnością i całą masą rozdziałów, które na siłę przedłużają historię. Czy w podobny syndrom popadł Inu-Yasha? Czy moje obawy były uzasadnione? Tom 17 udowadnia, że nie i raczej na to się nie zapowiada.

Choć nie jest to nawet półmetek opowieści o pół-psim demonie, historia rozwija się prężnie, ukazując kolejne sceny poszukiwań odłamków klejnotu Shikon, przeplatane spektakularnymi pojedynkami. I tak oto jestem w stanie stwierdzić, że charakterystyczną cechą tomu 17 jest walka, a konkretniej kilka pojedynków, przewijających się przez niemal 200 stron.  Ale od początku.

Poprzedni tom skończył się na wykuciu przez Kaijinbo miecza z zębów najbardziej irytującej jak do tej pory postaci, jaką był Goshinki. Byłem mile zaskoczony, kiedy zamiast kolejnej katany, jakich pełno w mangach, zauważyłem prosty miecz bez żadnych udziwnień, przypominający raczej chiński Jian. Ostrze nie jest jednak zwykłym przekutym żelazem. Wyżej wspomniany Goshinki nie daje sobą zawładnąć nawet po śmierci. Łaknie krwi swojego zabójcy – Inu-Yashy, a jako „narzędzia” do wymierzenia wyroku wykorzystuje właśnie Kajinbo. Nie wiadomo jak skończyłoby się to spotkanie, gdyby nie pojawienie się Totosai oraz… Sesshomaru.

Jednak najbardziej zaskakujący w tym pojedynku jest miecz głównej postaci. Nie, nie posiada żadnych dodatkowych „nadprzyrodzonych zdolności”. Co prawda naprawa zwiększyła jego wytrzymałość, jednak stał się przy tym jakoś dziwnie ciężki… No właśnie, w recenzji tomu 10 narzekałem na łatwość, z jaką Inu-Yasha wymachiwał na lewo i prawo swoim ogromnym kawałem żelastwa jak Cloud z Final Fantasty VII. Teraz ledwo jest w stanie unieść Tetsusaigę. To, co się stało wyjaśnia kolejna scena, w której Totosai ujawnia kilka tajemnic związanych z owym orężem. Jest to tak naprawdę jedyna dłuższa scena bez żadnego pojedynku w tym tomie.

Kolejnym wątkiem jest incydent z niejakim Juromaru, który jest… tak, kolejnym demonem stworzonym przez Naraku. Ile można powtarzać ten wątek? Dobrze że przynajmniej jest to postać interesująca. Wyraźnie daje do zrozumienia, że nie przepada za swoim stwórcą, a na dodatek ma asa w rękawie, który zaskoczył nie tylko głównego bohatera, ale i mnie, przeciętnego czytelnika. Niemniej irytował mnie sposób rysowania samego pojedynku. Rozumiem, że postaci biorące w nim udział poruszają się szybko, jednak sprawia to wrażenie chaosu i ciężko zrozumieć, kto co w danym momencie robi. Do owego incydentu przyłącza się znany z poprzednich tomów Koga – jedna z moich ulubionych postaci. Tylko po czyjej stronie stanie tym razem?

 Tom zilustrowany jest dobrze. Grafika znacznie nie zmieniła się, jednak są obrazki wyróżniające się staranniejszym wykonaniem oraz takie, które są brzydsze od innych. Niemniej tom jest naprawdę wart przeczytania – mimo zmniejszenia warstwy fabularnej do minimum, kosztem zwiększenia ilości pojedynków i kilku drobnych minusów, akcja rozwija się prężnie. Nawet podczas walk dzieje się coś nowego, co sprawia, że tom czyta się przyjemnie, a czas przeznaczony na niego nie jest czasem straconym.

 

Wydawnictwo: Egmont

Rok wydania polskiego: 2/2009

Wydawca oryginalny: Shogakukan, Inc.

Liczba stron: 184

Format: 115x180 mm

Oprawa: miękka

Papier: matowy

Druk: cz.-b.

Dystrybucja: księgarnie, internet

ISBN-13: 978-83-237-2437-7

Wydanie: I

Cena z okładki: 17 zł 

 

Recenzja tomu 16 znajduje się TUTAJ. 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...